„Opiekowałem się psem sąsiadki, która była kryminalistką. Kiedy Predator zaginął, ona skończyła tragicznie”
„Starałem się nie rzucać jej w oczy, a jednak zdarzyło się kiedyś, że dostrzegła mnie podczas spaceru. Pomachałem jej ręką i jak gdyby nigdy nic potruchtałem w przeciwnym kierunku. Zauważyłem jednak, że bardzo ją nasze spotkanie wyprowadziło z równowagi”.

- Jan, 42 lata
Spotkanie na klatce
W życiu bym nie pomyślał, że moje życie odmieni sikający na klatce schodowej łaciaty kundelek. Przyłapałem drania na korytarzu, kiedy wracałem z przebieżki. Niewielki łaciatek stał nad kałużą w rogu korytarza i wcale nie zamierzał wychodzić na dwór. Złapałem drania za skórę na karku i zadzwoniłem do drzwi właścicielki potwora.
O dziwo, ciemnobrązowe i inteligentne oczy psa patrzyły na mnie przyjaźnie. Drzwi otworzyły się i ujrzałem sąsiadkę w peniuarze. Była atrakcyjna, ale nie po to przyszedłem, żeby podziwiać wcięcia i wypukłości.
– Och, pan sąsiad! – zdziwiła się Renata. – Och, ma pan mojego Prediego! – wyjęła mi psa z rąk. – To zdrobnienie od Predatora – zaśmiała się.
– Może zechciałaby pani tak zajmować się psem, żeby nie sikał na korytarzu – zmieniłem temat. – Niech pani z nim wychodzi…
Zaskoczona kobieta mocno się speszyła. Pobiegła do kuchni i wróciła z dużą ścierką. Minęła mnie w drzwiach i zaatakowała kałużę na klatce. Kiedy wracała, nie zauważyła, że poły szlafroka odsłoniły jej piersi. Odwróciłem głowę i dopiero wtedy zasłoniła dekolt.
– Przepraszam… – powiedziała prawie szeptem i nie wiedziałem, czy chodziło jej o sikającego psa, czy też wyeksponowanie biustu.
– To ja przepraszam. Nie powinienem się denerwować, ale chodzi o to, że… – powiedziałem nieco speszony.
– Do tej pory nie było incydentów – sąsiadka wyglądała na skruszoną.
Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się, bo łaciaty Predator wyszedł z pokoju i stanął obok swej pani z podniesioną do góry łapką. Patrzył chwilę to na nią, to na mnie i znowu zniknął w mieszkaniu.
– Pójdę już. Miłego dnia! – odwróciłem się i ruszyłem korytarzem do siebie.
– Do widzenia! Jeszcze raz przepraszam – wychyliła się zza drzwi i pomachała mi na pożegnanie.
Zaskakująca propozycja sąsiadki
Jak zwykle nie wiedziałem, czy jest wtorek, czy piątek. Ot, kolejny dzień jak co dzień. Po codziennej wycieczce internetowej po ofertach pracy, zrobiłem sobie kawę i usiadłem przed telewizorem. Pitu-pitu-pitu – zaśpiewał dzwonek przy drzwiach. Stęknąłem i wstałem z kanapy.
Za drzwiami stała Renata, sąsiadka. Musiałem mieć mocno zdziwioną minę, bo roześmiała się serdecznie i cmoknęła trzymanego na rękach Predatora.
– Proszę wejść – powiedziałem. – Napije się pani czegoś?
– Dziękuję, ja tylko na chwilkę – usiadła w fotelu. – Nie chcę pana urazić, wiem, kim pan jest z zawodu, ale mam propozycję. Panie Janie, wiem, że stracił pan pracę, wiem, co to znaczy. Proszę nie traktować tego jak jałmużny, a jak normalną ofertę. Otóż ja pracuję nieregularnie, sporo jeżdżę, wracam późno. A ten malec siedzi sam w domu i cierpliwie czeka na spacery, niekiedy za długo i stąd ta katastrofa na korytarzu. Więc pomyślałam, że może zechciałby pan zająć się Predim podczas moich nieobecności? Da mu wody, psie chrupki, pospaceruje z nim troszkę? Ustalimy kwotę i będzie pan w ten sposób zarabiał. Co pan na to?
Trochę mnie zatkało. „Absurd!” – pomyślałem na początku, ale po chwili uznałem, że…
– O jakiej kwocie mówimy? Jestem kompletnym psim laikiem… – zapytałem.
– Z tego, co wiem, moja współpracownica płaci za opiekę nad schorowaną mamą trzy tysiące miesięcznie…
– Pani Renato! To nieporównywalne! – wykrzyknąłem nieco zdziwiony.
– Ale ta pani tylko leży! Proponuję panu uczciwą zapłatę za pański czas. Dwa tysiące pięćset będzie ok? – zaproponowała.
– To dwa razy więcej niż zasiłek…
– No właśnie. To co, jesteśmy dogadani? – wyciągnęła rękę.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Chwilę później Predator ułożył się w rogu mojej kanapy i najzwyczajniej w świecie usnął.
Predator został moim przyjacielem
Bardzo zbliżyliśmy się z psiakiem. Można powiedzieć, że przeprowadził się do mnie i tylko od czasu do czasu mieszkał po drugiej stronie korytarza, kiedy pani Renata była akurat na miejscu. Nawet nie zauważyła, że zmieniłem mu imię. Zamiast używać idiotycznego Predi, najpierw mówiłem do niego Fredi, potem Fred. Reagował. W ogóle maluch mnie polubił, był naprawdę mądry i sympatyczny.
Spacery nie sprawiały Fredowi specjalnej frajdy. Wychodziliśmy na skwerek na skraju parku i to mu wystarczało. Miał swoje ulubione zakamarki w krzakach, gdzie znikał na kilka minut, a gdy zjawiał się z powrotem, ciągnął mnie do domu. Plan, by biegać razem z psem, diabli wzięli.
Nie zastanawiałem się, dlaczego pani Renata wyjeżdża i wraca w tak dziwnych terminach. Taką ma pracę i nie mojej głowy to kłopot – myślałem. Jednak przyzwyczajenie do matematycznego porządku dało o sobie znać. Jednym z takich nawyków jest używanie tradycyjnego kalendarza: ładne zdjęcia, a pod spodem kalendarium rozbite na tygodnie. I na tym kalendarium zaznaczałem flamastrem dni, w których Fredek wracał do siebie. Pomagało mi to w planowaniu zakupów – i dla siebie, i dla psa.
– Oczywiście, pani Renato, nie ma problemu – odpowiadałem każdorazowo, gdy przychodziła z psem.
Tak naprawdę, było mi obojętne, kiedy wyjeżdża. I tak byłem pełnoetatowym opiekunem Freda. I nagle mój matematyczny umysł się obudził. Klocki zaczęły do siebie pasować, ale na razie jeszcze nie rozumiałem idei.
Dziwna „praca” sąsiadki
Dla zabawy i trochę z nudów spisałem daty i układałem matematyczne ciągi, mutacje, algorytmy i nagle mnie olśniło! Nie to było ważne, kiedy Renata Bogusz wyjeżdżała, ale to, że była na miejscu w określonym czasie! Jeszcze raz podstawiałem dane i zauważyłem, że pani Bogusz zabiera pieska i osobiście wychodzi z nim na spacery w pierwsze wtorki miesiąca, drugie piątki, trzecie środy, a w czwartym tygodniu znowu wtorki.
Następnego dnia wpada do mnie, mówiąc, że jest nagła sytuacja, że musi wyjechać, że bardzo przeprasza za niezapowiedziane obowiązki i że na pewno to rozumiem. Rozumiałem, ale nie do końca.
– To jakaś bzdura, ale przecież matematyka nie może się mylić… – mruknąłem do siebie i rozpisałem w kalendarzu wyjazdy pani Renaty. – Zobaczymy…
Nie twierdzę, że jestem geniuszem, ale kolejne tygodnie potwierdziły w stu procentach moje prognozy, a także skuteczność specjalnego programu, którego do tego używałem. Po bieżących obserwacjach uzupełniłem aplikację o godziny spacerów właścicielki Predatora i komputer do spółki z programem błyskawicznie wyznaczyły czas: 9.07–9.16. Byłem na tropie, ale do uzupełnienia danych potrzebna była osobista obserwacja.
Zgodnie z rozpiską wyjść pani Renaty z pieskiem ja udawałem się w tym samym czasie na jogging. Bardzo szybko zauważyłem, że pani Renata nie spacerowała z Fredkiem zbyt daleko: robiła tylko jedną rundkę wokół osiedlowego skwerku gęsto porośniętego ozdobnymi krzewami, siadała na kilka minut na ławce, a w tym czasie psiak buszował w krzakach. Potem czym prędzej wracała z pupilkiem do domu.
Starałem się nie rzucać jej w oczy, a jednak zdarzyło się kiedyś, że dostrzegła mnie podczas spaceru. Na szczęście byłem w stroju sportowym i ze słuchawkami na głowie. Pomachałem jej ręką i jak gdyby nigdy nic potruchtałem w przeciwnym kierunku. Zauważyłem jednak, że bardzo ją nasze spotkanie wyprowadziło z równowagi. Minę miała taką, jak uczennica przyłapana na ściąganiu podczas klasówki. Zapomniałem o epizodzie, ale kiedy nazajutrz przyniosła pieska, wróciła do sytuacji.
– Panie Janie, czy pan mnie… obserwuje? – zapytała mnie na dzień dobry.
– Skąd taki pomysł, pani Renato droga?! – aż się zaśmiałem ze zdumienia. Przekonująco, na szczęście. – Biegałem jak co dzień, tyle że trochę później… A co? – spytałem głupkowato.
– Właściwie nic. Jakoś tak mi się skojarzyło, jak pana zobaczyłam… – właścicielka psa uśmiechnęła się przepraszająco.
Skinąłem głową i odebrałem psa, który polizał mnie przyjaźnie i zeskoczył na podłogę. I wtedy przypomniałem sobie jeszcze jedną rzecz ze spaceru pani Renaty. Rzecz, która dała mi do myślenia. Zawsze wychodziłem z Fredem na smyczy. Lekkiej, wąskiej, przyczepianej do delikatnej obróżki z wytłoczonym imieniem.
Na skwerze odpinałem smycz i psiak biegał po swoich rewirach. Dlaczego więc właścicielka ubierała psa w dość pancernie wyglądający kaftan ze stalowymi kółkami do przypięcia karabińczyka? Nie zauważyłem, żeby Fredek się jej wyrywał i musiała go mocno ciągnąć, więc po co? Zwłaszcza że gdy wyjeżdżała, pies trafiał do mnie bez kamizelki.
Zacząłem ją obserwować
Odpowiedź zjeżyła mi włosy na głowie. Udało mi się znaleźć miejsce, z którego mogłem niezauważony obserwować spacery Renaty z Predatorem. Oczywiście przez te kilka minut miałem stuprocentowe alibi, na wypadek gdyby sąsiadka jednak mnie dostrzegła: leżałem na trawie i wykonywałem serie pompek lub rozciągałem się po wyczerpującym biegu. I patrzyłem, licząc, że bystry zwierzak nie wystawi mnie jak pies myśliwski zająca.
Fredek uzyskał chwilową wolność. Pani Renata odpięła smycz i piesek pomknął na trawnik. Siknął, załatwił się i zataczał kręgi, obwąchując trawnik. Nagle stanął słupka i pobiegł w zarośla, w których zawsze buszował przez kilka minut.
Wypatrywałem łaciatej sierści wśród zieleni, ale plątanina żywotników, bukszpanów i innego zielska tworzyła ścianę, przez którą nic nie widziałem. I nagle z tej gęstwiny wyskoczył radosny Fredek. Otrzepał się, jakby wyszedł z wody i wesoło biegał po trawniku. Prychnął kilka razy po obwąchaniu bratków i zatrzymał się przy dostojnej pudlicy dwukrotnie przerastającej go wielkością. Psy obwąchały się, ale najwyraźniej nie miały ochoty na bliższą znajomość i wspólną zabawę.
– Predi! Preduś! – rozległ się dźwięczny głos pani Renaty i pies potruchtał w jej stronę.
I wtedy zobaczyłem, że ma na sobie inny kubraczek! Także zielony, lecz jaśniejszy, również obszyty lamówkami,
ale w kolorze amarantowym, a nie fioletowym. Ponadto kółka do zapięcia karabinka nie były jasne, a oksydowane na czarno. Zdębiałem. Chciałem początkowo pobiec za Renatą, ale zdałem sobie sprawę, że wtedy bym się zdekonspirował. Wstałem i schowany za drzewem czekałem, aż sąsiadka zniknie z pola widzenia. Dopiero wtedy wszedłem w krzaki.
Ona robiła coś nielegalnego!
Zasłaniałem rękami głowę, bo ostre gałęzie żywotników tłukły mnie boleśnie po twarzy. Spodziewałem się nie lada chaszczy, więc zdziwiłem się, kiedy po kilku krokach wypadłem niemal na pustą przestrzeń. Nigdy tu nie zaglądałem, więc zdziwiłem się, że tuż za krzakami jest mur budynku, a w nim obdrapane drzwi. Jednak na trawie widać było wyraźnie, że są regularnie otwierane i zamykane.
Okrążyłem zarośla i już chciałem opuścić zakamarek, gdy w gęstej trawie obok wejścia znalazłem rozdartą torebeczkę strunową z odrobinką jakiejś substancji w rogu.
– O cholera! – mruknąłem poruszony.
Nie trzeba być specjalistą, żeby wiedzieć, co pakuje się w maleńkie foliowe woreczki. Schowałem znalezisko do kieszonki nerki, którą zabierałem na jogging, i wróciłem do domu. Po głowie chodziły mi najdziwniejsze myśli. Mroczne jak skandynawskie kryminały, ponure i – nie ma co ukrywać – groźne.
– W co ja się wpakowałem? – gadałem sam do siebie, a kiedy wyobrażałem sobie różne rozwiązania tej zagadki, przechodziły mi ciarki po plecach, bo tak naprawdę chyba wcale nie chciałem wiedzieć, co się dzieje.
– Nie przesadzaj, to przecież nie jest film kryminalny… – uspokajałem się na głos i poszedłem spać. Śniły mi się strzelaniny, gonitwy po dachach i piwnicach oraz trupy w bagażnikach samochodów.
Kończyłem kawę i przeglądanie w sieci ofert pracy, gdy rozdzwonił się dzwonek u drzwi. Zdziwiłem się, kiedy ujrzałem panią Renatę. Była pobudzona i zdenerwowana, w rękach trzymała smycz Fredka.
– Czy Predi nie przybiegł do pana? Nie ma go tutaj?! – wykrzyczała. – Nie zauważyłam, kiedy wyskoczył na korytarz, drzwi były uchylone, miał już założony kubrak i nie zdążyłam mu przypiąć smyczy… – nerwowo machała rękami.
Nagle odepchnęła mnie i wbiegła do środka. Biegała po wszystkich pomieszczeniach i wróciła do przedpokoju.
– Nie ma go… – jęknęła. – Boże, co ja zrobię?! Jak go pan zobaczy, przyprowadzi go pan do mnie, prawda? Na pewno?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo wybiegła na korytarz. Słyszałem już tylko stukot jej obcasów na kamiennych schodach. Wydrukowałem ogłoszenie o zaginięciu psa. Proste, krótkie, z zabawną fotografią Fredka i moim numerem telefonu. Nie wiem, na co liczyłem, ale przecież czasami zdarza się, że ludzie znajdują zbłąkane i zagubione psy i oddają je właścicielom. Więc może i tym razem się uda?
Nikt nie zadzwonił. Chodziłem po okolicy w naiwnej nadziei, że może nagle zza któregoś krzaka wyskoczy Fredek i będzie mi się łasił do nóg. Było mi bez niego trochę smutno i nudno. Kto by pomyślał, że taki niewielki piesek może wnosić do życia tyle radości.
Policja zapukała do jej drzwi
Przestałem liczyć dni i zupełnie przypadkowo zerknąłem na kalendarz. O cholera, to już prawie trzy tygodnie… – zdziwiłem się.
– I pani Renata ani razu nie przyszła? Żadnych znaków, pytań? Niemożliwe – gadałem do swojego odbicia w drzwiach balkonowych.
I wtedy zobaczyłem radiowóz jadący naszą osiedlową uliczką. Coś mnie tknęło. Poszedłem do przedpokoju i zacząłem nasłuchiwać. Kroki. Dużo kroków. Najpierw po schodach, potem w korytarzu. I mocne pukanie i głośne: „Policja, proszę otworzyć”. Wyszedłem na klatkę.
– Niech pan wróci do mieszkania – przywołał mnie do porządku mundurowy.
– Ale co się dzieje?! To mieszkanie mojej sąsiadki… – nie dałem się przegonić.
Podszedł do mnie glina w cywilu.
– Pan zna panią B.? Może ma pan klucze do mieszkania? – zapytał.
– Znam, lubimy się nawet, ale kluczy nie mam. Co się stało? Dlaczego się do niej włamujecie? – spytałem ostro, kiedy funkcjonariusze zaatakowali drzwi łomem.
– Kiedy ją pan widział ostatni raz? – padło kolejne pytanie.
– Nie pamiętam, dość dawno. Odkąd zginął jej pies, nie widywaliśmy się…
Glina kiwnął głową i odwrócił się, bo drzwi Renaty B. ustąpiły. Na korytarz buchnął ohydny odór. Zasłoniłem twarz i razem z policjantem zajrzałem do środka. Ciało sąsiadki leżało w nienaturalnej pozycji na podłodze przedpokoju, z zadzierzgniętymi na szyi szelkami dla psa. Wyglądała tak, jakby ktoś ciągnął ją po podłodze przez całe mieszkanie i dopiero w przedpokoju porzucił. Jej twarz była zniekształcona, nie wiem, czy bardziej od bicia, czy ciało po prostu zaczynało gnić.
Wyszedłem czym prędzej na klatkę i schowałem się w domu. Zwymiotowałem. Nie chciałem widzieć, co dzieje się za drzwiami. Nie chciałem w to uwierzyć. Kiedy zapukał do mnie policjant i wręczył mi wizytówkę ze słowami: „Gdyby pan sobie coś przypomniał”, byłem już opanowany. Ale smutny.
Psi diler do mnie wrócił
Przez kilka dni w bloku i na osiedlu wrzało. A potem sprawa przycichła i pojawili się oglądacze mieszkania. Drażnili mnie, ale nic nie mogłem na to poradzić. Pewnego dnia odwiedzili mnie niespodziewani goście.
Wracałem z biegania, kiedy zatrzymał mnie dozorca.
– Panie Janie, miał pan wczoraj wieczorem gościa – zagadnął. – Kobieta…
Zdziwiłem się.
– Byłem u znajomego na meczu, zasiedzieliśmy się. Nie wie pan, czego chciała? – zapytałem.
– Nie, powiedziała tylko, że wróci dzisiaj.
– No to już jestem, dziękuję – potruchtałem do domu sprawdzać oferty pracy.
Była 16.00, gdy zadzwonił dzwonek. Otworzyłem i zdębiałem. Za drzwiami stała sympatyczna kobieta, a obok niej stała ruda dziewczynka, która trzymała przed sobą spory wiklinowy koszyk przykryty kraciastą ściereczką.
– Jestem Anna N., pan M.?
– Tak, to ja. Co panie sprowadza?
– Mamy pańską zgubę. Alicja nie chciała oddawać psa, nawet go ukrywała przez kilka dni, ale wytłumaczyłam jej, jak należy postąpić. Znalazłam tylko kawałek ogłoszenia, więc chwilę trwało, zanim pana odszukałam, no i jesteśmy… – podała mi koszyk.
Nagle spod tkaniny wysunął się czarny nos i rozległo się radosne skomlenie. Fredek wyskoczył wprost na mnie i radośnie lizał mnie po policzkach. Przytuliłem drania i śmiałem się, kiedy jego ogon kręcił się jak wiatrak.
– Pseplasam… – wysepleniła mała.
– Nie ma za co. Cieszę się, że Fredek się znalazł – postawiłem psa, który natychmiast zniknął gdzieś w mieszkaniu.
– Herbaty?
– Nie, wracamy do domu. Ja też się cieszę… – uśmiechnęła się pani N.. – Do widzenia. A, psiak miał kaftan i smycz, są tutaj – podała mi reklamówkę i poszła.
Usiadłem na kanapie, a Fredek leżał na pluszowym posłaniu. Spał. Torba była zadziwiająco ciężka. Wyjąłem z niej smycz i kubrak. To on tyle ważył. Obejrzałem go i zobaczyłem, że od wewnętrznej strony ma sprytnie wszyty suwak.
Odsunąłem go odrobinę i zobaczyłem maleńkie torebki z białym proszkiem.
– Jasna cholera! Tego tu jest z kilogram! – mruknąłem. – Warte pewnie fortunę. To dlatego zginęła Renata…
Poczułem na ręce jęzor psa.
– Jutro czeka nas wizyta u miłego pana policjanta – szepnąłem psu w nos. – A tak w ogóle to nie będziesz już chodził na spacery w te krzaki. Ja zresztą też. Ale jakby co, to mnie obronisz, prawda?
Malec warknął krótko i zwinął się w kłębek na moich kolanach. Od razu poczułem się bezpiecznie. Może trochę na wyrost, ale jednak bezpieczniej.