Reklama

Dwa lata po śmierci mamy, kiedy sprzątałam grób, by był gotowy na dzień rocznicy – zwróciłam uwagę na wiązankę chabrów leżących na płycie. Dziwny wybór na ozdobienie nagrobka. Kwiaty nie były brzydkie, wręcz przeciwnie, ale ich żywa barwa wnosiła w nastrój Powązek coś optymistycznego, niemal radosnego. Nie pasowały do reszty cmentarnych kwiatów, zwykle ciężkich, przepojonych atmosferą nekropolii. Te chabry były inne.

Reklama

Nazajutrz spotkałam przy grobie ciotkę i zapytałam, kto mógł przynieść te kwiaty.

Ciocia nie miała pojęcia

– Zapytasz na obiedzie – stwierdziła.

Hania, istota rodzinna, uznała, że nowych tradycji nigdy dość, i w rocznicę śmierci swojej ukochanej starszej siostry zapraszała krewniaków do siebie na pieczoną kaczkę z pyzami – ulubione danie mojej mamy. W tym roku również stawiła się w domu ciotki większość moich warszawskich krewnych.

Przy stole zapytałam o tajemnicze kwiaty, ale nie uzyskałam konkretnej odpowiedzi. Wszyscy kręcili głowami.

Zobacz także

– Chabry? – zdziwiła się ciocia Halina.

– No piękne, ale nie na cmentarz. To nie ja i na pewno nie wuj Witold.

– Kiedy je zauważyłaś? – zapytał Gutek.

– Wczoraj wieczorem.

– Ładnie wygląda cmentarz nocą… – wtrąciła się ciocia Hania. – Ale ja bym się bała sama tam chodzić po ciemku.

– To na pewno duch – rzucił wesoło kuzyn Maciek, znany z opowiadania dowcipów i anegdotek, zwykle zmyślonych. – Duch Powązek czuje, że ciocia Marzena nie załatwiła wszystkich spraw na ziemi. Będzie nas nękał, dopóki nie rozwiążemy zagadki…

– Cicho, chłopaku! – skarciła go ciocia Hania. – To nie jest temat do żartów.

Wieczorem rozeszliśmy się w dobrych nastrojach, zapominając o chabrach. Nie myślałam o nich przez cały rok, aż do następnej rocznicy śmierci mamy.

Mieszkam w Warszawie od dzieciństwa, a północną Wolę i Powązki traktuję jak rodzinną okolicę. Czuję się swobodnie i bezpiecznie nawet w pobliżu cmentarza. Dlatego bez oporów wybrałam się tam kilka dni temu, wieczorem.

Wzięłam ze sobą sekator, szczotki i inne przybory do uporządkowania grobu mamy. Zimne powietrze wciskało się pod kurtkę, zaś gęsta mgła dokładnie przykryła miasto. Było coś niesamowitego w tym widoku; szłam oświetloną ulicą Powązkowską i obserwowałam, jak blask latarni tonie w mlecznej bieli już kilkadziesiąt metrów od słupa. A na samym cmentarzu… to już była istna magia. Z powodu pogody niewiele osób zapaliło znicze tego wieczoru. Jednak te nieliczne jasne punkty zabarwiające zimną mgłę na ciepłą żółć wyglądały niczym bagienne ogniki albo jak latarnie morskie w niskich chmurach.

Coś z tej niezwykłej atmosfery najwyraźniej udzieliło się innym odwiedzającym groby, bo pozdrawiali mnie i uśmiechali się. Choć nie znałam imienia żadnej z mijanych osób, poczułam się jak członek wielkiej rodziny; połączonej nie zbiorem tragedii, lecz wspólnym doświadczeniem dobrej pamięci o bliskich, chęcią uczczenia kochanych nieobecnych. W takich chwilach tęsknota za zmarłymi stawała się tylko lekką melancholią…

Weszłam głębiej między kwatery. Ludzi spotykałam coraz mniej, a światło latarni z dużym trudem przebijało się w te rejony cmentarza. Zrobiło się ponuro jak na filmach grozy. Po raz pierwszy poczułam ukłucie strachu, osamotnienia. Zaczęłam oglądać się przez ramię, jakby śledziła mnie jakaś ściągnięta wyobraźnią zjawa. Miałam w torbie dobrą latarkę (w jej świetle chciałam wyczyścić płytę), ale coś nie pozwalało mi jej zapalić. Może bałam się tego, co mogłabym zobaczyć w jej świetle.

Dotarłam do grobu mamy. Po ciemku (wciąż bojąc się zapalać latarki) zaczęłam wycierać płytę. Zrobiłam to niechlujnie, ale szybko; chciałam jak najprędzej odejść, zostawiając za sobą tę przeklętą mgłę. Deszcz nie padał od dłuższego czasu, więc musiałam jeszcze podlać kwiaty. Z duszą na ramieniu ruszyłam do ujęcia wody.

Sam hydrant znajdował się na skrzyżowaniu większych alejek; obok niego stała mocna latarnia, która skutecznie odganiała mleko mgły. To miejsce wydawało się bezpieczne, lecz przecież musiałam wrócić.

Najpierw szłam szybkim krokiem, potem już biegłam

Kiedy szłam z powrotem, zaatakowały mnie niechciane wspomnienia. Obiad rok wcześniej i rzucony mimochodem żart Maćka… Wtedy śmiałam się z niego, ale to było przy rodzinnym stole, w ciepłym mieszkaniu. Teraz nie mogłam wyrzucić z głowy obrazów Ducha Powązek, tajemniczego mściciela i odkrywcy wstydliwych tajemnic. Oczami wyobraźni widziałam potwornie chudego mężczyznę w szarym płaszczu, który wyłania się z mgły, i sunie w szarej poświacie… Mocniej ścisnęłam trzymaną w dłoni – wciąż wyłączoną – latarkę. I wtedy go zobaczyłam!

Szedł od centralnego punktu cmentarza, wychynąwszy jak duch z zupełnych ciemności. W milczeniu sunął środkiem alejki, bacznie patrząc na boki, jakby prześwietlał spojrzeniem zmarłych leżących pod płytami grobów. Zastygłam i patrzyłam, niezdolna do ruchu. Wtedy zjawa zatrzymała się, ledwo kilkanaście metrów przede mną, a potem… skręciła w ścieżkę wiodącą do grobu mojej mamy! Zdołałam przykucnąć na asfalcie, schować twarz w dłoniach – i tak trwałam przez długie, straszne minuty. Czekałam, sama nie wiedząc na co, szepcząc modlitwy i prośby. Byłam przerażona jak nigdy w życiu… Krzyknęłam głośno, gdy ktoś znienacka położył mi rękę na ramieniu.

– Ciii… Coś się pani stało? – zapytał jakiś zasuszony staruszek wspierający się na lasce. – Zasłabła pani?

– Nie, nie, wszystko w porządku – odparłam. – Tylko wydawało mi się…

– Rozumiem – pan uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Taka paskudna pogoda.

Po chwili dodał:

– Ale proszę się nie bać. Tu leżą nasi ukochani zmarli. Na pewno żaden z nich nie życzy nam źle. Mogę pani potowarzyszyć. Której kwatery pani szuka?

– To tu, bardzo blisko – odparłam, ruszając już w kierunku grobu mamy. – Dziękuję panu, ale nie potrzebuję asysty. Po prostu coś mi się przywidziało…

Nagle dostrzegłam na płycie mamy niewielką doniczkę, a w niej pęk chabrów. Z trudem powstrzymałam krzyk.

Czy pan widzi te kwiaty?

– Te niebieskie w doniczce?

Nie odpowiedziałam, tylko ruszyłam do bramy. Z początku szybkim krokiem, potem już biegiem. Nazajutrz, w dzień rocznicy śmierci mamy wybrałam się na cmentarz z moim bratem Gustawem i ciocią. Nie powiedziałam im o tym, co zdarzyło się wczoraj. Nie chciałam, by wzięli mnie za histeryczkę.

Chabry stały w doniczce jak gdyby nigdy nic, jakby ich obecność tutaj była najnormalniejszym zjawiskiem na ziemi. Na ich widok znów chciałam krzyknąć. Przecież stanowiły namacalny dowód, że nic mi się nie przywidziało podczas spaceru we mgle, że szary duch naprawdę przyniósł mamie podarek… Albo nam, żyjącym, jakieś napomnienie.

Dobrze, zaczaimy się i damy popalić żartownisiowi!

Podczas obiadu byłam milcząca. Na pytania odpowiadałam półgębkiem. Z ulgą wróciłam do siebie i jakimś cudem zdołałam zapomnieć o dziwnej przygodzie. Na cały rok, aż do kolejnej rocznicy, gdy znów powinnam posprzątać grób mamy. Poprosiłam ciocię o wyrękę, ale złapał ją reumatyzm. Próbowałam przerzucić obowiązek na Gustawa, ale on z kolei wykręcał się pracą. W końcu się zgodził, pod jednym wszakże warunkiem.

– Dobra, już dobra – mruknął przez telefon. – Ale będę miał czas dopiero dzień przed rocznicą, po południu. I musisz pojechać ze mną. Po ciemku mogę pobłądzić, a ty nawet z zawiązanymi oczami tam trafisz.

Wtedy zaczęłam płakać. Gustaw kazał mi siedzieć w domu kamieniem. Potem zwolnił się z pracy i przyjechał na Wolę. Do tego czasu już się nieco uspokoiłam, przynajmniej na tyle, aby opowiedzieć mu zdarzenie sprzed roku.

– Hm… Jesteś pewna, że to nie był jakiś żart? Bo teraz dzieciaki…

– On tam był! – krzyknęłam. – Nie przywidziało mi się, to nie żadne dzieciaki. Jestem pewna, że gdy zamiatałam grób, na płycie niczego nie było, a kiedy wróciłam, stała tam doniczka…

– Czyli ktoś przyniósł chabry. Człowiek, istota z krwi i kości, a nie uwita z mgły.

– Nie widziałeś…

– Jakim cudem duch uniósłby doniczkę? – zakpił brat, ale widząc, że znowu jestem bliska płaczu, dodał: – Spokojnie, siostra, coś wymyślimy.

Nie wiem, dlaczego się na to zgodziłam. A jednak – Gustaw zaproponował, ni mniej, ni więcej, polowanie na zjawę.

Wieczorem w przeddzień rocznicy śmierci mamy ruszyliśmy na Powązki, przygotowani na dwie różne ewentualności. Mój brat zabrał ciężki szpadel. Powiedział, że trzepnie nim żartownisia tak mocno, żeby mu podobne dowcipy raz na zawsze wyleciały z głowy. Ja zabrałam buteleczkę z wodą święconą.

Duch Powązek gada po niemiecku? Bardzo dziwne…

Pojechaliśmy więc na Powązki i zaczailiśmy się za kontenerem na kompost. Czekaliśmy do późnego wieczoru. Jak rok wcześniej, cmentarz znów pokryła mgła. Czułam się źle, zupełnie jak wtedy. Włosy jeżyły mi się na karku, ręce drżały, dygotałam z zimna i strachu. Około osiemnastej Gustaw trącił mnie w bok i wskazał coś dyskretnym gestem dłoni. On tam był, Duch Powązek! Niesamowicie wysoka postać w szarym płaszczu szła od środka nekropolii powolnym, jakimś takim groźnym krokiem. Zupełnie jakby brodziła we mgle; na ten widok zrobiło mi się jeszcze zimniej.

– Czekamy, aż podejdzie! – zaszeptał Gustaw, ale wychwyciłam w jego głosie nutki niepewności. – Czekaj, czekaj…

Nie wytrzymałam. Kiedy zjawa była ledwie dwa metry ode mnie, wstałam i chlusnęłam w nią wodą święconą. Gustaw poderwał w górę łopatę…

Was ist…? Mein Gott… Hilfe! – wrzasnął Duch Powązek. – Hilfe!

Gustaw w ostatniej chwili zmienił tor lotu szpadla. Dzięki temu nie uszkodziliśmy Bogu ducha winnego człowieka. Klaus mieszka pod Berlinem. Jest synem Hansa Grünberga, sieroty wojennej. Dziadkowie Klausa zginęli w czterdziestym piątym, podczas oblężenia Wrocławia. Dziesięcioletni Hans błąkał się po lasach Dolnego Śląska, aż został przygarnięty przez polską rodzinę, właśnie przesiedloną z Kresów.

Moja mama miała wtedy osiemnaście lat, ale w trudnych czasach wojennych, gdy dziadek zginął w partyzantce, a babcia umarła na tyfus, ta dzielna nastolatka działała jak dorosła. Przekonała moją wujeczną babcię, że małego Niemca trzeba przyjąć i wykarmić. Może był dzieckiem wrogów, ale przecież nie on zabił dziadka, nie on wywołał wojnę, która zniszczyła życie babci. Moja mama opiekowała się Hansem do lata czterdziestego siódmego, gdy rodzina Grünbergów zabrała go do Niemiec.

Jakby odnalazł się dawno zaginiony członek rodziny

Przepytana później ciocia Hania – powołując się na rodzinne opowieści, bo w czterdziestym piątym sama miała ledwie cztery lata i tamten czas pamiętała jak przez mgłę – powiedziała, że Hans pisał do nich listy, a moją mamę nazywał „Panią Ciocią” z wdzięczności za uratowanie życia. W jednym z ostatnich listów wspominał coś o swoim synu Klausie. Hans umarł na raka w dziewięćdziesiątym czwartym. Klaus nie znał nas, języka polskiego, a o historii swojej rodziny wiedział bardzo niewiele. Jednak gdy odnalazł pamiętnik ojca i przeczytał o wydarzeniach z lat powojennych, postanowił odnaleźć moją mamę i przyszywaną babcię. Spóźnił się, bo mama już nie żyła.

Odnalazł jej grób dzięki internetowemu opisowi Powązek. Nigdy jednak nie mógł trafić tam od razu, dlatego długo błądził między alejkami, co ja wzięłam za tajemnicze dociekanie sekretów zmarłych.

Ale dlaczego przyjeżdżasz niezapowiedziany i w wigilię rocznicy? – zapytałam, gdy już w moim mieszkaniu siedzieliśmy w trójkę przy kawie; znam dobrze niemiecki, a dłuższe odpowiedzi tłumaczyłam Gustawowi.

– Cóż, nie chciałem się narzucać, przeszkadzać… Nie znając polskiego, nie umiałbym powiedzieć… A tu cała rodzina… – wyjaśniał nieco nieskładnie.

Na koniec wzruszył bezradnie ramionami, a ja pomyślałam, że Klaus jest po prostu nieśmiałym człowiekiem. I samotnym. Akurat z tym można by coś zrobić. Nasza hałaśliwa rodzina pewnie z początku nieco go przytłoczy, ale przywyknie. Jest w końcu jakby naszym przyszywanym kuzynem.

– Ale dlaczego chabry? – zainteresował się Gustaw, a ja przetłumaczyłam pytanie, które mnie też nie dawało spokoju.

– To takie wspomnienie – wyjaśnił Klaus z lekkim uśmiechem. – To było straszne lato, ojciec opowiadał mi, że bał się niemal cały czas… Tylko te łąki pod Wrocławiem, całe aż niebieskie od chabrów, kojarzyły mu się z chwilami, gdy był bezpieczny w waszej rodzinie. Pomyślałem, że takie kwiaty kupiłby ojciec.

– Wiesz, że napędziłeś mi niezłego strachu? – wytknęłam Klausowi; widząc, że się zmieszał i nie wie, co odpowiedzieć, dodałam: – Ale najważniejsze jest to, że się poznaliśmy. Dzisiaj zostaniesz u mnie na noc. Mam gościnny pokój, który wreszcie na coś się przyda… Jutro wybierzemy się na Powązki razem. A potem obowiązkowy obiad u cioci Hani!

Reklama

Klaus nie protestował.

Reklama
Reklama
Reklama