Reklama

Na naszej gospodarce od pokoleń hodowano świnie. Ja i moje młodsze rodzeństwo, siostra i brat, byliśmy przyuczani do pomocy w gospodarstwie i przy świniach. To przecież miało być całe nasze życie.

Reklama

Żeby było jasne – to nie były jakieś wielkie chlewnie ciągnące się aż po horyzont. Mieliśmy raptem kilkadziesiąt świń – kilkanaście loch z warchlakami, trzy knury i reszta wieprzków na mięso. Nie byliśmy więc zbytnio zamożni, ale włączając w to sad i kilkanaście hektarów pola na własną paszę, z głodu nie umieraliśmy i na podstawowe potrzeby zawsze rodziców było stać. Niczego więcej nie chcieli.

– Świat jest niepewny – mówił najpierw dziadek, potem ojciec. – Wojny, rewolucje. Ludzie bankrutują, z bogaczy zmieniają się w żebraków, błagających o miskę strawy. Dlaczego? Bo nie mają gdzie zapuścić korzeni, nie mają ziemi żywicielki. Mogą mieszczuchy patrzeć na nas, „wsioków”, z pogardą, ale kiedy burczy w brzuchu, to okazuje się, że to my jesteśmy podstawą cywilizacji. Można nie czytać, nie oglądać telewizji. Ale jeść trzeba.

Wiadomo było, że ja, jako najstarsza, przejmę gospodarkę. Nie myślałam o tym w kategoriach, czy tego chcę. To było oczywiste, że taka jest moja przyszłość, więc stratą czasu byłoby zastanawianie się, czy chciałabym żyć inaczej.

Przyglądała mi się uważnie, denerwująco

Miałam osiemnaście lat, kiedy mama wróciła z miasteczka z jakąś nieznajomą. Okazała się bioterapeutką i zielarką, którą mama spotkała na targu i przyprowadziła dla babci niedomagającej od miesięcy. Lekarze nie potrafili powiedzieć, co jej jest.

Zobacz także

Zielarka Maria długo babcię badała w sypialni, potem zaparzyła jakieś ziółka, wtarła w ciało maść i oznajmiła, że babcia ma rozregulowane czakry i pozatykane meridiany, więc ona postara się je udrożnić kryształami tej nocy, kiedy zaczną działać zioła.

Dziadek burczał pod nosem, że gdyby proboszcz się dowiedział, że my takie piekielne pomioty w domu przyjmujemy, toby nas w niedzielę przegonił z kościoła.

– To ojciec nie powie i będzie dobrze – odparła mama.

Siadaliśmy akurat do kolacji. Postawiłam na stole ziemniaki, gulasz wieprzowy, sałatę i zajęłam swoje miejsce. Po chwili poczułam na sobie spojrzenie zielarki. Przyglądała mi się uważnie, denerwująco.

– Mam coś na nosie? – spytałam.

– Edyta, zachowuj się – powiedziała mama i rzuciła mi strofujące spojrzenie.

– Nie szkodzi – zielarka uśmiechnęła się do mnie. – Dziewczę burzy się w sercu, sama nie wie, co nią miota. Nie jej wina, że los ją zauważył.

– Bo co? – warknęłam, bo z jakiegoś powodu baba mnie wkurzała.

Maria jakoś dziwnie przekręciła głowę, a jej spojrzenie stało się odległe, jakby patrzyła poza mnie albo na coś we mnie niewidocznego dla innych. A potem wyprostowała głowę, upiła łyk kompotu.

– Wiecie, co to przeznaczenie, prawda? – spytała i potoczyła po nas spojrzeniem. A gdy wszyscy kiwnęli głowami, kontynuowała: – Ale mało kto wie, że przeznaczenie nie dotyczy każdego. Ty, na przykład, kumo, twój mąż czy ten słodki chłopczyk – wskazała głową mojego dwunastoletniego brata Arka – nie macie przeznaczenia jako takiego. Większego celu do osiągnięcia. Macie swoje życie do przeżycia, ale czy je przeżyjecie tak czy inaczej, nie ma większego znaczenia. Chodzi o to, że wasze życie na nikogo i na nic nie wpłynie.

Ogólnie rzecz biorąc, zielarka stwierdzała, że jesteśmy bez znaczenia, a na twarzach rodziców i dziadków zamiast urazy widziałam spokojną akceptację tego stanu rzeczy. Lecz mnie to ubodło.

– My wszyscy jesteśmy tacy bez znaczenia dla świata? Jak jakiś plankton? – spytałam dość napastliwie.

Ojciec uniósł rękę.

– I dziękuj za to Bogu, córko. Nasze życie ma głębsze znaczenie, jakie zna tylko Najwyższy. I to wystarczy. Być ważnym dla świata jest niebezpieczne.

No, poniekąd miał rację. Ciszej jedziesz, dalej zajedziesz – mawiał dziadek. Rozumiałam to, popierałam, a jednocześnie coś we mnie się z tym nie zgadzało.

Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia. Wiedziałam, że kiedyś ja będę tak mówiła swoim dzieciom.

– Edyta akurat ma przeznaczenie – powiedziała wtedy zielarka Maria. – Widać to w jej aurze. Przeznaczenie, które wpłynie na was wszystkich. Pamiętajcie o tym.

Spojrzałam na mamę, mama na tatę, tata na dziadka, dziadek na babcię. A potem oni wszyscy wlepili wzrok we mnie.

– Jakie przeznaczenie? – spytała mama napiętym głosem. – Chcę wiedzieć.

– Ona zniszczy wasz rodzinny biznes. Nie wiem jak i kiedy, tego nie widzę, ale tak będzie. Wierzcie mi.

Kilka dni później, kiedy babcia po nocnym odblokowaniu meridianów poczuła się znacznie lepiej i nawet poszła do kościoła zapalić świeczkę, rodzice uznali, że zielarka wiedziała, co mówi. I że trzeba spróbować pokonać przeznaczenie.

– Przykro mi, córko, ale nie możesz tu zostać – oznajmił ojciec. – Gospodarkę przejmie twoja siostra. A ciebie spłacimy. Jedź do miasta i stwórz swoje nowe przeznaczenie. I nie wracaj tu nigdy.

Obiecałam sobie, że nigdy na wieś nie wrócę

Mama wystarczająco dużo wylała łez, pakując mnie, dziadek wystarczająco dużo dawał rad, babcia tuliła, i nawet rodzeństwo patrzyło, jak odjeżdżam, wystarczająco smutnymi oczami, bym zrozumiała, że nikt mnie nie wypędza.

Że chodzi o ratowanie naszego skarbu – gospodarki, która była nasza z dziada pradziada. Była naszymi korzeniami, dziedzictwem przodków. Była fundamentem, na którym trwała rodzina.

Zaakceptowałam swoje poświęcenie i obiecałam sobie, że nigdy na wieś nie wrócę.

Rodzice przysyłali mi pieniądze przez kilka lat, aż w mieście wojewódzkim skończyłam szkołę pielęgniarską. Kupili mi też kawalerkę. Czułam się spłacona. Przez kilka lat pracowałam w szpitalu – najpierw państwowym, potem prywatnym. Tam właśnie poznałam swojego przyszłego męża. Opiekowałam się nim, kiedy leżał po wycięciu woreczka żółciowego. Kiedy umawiałam się z nim na pierwszą randkę, nie wiedziałam, że rozkręca swój pierwszy start–up, który okazał się prawdziwym sukcesem.

Dziesięć lat później, jako żona zamożnego biznesmena, już prawie nie pamiętałam mojego dawnego życia na wsi. Zwłaszcza że nie miałam kontaktu z rodziną. Czasami dopadała mnie tęsknota, ale powtarzałam sobie, że robię to dla ich dobra. Poza tym byłam szczęśliwa w nowym życiu – z ukochanym mężem i córką.

Pewnego dnia dostałam list od ojca.

„Córko, nie wiem, do kogo mam się zwrócić o pomoc. Nasze gospodarstwo jest na granicy bankructwa, banki odmawiają kolejnych pożyczek. Mieliśmy pomór, odbudowujemy stado, ale brak nam pieniędzy. Czy Twój mąż zechciałby nam pożyczyć? Wiesz, że zawsze reguluję długi. Twój ojciec. PS Twoja matka i rodzeństwo pozdrawiają cię. Niestety, dziadkowie odeszli dwa lata temu, świeć Panie nad ich duszą…”.

Pojechałam na wieś, do domu rodzinnego. W końcu miałam ratować gospodarkę, a nie ją niszczyć.

Wszystko wydawało się takie jak kiedyś – ten sam dom, rodzina.

Byłam wstrząśnięta strasznymi warunkami

Rodzice nieco posunięci w latach, siostra dorosła, ale energia biła z nich ta sama. Z płaczem rzuciliśmy się sobie w ramiona. Mama, ojciec, siostra. Jej mąż i dwoje małych dzieci. Brat mieszkał już gdzie indziej.

Przed obiadem obeszłam gospodarstwo, sad, chlewy. Byłam wstrząśnięta strasznymi warunkami, w jakich przebywały zwierzęta. Ciasne mroczne boksy, smród, stare podajniki, brudne ściany, gnojowisko na betonowej podłodze. Odleżyny na ciałach macior. Ich nieszczęśliwe, pełne bólu oczy i przeraźliwe wołanie o pomoc.

Nic się nie zmieniło. Zawsze tak było. Ale ja byłam już inna. Przez lata czytałam, poznawałam inne punkty widzenia. Wiedziałam, że może być inaczej, lepiej. Że zwierzęta hodowlane nie muszą być upokarzane i traktowane, jakby nie czuły. Świat jest tak urządzony, że jedni jedzą, inni są zjadani. Ale ważne, żeby w tym wszystkim było jak najmniej niepotrzebnego cierpienia i lekceważenia.

Rodzice ani siostra nie potrafili tego zrozumieć. Nie chcieli się zgodzić na zmiany. To wszystko były fanaberie miastowych. Pieniądze wyrzucane w błoto. Nowy ciągnik – tak. Ale nowe przestronne chlewy, które zajmą kilka hektarów pola – nie.

– Stałaś się jak oni – mówił tata z goryczą. – Patrzysz na nas z góry i twierdzisz, że jesteśmy bezmyślni i okrutni. Ale jesteśmy tacy, jacy byliśmy zawsze, od pokoleń.

– Co nie znaczy, że nie możecie się zmienić. Czy nie lepiej będzie mieć w miarę zadowolone zwierzęta, chodzące po otwartej przestrzeni, zgodnie z naturą? Można zawalczyć o certyfikat eko. Czysta pasza, szczęśliwe świnki…

Nie rozumieli.

– Nie pożyczycie nam pieniędzy na naszych warunkach, to możecie jechać – powiedział ojciec.

Ale było już za późno. Nie musiałam dużo namawiać męża, by wykupił długi gospodarstwa. I kiedy było już nasze, zrównałam z ziemią ten obóz i wybudowałam coś zupełnie nowego.

– Zniszczyłaś naszą rodzinną spuściznę – powiedziała mama z goryczą. – Tak jak przepowiedziała to tamta zielarka. Najwidoczniej przeznaczenia nie da się oszukać.

Reklama

A ja, kiedy kilka miesięcy później chodziłam po przestronnych, czystych chlewniach, słuchając chrumkania zadowolonych zwierzaków, pomyślałam, że zielarka się myliła: moim przeznaczeniem nie było zniszczyć gospodarkę, tylko ją uratować. I zacząć w okolicy dobrą zmianę…

Reklama
Reklama
Reklama