Reklama

Przychodził tu często, zazwyczaj po południu, gdy ruch robił się większy. Stawał zawsze w tym samym miejscu, pod mozaikową ścianą, naprzeciwko mojego kiosku z pieczywem i słodyczami. Mogłam obserwować, pomiędzy jednym klientem a drugim, jak pomimo swojego osłabienia starannie rozkłada kraciasty kocyk, na którym z wielką dbałością układał futerał. Przyklęknąwszy, wyciągał skrzypce, potem prostował się, układając je na ramieniu. I zaczynał grać.

Reklama

Wtedy jego ascetyczna, surowa twarz łagodniała. Nigdy nie widziałam dokładnie rysów starca, bo staromodne ciemne okulary niewidomego zasłaniały mu niemal połowę policzków. Ale głębokie bruzdy, biegnące od kącików ust, zaciśnięte wargi, dystans, czy też raczej nieśmiałość, z jaką zwracał się do ludzi, dawały wiele do myślenia. Że jego życie nie było łatwe, pomimo że musiał być utalentowanym artystą, nie byle jakim, podrzędnym grajkiem. Co sprawiło, że u schyłku swych lat znalazł się właśnie tutaj, w przejściu podziemnym pod skrzyżowaniem? Jaka trauma życiowa? Tego nikt nie wiedział, ani ja, ani sprzedawcy z innych kiosków.

Człowiek kulturalny i utalentowany, a jednak żal go było

Ale muzyka, jaką tu grał, zarabiając nią na codzienny kawałek chleba, to nie było rzępolenie, jakie można czasem usłyszeć od żebrających w tramwajach, tylko piękne dźwięki utworów znanych kompozytorów. Dawniej, a przychodził tu od ponad roku, przeganiali go strażnicy miejscy, ale w końcu dali spokój, jego muzyka nie przeszkadzała nikomu. Jednak rzadko kto pochylał się nad futerałem i wrzucał do niego pieniądze. Ludzie spieszyli się, każdy do swoich spraw, nie mieli czasu ani głowy słuchać skrzypiec ślepego grajka.

Tak w myślach go właśnie nazywałam. Nie było w tym złośliwości, wręcz odwrotnie, ciepło i sympatia, bo chociaż nie wiedziałam nawet, jak ma na imię, lubiłam go i szanowałam. Gdy kupował u mnie chleb i drożdżówki za połowę ceny, te, których nie sprzedałam do zamknięcia kiosku, zawsze z nim chwilę porozmawiałam. Wysławiał się ładnie, zawsze dziękował z lekkim zażenowaniem za wszelkie gratisy, był kulturalnym człowiekiem. Pomimo że żebrał swoją muzyką. Miałam szacunek dla jego cywilnej odwagi, bo musiał jej mieć dużo, żeby tak stać pod ścianą i być narażonym na kpiny i drwiące odzywki niektórych przechodniów, zwłaszcza okolicznych meneli i niegrzecznej młodzieży. No i miał wiele determinacji, skoro przychodził tu codziennie, w zimno, mróz czy największy upał.

Nie sądziłam, że przyjdzie w tamto popołudnie, zwłaszcza że nie było go przez dłuższy czas. Zimny, jesienny wiatr wciskał się nawet w nasze przejście, padało już od kilku dni. Ludzie biegali szybko, w rękach trzymali parasole, mało kto, nawet ze stałych klientów, zatrzymywał się przy moim kiosku. Toteż zdumiałam się widząc, jak grajek rozkłada swój koc. Psa żal byłoby wypędzić w taką pogodę, a on jednak przyszedł. Obserwowałam go, słuchając jak gra, bo właściwie tamtego dnia nie miałam zbyt wiele pracy.

Stał już tak ponad godzinę i nie widziałam, żeby ktoś wrzucił mu jakieś pieniądze do futerału. Z przykrością pomyślałam, że dzisiaj to nie zarobi wiele. I wtedy zobaczyłam, jak podchodzą do niego dwaj chłopcy. Znałam ich z widzenia, mieli może po piętnaście lat, musieli gdzieś tu niedaleko mieszkać. Czasem kupowali u mnie jakiś sok czy batoniki. Często pod wieczór, gdy już życie handlowe w przejściu zamierało, razem z innymi amatorami jazdy na desce, urządzali sobie tutaj zawody. Zamykając swój kiosk, słyszałam wtedy ich głośne śmiechy, rzucane przezwiska, wulgarne słowa.

A teraz stali przed grajkiem, widziałam ich ironiczne uśmiechy, poszturchiwania łokciami, coś do niego mówili. Nie słyszałam słów, ale mogłam się po nich spodziewać najgorszego, mogli staruszkowi ubliżyć albo zakpić z niego. Zastanawiałam się nawet, czy nie wyjść i nie zwrócić im uwagi, poprosić, żeby dali mu spokój, gdy zobaczyłam, jak jeden z nich pochyla się nad futerałem i coś do niego wkłada. A grajek na chwilę przestał grać, uśmiechnął się do nich, skinął głową. Nie chciało mi się wierzyć, że te łobuziaki dały staruszkowi jałmużnę. No, wszystkiego bym się po nich spodziewała, ale nie tego…

Nie miałam serca ani odwagi powiedzieć mu prawdy

Jakiś czas potem grajek zaczął się zbierać. Wiedziałam, że zaraz przyjdzie do mnie kupić połówkę chleba, jak to miał w zwyczaju. Przygotowałam więc mu dwie jagodzianki, bo wiedziałam, że już ich dzisiaj nie sprzedam. Sama mogłam brać drożdżówki dla swoich dzieciaków z codziennych zwrotów za połowę ceny, tak ustaliłam z właścicielem kiosku. Jednak w dni, kiedy grajek przychodził pod mozaikową ścianę przejścia, dwie zawsze odkładałam dla niego.

– Jak zwykle, połówkę chleba? – spytałam, gdy stanął przy okienku.

– Tak, bardzo proszę – odparł, uśmiechając się. – Ale dzisiaj to poprosiłbym też kawałeczek ciasta, tak na dwie porcje żeby było, poczęstuję sąsiadkę, dobra kobieta, czasem pomoże mi posprzątać, pierogi przyniesie – rozgadał się jak nigdy, mówił szybko, lekko, widać było, że jest w radosnym nastroju. – Najlepiej z owocami, bo takie lubi i kilka bułek, jak pani jeszcze ma…

– Szarlotka może być? – trochę zdziwiła mnie hojność tego zamówienia. – Bo drożdżowego na wagę dziś nie ma, a wyszłoby taniej…

– Dzisiaj mogę sobie pozwolić na więcej, dostałem od młodych ludzi… – wyciągnął z kieszeni banknot i położył go na ladzie. – Proszę, niech pani sama zobaczy, to całe dwadzieścia złotych jest, tak twierdził jeden z tych miłych chłopców.

Wzięłam do ręki kawałek kolorowego papieru i serce mocniej mi zabiło. Tak, to było dwadzieścia złotych, ale jeden rzut oka wystarczył, żeby się zorientować, że to atrapa. Chociaż wielkością i drukiem przypominała prawdziwy banknot. Ale przecież grajek nie mógł tego zobaczyć.

– Czy coś nie w porządku? – zaniepokoił się moim milczeniem. – To na pewno jest dwadzieścia…

– Tak, tak, oczywiście – przerwałam mu, nawet się nie zastanawiając. Bo jak ja miałam mu powiedzieć, że ci dwaj smarkacze zakpili z niego, chyba w najgorszy sposób, w jaki mogli. Nie miałam serca ani odwagi powiedzieć mu prawdy.

– Wszystko w porządku – zapewniłam go i ukroiłam kawałek szarlotki. Już miałam mu zaproponować te drożdżówki za połowę ceny, gdy uświadomiłam sobie, że przecież ja sama będę musiała za to wszystko zapłacić, banknot był nieprawdziwy.

– Jeżeli pani ma jeszcze te jagodzianki, to też poproszę, ze cztery, dzisiaj ureguluję należność honorowo, bez zniżek – grajek jakby czytał w moich myślach. – To dwadzieścia złotych powinno wystarczyć na to wszystko, prawda?

– Wystarczy – uśmiechnęłam się, ale przykro mi się na duszy zrobiło. On tak się cieszył, że może zapłacić normalnie, jak każdy, ten banknot był dla niego światełkiem w tunelu, znowu wierzył, że inni mają serce, są wspaniałomyślni, nawet tacy młodzi chłopcy. Był szczęśliwy, że może poczęstować ciastem uczynną sąsiadkę i pewnie po raz pierwszy mógł to zrobić. Nie chciałam burzyć mu tej radości, dwadzieścia złotych nie znaczyło dla mnie tak wiele, a dla niego… Cały świat wiary i nadziei w drugiego człowieka.

– Spakowałam panu wszystko, ciasto, jagodzianki i pieczywo – podałam mu siatkę i kilka drobnych monet. – A tu jest reszta, sześć złotych.

– Bardzo dziękuję – uśmiechnął się. – Życzę równie dobrego wieczoru, takiego jak mój dzisiaj będzie…

Patrzyłam za nim, jak wolno szedł w stronę wyjścia. Z jednej strony byłam zadowolona, że grajek wracał do domu uszczęśliwiony, jednak w sercu kłuło mnie nieprzyjemnie, gdy myślałam o tych dwóch chłopakach. Ileż zła było w tym, co zrobili… A może tylko bezmyślności, oni przecież pojęcia nie mieli, jak to jest tak stać i żebrać tym, co się ma najlepszego, w przypadku grajka, muzyką. Chciałam wierzyć, że to była tylko ich głupota, i że z czasem zmądrzeją. I miałam nadzieję, że moim synom nigdy coś takiego nie przyszłoby do głowy.

Reklama

Schowałam fałszywy banknot do torebki, dokładając do kasy swoje dwadzieścia złotych. Zaczęłam sprzątać w kiosku, nucąc pod nosem niedawno zasłyszaną u grajka melodię. Niedługo trzeba będzie zamykać, mój dzień w przejściu podziemnym kończył się…

Reklama
Reklama
Reklama