Reklama

Cieszę się, że moje dzieci chodzą do szkoły w małej miejscowości. W klasach jest mniej niż dwadzieścioro uczniów, więc nauczyciele mogą każdemu z nich poświęcić więcej czasu i uwagi. Poza tym wszyscy się znają, więc nie zdarzają się żadne wymuszenia czy zastraszania, o czym często słyszy się w telewizji. Wiadomo, od czasu do czasu ktoś się z kimś pobije i pokłóci, jak to dzieci, ale nie boję się, że ktoś będzie próbował im wcisnąć narkotyki albo chciał zabrać pieniądze na drugie śniadanie.

Reklama

Jednak nawet najmniejsze klasy miewają swoje problemy. Najczęściej ich źródłem bywają… rodzice, którzy chcą za wszelką cenę zrobić wszystko po swojemu i przeforsować swoją opinię. Ze starszą córką, Karoliną, to mi się jakoś udało. Wszyscy rodzice zawsze się dogadywali, czy to jeśli chodzi o organizowanie wycieczek, zabaw czy paczek na mikołajki. Wiadomo było, że jest kilka uboższych rodzin, i że trzeba się do nich dostosować, bo nie każdego stać na kilkudniową zieloną szkołę. Zresztą, mieliśmy bardzo obrotną przewodniczącą rady rodziców, która potrafiła niemal spod ziemi wykopać pieniądze, złożyć odpowiednie wnioski, brała udział w rozmaitych projektach. Słowem, dzieci miały tyle atrakcji, że więcej chyba widziały w czasie podstawówki niż ja przez całe życie.

Niestety, jak to w życiu bywa, raz na wozie, raz pod wozem. Kiedy Adaś poszedł do szkoły, nawet nie wiedziałam, że razem z nim będzie chodziła do klasy córka najbogatszego przedsiębiorcy w gminie, właściciela kilku masarni. Dosyć szybko się jednak o tym dowiedziałam, bo matka małej Basi już w dniu rozpoczęcia roku szkolnego zwróciła na siebie uwagę – ubrana w kapelusz i rękawiczki! Nie wiem, co sobie wyobrażała, że idzie na jakiś bal, czy co? Jeśli chciała wyróżnić się w tłumie – to jej się udało. A ja od samego początku przeczuwałam, że będą z nią kłopoty!

Nie musiała się martwić, jak przetrwać do pierwszego...

Adaś i Basia, jako najmłodsi i najmniejsi z całej klasy trafili razem do pierwszej ławki. Myślałam, że mój syn będzie protestował, wstydził się, ale on szybko przeszedł nad tym do porządku dziennego.

– Tata mi wytłumaczył, że od dziewczynki zawsze można odpisać zadanie, bo zazwyczaj mają odrobione – wytłumaczył mi mój pragmatyczny syn, a ja w duchu obiecałam sobie poważną rozmowę wychowawczą z mężem.

Adaś zresztą szybko uznał, że Basia jest „w dechę”. Podejrzewam, że głównie za sprawą najnowszego sprzętu do gier, którym się posługiwała. Syn dość często domagał się odwiedzin u koleżanki, więc kiedy go podwoziłam, siłą rzeczy widywałam też jej matkę, Jolkę. I tak się jakoś sprawy potoczyły, że się zaprzyjaźniłyśmy.

Wkrótce Jola zaprosiła mnie i mojego męża na grilla, potem my ich, w rewanżu, na kolację. Nie powiem, miło było od czasu do czasu znaleźć się w tym ich luksusowym świecie. Z podziwem oglądałam wspaniały dom Jolki, piękny ogród. Nic dziwnego, że miała na wszystko czas, skoro nie pracowała, a do tego jeszcze miała do pomocy panią do sprzątania. Lubiłam ją, chociaż wydawała mi się trochę jak rozpuszczone dziecko, które nie ma pojęcia o prawdziwym życiu. Ja sama zajmowałam się trójką dzieci, a do tego pracowałam w gminie, no i hodowałam kury i króliki. Jolka otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, kiedy jej o tym powiedziałam.

– Jak ty znajdujesz na to wszystko czas? – pytała. – Przecież nawet nie masz kiedy pojechać do SPA albo, ot tak, wyskoczyć na trochę za granicę. Nie było sensu tłumaczyć jej, że pewnie z 99 procent rodaków nie robi, „ot tak”, wypadów za granicę.

Kiedyś znowu chciała zaciągnąć mnie do miasta na otwarcie jakiegoś luksusowego butiku. Nie pomyślała, że z mojej urzędniczej pensji i zarobków męża – mechanika samochodowego – nie stać mnie na sukienkę za pięć stów. Nie mogę też sobie pozwolić na to, by, wyskoczyć na otwarcie sklepu w godzinach pracy.

– To weź urlop – podsunęła mi rozwiązanie.

– A jak dziecko mi zachoruje, to skąd wtedy wezmę wolne? – zapytałam. – Mam dobrą pracę, to muszę się jej trzymać rękami i nogami!

Jola na takie sprawy nie zważała. Lubiłam ją, mimo że wydawała mi się niedojrzała. Tak to pewnie jest, kiedy troska o przetrwanie do pierwszego nie spędza snu z powiek… Kiedy inne matki pytały z ironią, o czym ja mogę rozmawiać z panią hrabianką (bo tak ją przezywały), starałam się jej bronić.

– Miała lekko w życiu, to nie ma o nim za wielkiego pojęcia – tłumaczyłam. – Ale to dobra dziewczyna, nie wywyższa się przecież ani nie chwali się bogactwem.

I chyba w złą godzinę to powiedziałam.

Co za żenada!

Zbliżał się akurat Dzień Nauczyciela. Wraz z innymi rodzicami łamaliśmy sobie głowy, jaki prezent kupić wychowawczyni naszych dzieci. Bo wiadomo, nie może być ani zbyt drogi, ani zbyt tani. Nie chcieliśmy kupować kwiatów, bo postoją chwilę w wazonie, zwiędną, i pożytku żadnego z nich nie będzie. Do tego jeszcze pani była nowa, pierwszy rok uczyła w szkole, to nawet nie wiedzieliśmy, co lubi! Dzieci też się nie dowiedzą, bo jeszcze małe i dyskretnie wypytać nie umieją.

– Myśmy tam dawali nauczycielom zestawy filiżanek i dobrze było – stwierdziła moja sąsiadka, Gocha, na tajnym zebraniu rodziców, u mnie w domu. – I niedrogie i się przydadzą w życiu…

– Ale to za PRL-u było! – przewróciłam oczami. – Kto teraz takie prezenty kupuje! Może by lepiej jedną filiżankę, do tego dobrą herbatę i jakąś książkę?

– Nie wiadomo, czy jakiego narzeczonego nie ma – zaprotestowała któraś z matek. – To by się wtedy ze dwie przydały.

W końcu już prawie stanęło na tym, że kupimy bilet na jakieś przedstawienie w teatrze, w najbliższym mieście. I wtedy na spotkanie wpadła, jak zwykle spóźniona, Jolka.

– A ja wiem, co ona lubi! – pochwaliła się od razu. – Jeździć rowerem!

A jednak uparła się i postawiła na swoim!

Popatrzyłyśmy po sobie. Owszem, pani Agnieszka dojeżdżała do pracy rowerem, ale to chyba dlatego, że nie stać jej było na samochód, a nie dlatego, że to jej hobby. Nieraz byłam świadkiem, jak mordowała się z tymi wszystkimi torbami z zeszytami i podręcznikami, usiłując je przymocować na niewielkim bagażniku.

– A zauważyłyście, jaki ma nienowoczesny rower? – ciągnęła niezrażona Jola. – Mówię wam, najlepiej będzie się złożyć na jakiś nowy! Ostatnio widziałam nawet niedrogie, w dwóch – trzech tysiącach powinniśmy się zmieścić.

Oniemiałyśmy.

– Niedrogie? – zapytałam niepewnie.

I usłyszałam wykład, jak to jakość się opłaca. Szybko jednak przekrzyczałyśmy Jolkę, tłumacząc jej, że nie ma mowy, abyśmy wydały tyle kasy na prezent, bo po pierwsze nas nie stać, a po drugie – zwyczajnie nie wypada, i pewnie nawet nie wolno nauczycielce przyjąć tak drogiego podarunku od uczniów. Ustaliłyśmy za to, że kupimy ten bilet i do tego czekoladki, a dzieci zrobią laurki. Ale ja znałam Jolkę nieco lepiej niż inne matki i wiedziałam, że jest uparta jak osioł.

Przekonałyśmy się o tym, kiedy czternastego października, zaraz po uroczystym apelu, rozeszliśmy się do klas. Dzieci właśnie wręczały pani prezent, kiedy do sali wtarabaniła się Jolka z rowerem! Pięknym, nowoczesnym, z koszykiem, przybranym wstążkami.

– Jeszcze taki drobiazg, od całej klasy – powiedziała uradowana. Trzeba jej przyznać, że choć zapłaciła sama, to przypisała zasługę wszystkim. – Mamy nadzieję, że będzie się pani dobrze jeździło!

Aż żal było patrzeć, jak się nauczycielce głupio zrobiło.

– Ale ja… – nie mogła się wysłowić. – Nie mogę tego przyjąć! To wbrew regulaminowi szkoły, no i po prostu nie wypada. Ja wiem, że mój rower nie prezentuje się dobrze, ale… – jąkała się. Jolka jednak dalej się upierała, że pani Agnieszka musi przyjąć prezent. W końcu biedna dziewczyna się zgodziła, a ja muszę przyznać, że w życiu nie widziałam tak zażenowanej osoby.

Kilka dni później Adaś wrócił do domu z radosną nowiną.

– Mamuś, jedziemy na wycieczkę! – oznajmił. – Do skansenu! Będziemy robić masło i piec chleb, i będą zwierzątka!

– Ile to będzie kosztowało? – spytałam.

– Nic! – wyjaśnił Adaś. – Pani kazała wytłumaczyć, że to za ten rower… Że go oddała i za te pieniądze ta wycieczka… Czy jakoś tak… – wzruszył ramionami.

Reklama

Spodobało mi się, jak ta dziewczyna się zachowała. Z klasą potrafiła wybrnąć z problemu! I tylko Jolka nie może zrozumieć, co zrobiła nie tak.

Reklama
Reklama
Reklama