Reklama

Przyjechałem do firmy przed dziewiątą rano, jak niemal co dzień od piętnastu lat. Siadłem za biurkiem, spojrzałem na piętrzący się przede mną stos papierów i… poczułem, jak ogarnia mnie zniechęcenie. Spróbowałem je zwalczyć. Poluźniłem krawat, sięgnąłem po pierwszą z brzegu sprawę, a mój wzrok bezwiednie spoczął na kalendarzu. Pierwszy dzień wiosny. Dzień wagarowicza…

Reklama

Uśmiechnąłem się do swoich szczenięcych wspomnień. Ale się wtedy działo! Spojrzałem na trzymaną w dłoni kartkę. Upadłość konsumencka. Aż się wzdrygnąłem. Decyzja spłynęła na mnie jak olśnienie i nieodparty impuls zarazem. Odłożyłem kartkę na stos spraw niezałatwionych, wstałem i poszedłem do szefa.

– Adam – zacząłem ze zbolałą miną – muszę dzisiaj wziąć urlop na żądanie. Teściowa wylądowała w szpitalu, żona dramatyzuje, sam rozumiesz…

– Nie wiem, czy gratulować, czy współczuć – zażartował, ale zaraz spoważniał. – Jasne, bierz, powiedz tylko Ewie, i pędź.

Wróciłem do sekretariatu, powtórzyłem swoją bajeczkę sekretarce i wyszedłem z biura, prosząc, żeby nie przełączała do mnie na komórkę żadnych rozmów.

Zobacz także

Na schodach spotkałem Kamilę, pędzącą z plikiem papierów.

– Moment! – zatrzymałem ją na chwilkę. – Gdzie tu jest najbliższy lumpeks?

Goniec musi być szybki i znać miasto. Kamila spełniała te warunki. Błyskawicznie wyrecytowała adres, objaśniła, jak tam dojść, po czym pognała, by zanieść dokumenty, na które czekali moi koledzy. W sklepie z używaną odzieżą kupiłem sobie dżinsy, koszulkę polo, sweter w serek i krótką kurtkę. Kurtka była najdroższa, bo ważyła ponad kilogram. W prezencie do niej dostałem jeszcze czapkę z daszkiem.

Od wieków nie czułem się taki wolny. Nicnierobienie jest super!

Przebrałem się od razu w sklepie, a garnitur włożyłem do specjalnej torby, którą zawsze wożę w aucie. Potem zadzwoniłem do żony.

– Magda, skarbie, jadę z szefem obejrzeć jakąś nieruchomość, dwieście kilometrów drogi, więc wrócę później. Nie dzwoń do mnie, tam może nie być zasięgu.

– Napiszę ci esa, jakby co – odparła moja najukochańsza żona i przerwała połączenie.

Resztka oporów właśnie prysła. Wyłączyłem komórkę i wsadziłem ją do kieszeni marynarki, z której przedtem wyjąłem portfel. Garnitur włożyłem do bagażnika i pojechałem na śniadanie typu fast food. Kawa, dwie ciepłe kanapki z serem i bekonem. Pyszne, bo zabronione. Nie jadam już w takich miejscach, bo jak twierdzi moja żona, mężczyzna po czterdziestce przestaje jeść, a zaczyna się odżywiać, ale dziś… Dziś byłem na wagarach! Od wszystkiego!

Po wyjściu z restauracji kupiłem sobie na stacji zgrzewkę piwa bezalkoholowego. Jedno wypiłem niemal duszkiem, siedząc oparty o maskę auta i rozkoszując się pogodą, która faktycznie zdradzała pierwsze oznaki wiosny. Postanowiłem, że pojadę nad rzekę, gdzie w czasach szkolnych spędzałem mnóstwo czasu, niekoniecznie łowiąc ryby.

Zaparkowałem, wziąłem okulary przeciwsłoneczne i piwo, a minutę później stałem już nad wodą. Ależ tu się pozmieniało! Ławeczki, ścieżki, dróżki rowerowe, roślinność zadbana, rowerzyści, biegacze, no i pierwsze jaskółki wiosny, czyli panowie z wędkami. Spacerowałem sobie brzegiem, sączyłem piwko, a czas płynął powolutku, bez pośpiechu, bez krzyków, presji, oczekiwań, gonitwy myślowej, odpowiadania na setki pytań, spełniania setek żądań, bez poczucia winy.

Od wieków nie czułem się taki wolny. Zapomniałem, że nicnierobienie jest takie przyjemne, a niemyślenie o niczym konkretnym takie ożywcze. W pracy miałam zapieprz, a w domu, jak zdarzyła mi się wolna chwila, to żona zaraz organizowała mi jakieś zajęcie – spacer z psem, zabawa w podgrupach z dziećmi, porządkowanie balkonu lub trzepanie dywanu – jakby bolał ją widok mnie siedzącego bezczynnie i bezmyślnie na kanapie.

Znaleziona kartka przywołała wspomnienia

Gdybym w ramach resetu upijał się w trupa, prędzej by zrozumiała. Ale od jakiegoś czasu alkohol mi szkodził, dręczyły kace giganty po raptem paru kieliszkach, więc czułem się pokrzywdzony przez los i własną biologię. Ciężko tyrający mężczyzna czasem musi się totalnie wyluzować, a ja już nie miałem jak. Do dziś, gdy wymyśliłem inny sposób resetowania się.

Do kolczastych gałęzi głogu przyczepiła się jakaś kartka. Zdjąłem ją i twarz mi się roześmiała. Było to zaproszenie do kina na seans pierwszej części „Gwiezdnych wojen” w wersji reżyserskiej. Dzisiaj o piętnastej. Zerknąłem na zegarek. Miałem kupę czasu.

Na swoje pierwsze w życiu wagary też poszliśmy z kumplami do kina, na którąś z części „Gwiezdnych wojen”, chyba na „Powrót Jedi”. Teraz będzie powrót do przeszłości. Kupiłem sobie wiaderko coli, wiadro popcornu, orzeszki w czekoladzie i super kwaśne żelki. Wszystko z zakazanej listy produktów. A potem przesiedziałem trzy i pół godziny, chłonąc oczami i ustami.

Kiedyś chciałem być taki jak Han Solo. Nie Luke, ale właśnie Han, mój idol i bohater. Dzięki przygodom tej dwójki, a właściwe trójki, bo nie zapominajmy o księżniczce Lei, znów poczułem się młody, wspaniały i szczęśliwy.

Po wyjściu z kina chciałem wyrzucić mój strój wagarowicza, ale zmieniłem zdanie. Wróciłem do auta, wyjąłem pokrowiec z garniturem i poszedłem do toalety. Wyłoniłem się stamtąd w swojej prawdziwej odsłonie: biała koszula, krawat, garnitur, te sprawy. Tylko… czy to była moja prawdziwa odsłona i natura?

Wyjąłem komórkę, włączyłem i zadzwoniłem do żony.

– Kiedy będziesz? – spytała.

Żadnego: „Witaj, jak było, co robiłeś”. I dzięki Bogu, bo nie musiałem kłamać.

– Za dwadzieścia minut.

Rozłączyłem się z uśmiechem na zrelaksowanej twarzy.

Reklama

Gdy wkładałem do bagażnika torbę z ciuchami, śmiałem się już w głos. Za dwa miesiące dzień dziecka. A ja wszak też jestem dzieckiem, swojej mamy, więc zafunduję sobie powtórkę z rozrywki. Jednak nie zafundowałem. Wygrała rzeczywistość. Ale to nie był ostatni raz, na pewno!

Reklama
Reklama
Reklama