„Osiedle łanowe na Mazowszu miało nam dać luksusowe życie. Szybko zrozumiałam, że w takie mieszkanie to zwykła trumna”
„Z balkonu widziałam pola, a nie obdrapane mury sąsiedniego bloku. Ale nawet pośród tej sielanki poczułam jakieś niepokojące ukłucie. Może to była tęsknota. Może ostrzeżenie. Może... coś więcej. Ale wtedy to zignorowałam. Jak wszyscy ignorujemy cichy głosik, który mówi, że bajka może nie mieć happy endu”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam marzyć o ucieczce. Może wtedy, gdy kolejny raz oblałam się kawą w zatłoczonym tramwaju. Albo gdy sąsiad z góry zaczął grać na perkusji o drugiej w nocy. A może wtedy, gdy Antek zapytał mnie, czy wszyscy rodzice krzyczą na swoje dzieci codziennie rano. Tak czy siak, pewnego dnia wybuchłam.
– Dość! – rzuciłam Krzyśkowi podczas kolacji. – Nie chcę już żyć w tym hałasie. Mam dość tego miasta. Dość tej presji, pośpiechu, korków i wiecznych wyrzutów sumienia.
Zaskoczył mnie wtedy. Nie wyśmiał, nie machnął ręką. Przytaknął. I powiedział, że on też tak czuje. Że może powinniśmy w końcu być odważni i spróbować czegoś innego.
Kilka tygodni później staliśmy na balkonie nowego mieszkania. Osiedle na obrzeżach, z dala od zgiełku Warszawy. Bloki rozstawione luźno, za nimi pola, zieleń, przestrzeń. W oddali krzyczały ptaki, ale to był zupełnie inny krzyk – nie taki jak klaksony i syreny karetek.
– Wreszcie jesteśmy u siebie – powiedział Krzysztof z uśmiechem, obejmując mnie ramieniem.
– Będzie dobrze, prawda? – zapytałam wtedy. On tylko się uśmiechnął i pocałował mnie w czoło.
Było coś pięknego w tej ciszy. W tej czystej przestrzeni. W tym, że z balkonu widziałam pola, a nie obdrapane mury sąsiedniego bloku. Ale nawet wtedy – w tym pierwszym, sielankowym tygodniu – coś we mnie drgnęło. Jakieś niepokojące ukłucie. Nie umiałam tego nazwać. Może to była tęsknota. Może ostrzeżenie. Może... coś więcej.
Ale wtedy to zignorowałam. Jak wszyscy ignorujemy cichy głosik, który mówi, że bajka może nie mieć happy endu.
Zaczęło się psuć
Poranki zaczęły się zamazywać w jedno wielkie, nerwowe pasmo. Budzik dzwonił o 6:15, ale zwykle wyłączałam go przynajmniej trzy razy. Potem był wyścig. Śniadanie – szybkie, byle jakie, najczęściej niedojedzone. Antek marudził, że nie chce jechać, że boli go brzuch, że nie lubi swojej klasy. Krzysztof siedział przy stole z gazetą w ręku i nawet nie zauważał, jak mi się ręce trzęsą przy smarowaniu kanapek.
– Spiesz się, spóźnimy się – poganiałam syna, wciskając mu plecak do rąk. – I weź czapkę, proszę cię, jest zimno.
Zanim wpakowaliśmy się do samochodu, było już po siódmej. Korek zaczynał się tuż za rogiem. W radiu powtarzali wiadomości o wypadkach na trasie, o objazdach, o złej widoczności. Antek siedział cicho, wpatrzony w okno. Ja w duchu liczyłam minuty. Każde spojrzenie na zegarek wbijało mnie głębiej w fotel.
W pracy pojawiałam się zdyszana, najczęściej spóźniona, z mokrymi jeszcze włosami i niedopitym kubkiem kawy. Kreatywność była ostatnią rzeczą, na jaką miałam siłę. Klientka rzucała pomysły, szef oczekiwał błyskotliwości, a ja ledwo sklejałam zdania. Po ośmiu godzinach z komputerem i udawanym uśmiechem marzyłam tylko o powrocie do łóżka. Zamiast tego była kolejna seria korków i wieczne: "Co na obiad?" albo "Gdzie moje buty?"
Zaczęliśmy z Krzysztofem mijać się jak współlokatorzy. On wracał później niż zwykle, często tylko coś mruczał zamiast powitania. Nie pytał, jak minął mi dzień, ja nie pytałam jego. Zmieniliśmy się. Nie – my się oddaliliśmy. Coś się psuło.
To był błąd
Któregoś wieczoru, po wyjątkowo ciężkim dniu, wybuchłam w kuchni.
– To miał być azyl, a nie więzienie! – rzuciłam, trzymając garnek, którego nie miałam siły nawet postawić na kuchence. – Mieliśmy tu odetchnąć, a ja... ja się duszę.
Krzysztof uniósł wzrok znad gazety.
– To był nasz wybór – powiedział spokojnie. – Nikt cię nie zmuszał.
– Naprawdę? A może to tylko mi się śniło, że byłeś tym wszystkim równie podekscytowany jak ja? – zaczęłam podnosić głos.
– Może za bardzo uwierzyliśmy w bajkę – rzucił sucho i wyszedł z kuchni, zostawiając mnie z gotującą się wodą i jeszcze bardziej gotującym się gniewem.
Usiadłam wtedy na podłodze i oparłam głowę o szafkę. Przez chwilę wsłuchiwałam się w ciszę, która panowała w domu. To była inna cisza niż ta, którą kiedyś zachwycałam się z balkonu. Ta była gęsta, ciężka, martwa. I dopiero wtedy zrozumiałam, że coś we mnie zaczęło się kruszyć. Że może to wszystko nie było błędem. Może błędem byłam ja. Może to ja się zmieniłam, a nie miejsce. Może nigdy nie powinnam była się tu wprowadzać.
Żałowałam tej decyzji
Zostałam w domu. Wzięłam dzień wolny pod pretekstem migreny, ale prawda była inna – nie miałam siły. Potrzebowałam oddechu. Nie budzika, nie korków, nie rozmów z klientami. Potrzebowałam ciszy.
I ją dostałam.
Było tak cicho, że aż dźwięczało w uszach. Tylko śmieciarka gdzieś w oddali i szum wiatru. Usiadłam na kanapie i otworzyłam stary album. Zdjęcia z czasów, gdy mieszkaliśmy jeszcze w centrum – kawiarnie, imprezy, ludzie. Życie.
Teraz – puste pole za oknem i samotność w czterech ścianach.
Zadzwoniłam do Kaśki.
– Chyba popełniłam błąd – powiedziałam, zanim zdążyła zapytać, co słychać. – Ta cisza... ona mnie wykańcza.
– Może musisz się przyzwyczaić? – próbowała mnie pocieszyć. Ale słyszałam, że sama w to nie wierzy.
Rozłączyłam się i zaczęłam przeglądać ogłoszenia mieszkań. Maleńkie kawalerki w centrum, blisko tramwaju, głośno, ciasno... ale jakoś bardziej znajomo. Jakby to było bardziej moje.
Nie mogłam tak dłużej
Z Krzyśkiem zaczęliśmy się rozmijać nawet w rozmowach. Mówiłam, że brakuje mi miasta – on przewracał oczami. Wspominałam o dawnym życiu – on mówił, że w końcu mamy spokój. Ale ja nie czułam spokoju. Czułam pustkę.
Wieczorami siedzieliśmy w tym samym salonie, ale każdy był gdzie indziej. Ja przeglądałam oferty wynajmu. On wpatrywał się w ekran telewizora, jakby szukał tam rozwiązania naszych problemów.
Znalazłam kawalerkę. W centrum. Mała, z balkonem na ruchliwą ulicę. I nagle poczułam ekscytację. Jeszcze nie mówiłam nic Krzyśkowi, ale zaczęłam planować. Po cichu, po swojemu.
Kiedyś przy kolacji, znów wybuchłam. Nie wiem, co mnie sprowokowało. Może jego milczenie. Może ta martwa cisza między nami.
– Czego ci brakuje? – zapytał, nie podnosząc wzroku znad talerza. – Masz dom, rodzinę, spokój.
– Właśnie – odpowiedziałam. – Za dużo spokoju. A za mało mnie.
Nie odezwał się już ani słowem. A ja... ja czułam, że coś właśnie pękło. Coś, co może już się nie sklei.
Podjęłam decyzję
Spotkałam się z agentką. Oprowadziła mnie po tej kawalerce z ogłoszenia – hałas z ulicy, ciasna kuchnia, okna z widokiem na ruchliwe skrzyżowanie. Ale ja się uśmiechałam. Nie dlatego, że było pięknie. Tylko dlatego, że w końcu coś poczułam.
Wieczorem Antek wszedł do kuchni, kiedy robiłam kolację.
– Mamo... w mieście było fajniej. Tu nie mam kolegów – powiedział cicho, jakby bał się, że to powie za dużo.
Zamarłam. Złapałam się na tym, że poczułam ulgę. I jednocześnie ogromne poczucie winy.
– Wiem, kochanie – odpowiedziałam i dotknęłam jego ramienia. – Wiem.
Kiedy później stałam na balkonie, patrząc na puste pola, nie miałam już wątpliwości. Ta cisza, którą kiedyś tak zachwalałam... nie dawała ukojenia. Ona odgradzała mnie od życia. A ja nie chciałam już w niej tkwić bez końca.
To był koniec
Stałam na balkonie. W dłoniach trzymałam kubek zimnej już herbaty. Na horyzoncie znowu kołysały się puste pola. Zero ludzi, zero dźwięków. Tylko nieustanny szum wiatru, który już nie koił, tylko drapał mnie po wnętrzu.
Za mną, w salonie, Krzysztof siedział na kanapie. Oczy miał utkwione w telewizorze. Od kilku minut przewijał kanały bez dźwięku. Może nawet nie wiedział, co ogląda. Może też już się poddał.
Nie powiedzieliśmy sobie nic. Ani "cześć", ani "dobranoc". Między nami nie było kłótni, nie było też czułości. Była tylko ta cisza. Głośniejsza niż kiedykolwiek.
Poszłam do sypialni i powoli zaczęłam pakować rzeczy. Decyzja już zapadła.
To mieszkanie było naszym marzeniem. Ale właśnie budziłam się z tego snu.
Marta, 37 lat
Czytaj także:
- „Rodzina z Warszawy ma nas za prostaków i traktuje jak ludzi gorszego sortu. Mieszkamy na wsi, ale mamy swoją godność”
- „Wyjechałam z rodziną na weekend na wieś i to był ostatni raz. Zamiast podziękowań, dostałam tylko pretensje i kpiny”
- „Sąsiad dał mi nawóz do róż, a ja jemu coś więcej. Zdrada pod gołym niebem w biały dzień nie mogła skończyć się dobrze”