„Oszczędzaliśmy każdy grosz, by wyjechać na ekskluzywne wakacje. All inclusive zmieniło się w wielkie długi”
„– To ponad 300 złotych za kolację?! To nie jest żaden all-inclusive! – wysyczałam przez zaciśnięte zęby, czując, jak robi mi się gorąco. W głowie miałam wizję jedzenia sucharów z plastikowych misek, ale co było robić?”.

- Redakcja
Nigdy nie byłam rozrzutna. Przez całe życie każdy grosz oglądałam dwa razy, zanim go wydałam. „Dobrze zaplanowane wydatki to klucz do spokojnej starości” – powtarzałam mężowi, kiedy jęczał, że niepotrzebnie oglądam gazetki promocyjne. Ale teraz, gdy wylądowaliśmy na lotnisku w Egipcie, spojrzał na mnie z błyskiem w oku.
– Zobacz! Nie mówiłam, że warto było oszczędzać? To wygląda jak raj! – wykrzyknęłam, widząc szeroką plażę, palmy i nasz luksusowy hotel.
Mąż przytaknął z uśmiechem.
– Raj. Zobaczysz, co dopiero będzie, jak spróbujemy tych owocowych drinków pod palmami! – rzucił z entuzjazmem.
Jak w bajce
Na ten wyjazd czekaliśmy lata. Odkładaliśmy na każdą zachciankę, planowaliśmy z wyprzedzeniem, analizowaliśmy oferty biur podróży. W końcu udało się zarezerwować luksusowy hotel z opcją „all inclusive”. To miał być tydzień lenistwa, drinków na plaży i długich spacerów o zachodzie słońca. Życie oszczędnej emerytki w końcu miało przynieść wymarzone owoce. Pierwsze wrażenie było oszałamiające. Hotel jak z folderu reklamowego – marmurowe podłogi, tropikalne rośliny w donicach wielkich jak beczki, obsługa w eleganckich uniformach, która witała nas z ukłonami. Nawet Zygmuś, zawsze tak powściągliwy, wyglądał na oniemiałego.
Nie mogłam się doczekać naszej pierwszej kolacji. Już widziałam te stoły uginające się od owoców morza, kolorowe drinki w wysokich szklankach i elegancko podane desery. Wieczorem, po krótkim odpoczynku w naszym klimatyzowanym pokoju, zeszliśmy na kolację. Winda pachniała egzotycznymi olejkami, a podłogi lśniły. Mąż zagwizdał pod nosem, patrząc na złociste zdobienia przy recepcji.
– Jak w bajce! – rzucił, zaciskając dłoń na mojej.
– Bajka, Zygmuncie, po prostu bajka – odpowiedziałam, choć gdzieś w głębi serca zaczynałam czuć, że może ta bajka ma jakiś ukryty morał.
Zaczyna mi się robić niedobrze
Restauracja hotelowa wyglądała jak pałac. Przy każdym stoliku świeczki, kelnerzy w białych marynarkach i dania serwowane na lśniących talerzach. Usiedliśmy przy stoliku z widokiem na basen oświetlony wieczornymi lampkami. Zamówiliśmy to, co brzmiało najbardziej egzotycznie – ja spróbowałam curry z owocami morza, Zygmunt wybrał grillowanego homara. Kolacja była jak marzenie. Wszystko smakowało idealnie, a ja zaczęłam wierzyć, że naprawdę zasłużyliśmy na ten luksus. Zygmunt co chwilę robił zdjęcia talerzom, a ja udawałam, że go upominam, choć sama ukradkiem robiłam to samo. Kiedy kelner postawił na stole ostatnią filiżankę kawy, westchnęłam szczęśliwa. A potem przyszedł rachunek. Zygmunt, jak to on, spojrzał na niego i zaśmiał się pod nosem, zanim wręczył mi kartkę.
– Ty tu jesteś od matematyki. Sprawdź, czy wszystko się zgadza – rzucił wesoło.
Wzięłam rachunek i zamrugałam. 4000 funtów egipskich. Dwadzieścia minut zajęło mi liczenie w głowie, ile to będzie w złotówkach. W międzyczasie poczułam, jak zaczyna mi się robić niedobrze.
– To jakieś nieporozumienie! – szepnęłam, czując, jak w głowie zaczyna mi się kręcić.
– Co? Przecież wzięliśmy tylko po jednym daniu… no, i deser… no dobra, jeszcze ta kawa – odpowiedział, przysuwając się bliżej. – Ale to all-inclusive, nie? Wszystko w cenie!
Wysyczałam przez zaciśnięte zęby
Podniosłam wzrok na kelnera, który czekał cierpliwie z rękoma złożonymi na piersi.
– Czy to nie jest… wliczone? – zapytałam niepewnie, pokazując mu rachunek.
Mężczyzna uprzejmie się uśmiechnął.
– Nie, madame. Pakiet all-inclusive obejmuje tylko dania z bufetu i zakwaterowanie. Dania zamawiane z karty są dodatkowo płatne – odpowiedział, a ja poczułam, jak świat wokół mnie wiruje.
– Ale… – zaczęłam, próbując zebrać myśli. – My zapłaciliśmy za pakiet all-inclusive! Za wszystko!
Kelner spojrzał na mnie z wyuczoną obojętnością.
– Niestety, madame, na pewno zostali Państwo poinformowani o warunkach rezerwacji – rzucił, a jego głos brzmiał, jakby recytował to zdanie po raz setny.
Zygmunt, widząc moje zmieszanie, wtrącił:
– Kochanie, ale to nie problem. Po prostu zapłacimy i się wyjaśni, co nie? Ile to może być? – wyciągnął kartę płatniczą z kieszeni.
Zatrzymałam go dłonią.
– To ponad 300 złotych za kolację?! To nie jest żaden „all-inclusive”! – wysyczałam przez zaciśnięte zęby, czując, jak robi mi się gorąco.
Fala rozczarowania
Mężczyzna za naszymi plecami, w garniturze, który wyglądał na menadżera, chyba wyczuł napięcie, bo podszedł z uprzejmym uśmiechem.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytał, a ja, zanim zdążyłam się powstrzymać, wybuchłam.
– Owszem! Chcemy wyjaśnić, dlaczego płacimy takie pieniądze, skoro wykupiliśmy pakiet, który miał obejmować wszystko!
Menadżer uniósł brwi, spojrzał na rachunek i odpowiedział tym samym wyuczonym tonem co kelner:
– Państwa pakiet nie obejmuje wszystkich usług, tylko zakwaterowanie oraz posiłki serwowane w wyznaczonych strefach o wyznaczonych godzinach. O wszystkich dodatkowych usługach można przeczytać w umowie.
Zacisnęłam zęby. Zygmunt! Przecież to on obiecał wszystko sprawdzić! Spojrzałam na męża, a on tylko wzruszył ramionami, próbując się uśmiechnąć.
– No, może przeoczyłem coś w tej umowie. Ale kto by czytał takie rzeczy, nie? – rzucił, drapiąc się po głowie.
Miałam ochotę nim potrząsnąć. Ale zamiast tego wzięłam rachunek i oddałam go kelnerowi.
– Zapłacimy. Tym razem – powiedziałam zimno, czując, jak zalewa mnie fala rozczarowania.
Może nie jest tak źle
Następnego ranka, przy hotelowym śniadaniu, Zygmunt zerkał co chwilę, jakby obawiał się kolejnego wybuchu.
– Może nie jest tak źle? – zagaił niepewnie. – Przecież mamy jeszcze trochę pieniędzy.
– „Trochę” to dobre słowo – odpowiedziałam chłodno, otwierając notatnik, w którym zapisałam każdy wydany grosz.
Szybki bilans: opłaty za „niespodziewane” drinki i kolacje prawie wyczerpały naszą gotówkę. Zygmunt, jak to on, chciał mnie pocieszyć.
– Przecież w Egipcie jedzenie jest tanie, co nie? Możemy odpuścić hotelową restaurację. Co powiesz na „lokalne smaki”? – rzucił z uśmiechem.
W głowie miałam wizję jedzenia sucharów z plastikowych misek, ale co było robić? Godzinę później hotelowa, i na szczęście bezpłatna, taksówka zawiozła nas na lokalne targowisko. Zygmunt z entuzjazmem wybierał potrawy z małych straganów, podczas gdy ja pilnowałam, by każde danie kosztowało mniej niż kilka funtów.
Wieczorem, licząc resztki gotówki, jęknęłam:
–Co zrobimy, jeśli nie wystarczy nam pieniędzy?
Mąż tylko wzruszył ramionami:
– Spokojnie, przecież zawsze jakoś się układa!
Ale tym razem jego optymizm mnie nie przekonał.
Tylko mnie rozjuszył
Każdy kolejny dzień przypominał balansowanie na linie. Zygmunt, pełen dobrych intencji, starał się przemycać humor, ale dla mnie każdy wydany funt stawał się kolejnym gwoździem do trumny naszego budżetu.
– Zobacz, jakie te mango piękne! Kupimy? – rzucił radośnie na targu, wyciągając portfel.
– A potem co? Zostaniesz mistrzem targowania? Bo to wszystko, co nam zostanie – warknęłam, zatrzymując go w ostatniej chwili.
Prawdziwy kryzys nadszedł, gdy mąż dał napiwek kelnerowi w małej lokalnej knajpce. Ostatnie nasze funty, ledwie wystarczające na wodę, powędrowały w ręce zaskoczonego kelnera.
– Ty to naprawdę masz serce ze złota! – wybuchnęłam wściekła. – Tylko dlaczego naszym kosztem !
– Przesadzasz – odpowiedział, a jego lekki ton tylko mnie rozjuszył.
Wieczorem siedzieliśmy na tarasie naszego pokoju, jedząc suchy chleb kupiony na straganie.
– Nie tak miały wyglądać nasze „wakacje życia” – szepnęłam, patrząc na Zygmunta. Ale on, jak zwykle, był pełen nadziei.
– Jutro coś wymyślimy. I kto wie? Może to będą wakacje, które będziemy wspominać do końca życia… – odpowiedział, a ja nie mogłam już nawet się złościć.
Serca pełne wspomnień
Nieoczekiwana pomoc przyszła ze strony hotelowego kucharza. Zygmunt, z tym swoim serdecznym uśmiechem, nawiązał rozmowę ze starszym mężczyzną. Kucharz szybko zauważył naszą sytuację. Gdy zobaczył, jak Zygmunt próbuje mu przedstawić naszą sytuację, tylko pokręcił głową i pokazał nam palcem niepozorny budynek nieopodal naszego hotelu.
– Nie martwić się. Iść tam – powiedział, a jego serdeczność niemal mnie rozbroiła.
Tamtego wieczoru okazało się, że nasza stołówka, w której serwowano obiady i kolacje była w innym budynku. Wcale nie musieliśmy płacić za dodatkowe wyżywienie. Nie mieliśmy pojęcia, że nasz hotelowy obiekt jest tak duży. Co prawda, nie wszystkie usługi mieliśmy w pakiecie, ale nie musieliśmy martwić się o wyżywienie. Czuliśmy, że powinniśmy się odwdzięczyć za pomoc. Następnego dnia poszliśmy do niego z podziękowaniami. Porozumiewając się łamanym angielskim, kucharz powiedział nam, gdzie można znaleźć darmowe atrakcje.
W ostatni dzień, spacerując po plaży, Zygmunt złapał mnie za rękę.
– Powiedz mi, czy to nie był wspaniały urlop?
Uśmiechnęłam się. Mimo wszystkich trudności czułam, że te wakacje nas czegoś nauczyły.
– Masz rację – powiedziałam cicho.
Wracaliśmy do domu z sercami pełnymi wspomnień, które będziemy opowiadać jeszcze przez lata.
Pelagia, 65 lat