„Ostrzegali mnie przed wdowcem z tajemnicą. Bałam się, co odkryję, ale nie mogłam mu się oprzeć”
„Stałam przy ogrodzeniu z konewką w ręku i podlewałam zioła, które próbowałam bezskutecznie utrzymać przy życiu. I wtedy go zauważyłam. Stał po drugiej stronie siatki, oparty o łopatę, jakby wyrósł nagle spod ziemi. Siwy, brodaty, z oczami zmrużonymi od słońca. Mówili, że lepiej go nie zaczepiać”.

- Redakcja
Przeprowadzka na wieś była moją ucieczką. Nie przed ludźmi, a przed wspomnieniami. Miasto krzyczało mi w twarz z każdym krokiem, dlatego spakowałam się i zniknęłam. Wieś miała być azylem. Miejscem, gdzie będę słyszeć tylko śpiew ptaków i stukot deszczu o dach. Tymczasem już pierwszego dnia zwróciłam uwagę na dom naprzeciwko. Zasłonięte okna, podjazd porośnięty mchem, brak jakichkolwiek oznak życia. Mówili, że tam mieszka wdowiec. Że od lat nie wychodzi. Że lepiej go nie zaczepiać. A ja? Właśnie jego obecność nie dawała mi spokoju.
Poczułam się jak intruz
Nie spodziewałam się nikogo zobaczyć. Właściwie liczyłam, że nie zobaczę. Stałam przy ogrodzeniu z konewką w ręku i podlewałam zioła, które próbowałam bezskutecznie utrzymać przy życiu. I wtedy go zauważyłam. Stał po drugiej stronie siatki, oparty o łopatę, jakby wyrósł nagle spod ziemi. Siwy, brodaty, z oczami zmrużonymi od słońca.
– Dzień dobry – rzuciłam zbyt entuzjastycznie jak do kogoś, kogo podobno lepiej unikać.
– Mhm – odburknął.
Zamarłam w pół kroku, zaskoczona jego niechęcią. Zrobiłam jeszcze jeden krok w jego stronę.
– Anna jestem, niedawno się wprowadziłam. Miło pana poznać.
Skinął głową i wrócił do przekopywania ziemi. Ani słowa więcej. Żadnego uśmiechu, pytania, zainteresowania. Jakby mnie tam nie było. Odeszłam speszona, czując się jak intruz we własnym ogródku. Jeszcze długo później zerkałam przez firankę, jak porządkuje coś przy szopie. Nie spuszczał wzroku z ziemi, jakby bał się, że kontakt wzrokowy z człowiekiem może mu coś zabrać. Wieczorem usiadłam z kubkiem herbaty na ganku i słuchałam świerszczy. Myśli wciąż krążyły wokół niego. Marek, bo mówili, że tak ma na imię, był tajemniczy, zamknięty, zupełnie niepasujący do tej małej wsi, gdzie każdy zna każdego. Może właśnie dlatego zaczęłam o nim myśleć coraz częściej.
Poszłam do niego z ciastem
To było jedno z tych deszczowych popołudni, które zwykle spędzałam z książką i kocem. Ale tamtego dnia zamiast liter, w głowie krążyła mi tylko jedna myśl – upiekę ciasto. Zwykłe ucierane z jabłkami, pachnące cynamonem. Nie wiem, czy zrobiłam je bardziej dla siebie, czy dla niego. Ale kiedy wyjęłam je z piekarnika, wiedziałam, że zapukam do jego drzwi. Drżącą ręką wystukałam rytmiczny dźwięk. Cisza. Już chciałam odejść, gdy zaskrzypiały zawiasy.
– Tak? – zapytał, trzymając drzwi tylko uchylone.
– Upiekłam ciasto. Pomyślałam, że może pan... że może chciałby pan spróbować.
Patrzył przez chwilę bez słowa. Potem otworzył drzwi szerzej.
– Wejdź.
Wnętrze jego domu było jak zatrzymane w czasie. Ciężkie zasłony, meble pamiętające poprzednią epokę, kurz unoszący się w powietrzu przy każdym ruchu. Na komodzie – zdjęcia. Jedna kobieta na wszystkich. Młoda, uśmiechnięta, w różnych sceneriach. Czułam się, jakbym niechcący wtargnęła w czyjąś intymność.
– Żona? – zapytałam ostrożnie.
– Tak – odpowiedział krótko.
Usiedliśmy przy stole. Marek milczał, tylko co jakiś czas zerkał na mnie z ukosa.
– Mieszka pan tu sam?
– Teraz tak.
Chciałam zapytać więcej, ale coś w jego spojrzeniu mówiło, że nie dziś. Może nigdy. Ale kiedy odchodziłam, powiedział cicho:
– Dziękuję za ciasto. Dobre było.
Zamknął drzwi powoli. A ja pierwszy raz od dawna poczułam coś dziwnego – jakby to, co martwe, poruszyło się choćby na moment.
Wyjawił mi swój ból
– Mówią, że jego żona nie umarła tak zwyczajnie… – usłyszałam przypadkiem, kiedy szłam przez rynek. Dwie sąsiadki siedziały na ławce przy sklepie i szeptały do siebie, nie zauważając, że stoję tuż obok, udając, że wybieram między ogórkami a pomidorami.
– Zatrzymała się na tym zakręcie za lasem… Ale podobno to nie był wypadek. – Jedna z nich ściszyła głos.
– Taka młoda, a tak nagle. I on od tamtej pory... jakby go nie było.
Wracałam do domu, jakbym szła przez mgłę. Próbowałam odpędzić te słowa, ale wbijały się w myśli z uporem. Te spojrzenia, ta cisza, to wnętrze domu, w którym czas się zatrzymał. Co on naprawdę przeżył? Pod pretekstem odebrania pustego talerza znów zapukałam. Wpuścił mnie bez słowa, jakby się tego spodziewał. Podeszłam do regału z książkami, kiedy kątem oka dostrzegłam coś, co wcześniej umknęło mojej uwadze – wąskie drzwi na końcu korytarza. Zamknięte na klucz. Piwnica?
– Co tam jest? – zapytałam, zanim zdążyłam to przemyśleć.
Odwrócił się gwałtownie. W oczach miał cień, który nie znikał, tylko się pogłębiał.
– Nic. Zwykła piwnica.
– Mogę...?
– Nie – przerwał ostro. – Nie ma po co tam zaglądać.
Zamilkłam, wycofując się o krok. W powietrzu zrobiło się ciężko, jakby nagle zabrakło tlenu.
– Przepraszam – szepnęłam. – Nie chciałam.
Był zraniony
Usiedliśmy w kuchni. Marek nalał mi herbaty, ręce mu drżały. Nie patrzył mi w oczy, jakby mówił bardziej do siebie niż do mnie.
– Pokłóciliśmy się tamtego dnia. Bez sensu. O jakąś pierdołę. – Głos miał cichy, jakby każde słowo musiał wyciągać siłą z gardła. – Krzyczała, że jestem zamknięty w sobie, że nic do mnie nie dociera. Że jestem jak duch w tym domu.
Patrzyłam na niego, nie przerywając.
– Wyszła w środku burzy. Powiedziałem: „To idź, skoro tak bardzo ci źle”. Zatrzasnęła drzwi i… – zamilkł, przygryzając wargę. – Nie wróciła. Samochód roztrzaskał się o drzewo. Gdyby nie tamta kłótnia, gdybym jej nie puścił samej…
Wtedy pierwszy raz zobaczyłam go naprawdę. Nie jako zamkniętego w sobie sąsiada, ale człowieka zranionego do żywego. Wyrzuty, które przez lata nie wyblakły, trzymały go w klatce.
– To nie była twoja wina – powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie. W jego oczach nie było gniewu, tylko smutek, taki, który osiada gdzieś głęboko i nie daje spokoju.
– Codziennie wracam do tej chwili. Co by było, gdybym powiedział inne słowa. Gdybym ją zatrzymał. Gdybym się nie uniósł.
– Nie można cofnąć czasu. Można tylko żyć dalej. Jakkolwiek.
Wzruszył ramionami.
– A jeśli nie potrafię?
Nie odpowiedziałam. Bo sama nie wiedziałam, czy ja bym potrafiła.
Niczego mi nie obiecywał
Od tamtej rozmowy widywaliśmy się częściej. Nie umawialiśmy się – po prostu zaczęliśmy pojawiać się na swoich gankach o tej samej porze. On przynosił jabłka z sadu, ja herbatę. Czasem tylko siedzieliśmy w milczeniu, innym razem rozmawialiśmy o pogodzie, książkach, wszystkim i o niczym. Któregoś wieczoru przyszłam z dwoma kubkami i kocem. Siadłam obok niego na ławce, podałam mu gorący napój. Spojrzał na mnie długo, niepewnie.
– Wiesz, że to pierwszy raz od lat, kiedy z kimś tak po prostu… jestem? – powiedział cicho.
Uśmiechnęłam się, próbując rozładować napięcie.
– Czyli mogę czuć się zaszczycona?
– Jesteś… potrzebna. Ale nie wiem, czy powinienem. – Odstawił kubek. – Zanim się pojawiłaś, potrafiłem jakoś trwać. A teraz… boję się, że jak się do ciebie przyzwyczaję, to znów coś stracę. Że znów nie będę umiał tego unieść.
Zamilkłam. Poczułam ciężar jego słów. Nie był tylko zamkniętym w sobie sąsiadem – był człowiekiem, który bał się życia bardziej niż śmierci.
– Ja też się boję – przyznałam. – Ale nie jesteśmy już dziećmi. I chyba nikt z nas nie ma czasu na udawanie, że nic nie czuje.
Patrzył w ciemność, przez chwilę nie odpowiadał.
– Chciałem ci powiedzieć... dziękuję. Ale nie obiecuję, że będę normalny. Że będę prosty w obsłudze.
– A ja nie obiecuję, że zostanę – powiedziałam. – Ale dziś tu jestem.
I to musiało nam wystarczyć.
Powiedział, że to chyba błąd
Nadchodziła jesień. Wieczory robiły się chłodne, mgły wypełniały doliny, a liście w sadzie Marka opadały jak ciche przypomnienie o końcu czegoś. Siedziałam na swoim ganku, patrząc w stronę jego domu. Światło w kuchni jeszcze się paliło. Zastanawiałam się, czy pójść? Czy zapukać? Czy znów zanieść herbatę? Ale nie ruszyłam się z miejsca.
Ostatnie dni były inne. Marek coraz częściej zamykał się w sobie. Milczał dłużej, unikał spojrzeń. Jakby coś w nim się cofało. Jakby chciał wymazać to, co między nami zaczęło się dziać. Wczoraj powiedział, że chyba zrobił błąd. Że nie powinien był mnie wpuszczać, bo to wszystko go przeraża. Że wciąż słyszy głos żony, jej kroki na schodach. Że czuje się, jakby ją zdradzał, tylko tym, że oddycha przy kimś innym.
– Może to jeszcze nie czas – powiedziałam.
– Może nigdy nie będzie – odpowiedział.
Nie płakałam. Nie jestem już dziewczyną, która wierzy, że każda relacja musi mieć zakończenie, happy end, odpowiedź. Czasem po prostu się odchodzi. Albo zostaje. Furtka między naszymi domami była dziś zamknięta. Nie na klucz. Po prostu przymknięta, jakby nikt nie chciał, by coś wpadło do środka, ani się wydostało.
– Przyjdziesz jeszcze? – zapytał wtedy, nim się odwróciłam.
– Nie wiem, Marek. Naprawdę nie wiem – odpowiedziałam szczerze.
Czasem obecność to za dużo, a nieobecność – jedyna możliwa forma troski.
Anna, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na zajęciach nordic walking spotkałam pewnego rozwodnika. Szybko zaczęliśmy maszerować w jednym rytmie”
- „Przez syna sprzedałam firmę i biżuterię. Teraz spłacam jego długi, pucując klatki schodowe”
- „Gdy odkryłam, że mąż mnie zdradza, zrobiłam mu niespodziankę. Nie będzie decydował, kiedy może odejść”