„Pachniał jak drogi hotel w Sopocie i miał psotny błysk w oku. Ale potem musiałam wdychać cuchnący odór jego kłamstw”
„Od razu zauważyłam ten błysk w oczach, który mówi, że będzie zabawa. – Mam przerwę za 10 minut. Jeśli chce pan mnie przekonać, że ma pan serce, a nie tylko złotą kartę, to proszę tu wtedy być. – A jeśli będę? – zapytał. – To zrobię panu kawę, jakiej pan w Wawie nie dostanie – rzuciłam i odeszłam”.

- Redakcja
Łeba latem to taki jeden wielki kociołek: smażona ryba, wata cukrowa, wrzaski dzieci, a między tym wszystkim ja – z tacą pełną latte i ciast marchewkowych, które turyści zamawiają, a potem zostawiają, bo „jednak się odchudzają”. Uwielbiam ten cyrk, bo tu zawsze coś się dzieje. No i zawsze znajdzie się ktoś, kto myśli, że kelnerka to taka biedna dusza, którą można oczarować komplementem o „najpiękniejszym uśmiechu nad Bałtykiem”.
Tego dnia wparował on – jakby właśnie wyszedł z katalogu „Warszawiak na wakacjach”. Elegancka koszula, zegarek, który błyszczał jak latarnia morska, i taki luz w ruchach, że aż miałam ochotę sprawdzić, czy przypadkiem nie występuje w jakiejś reklamie perfum. Usiadł przy stoliku przy oknie, zamówił espresso i spojrzał na mnie tak, jakby już wiedział, że za chwilę zaczniemy w to swoje „przypadkowe” flirtowanie. A ja? No cóż… w Łebie nie ma wielu okazji do rozrywki. A jeśli mam wybierać między kolejną kawą dla pań w kapeluszach a rozmową z kimś, kto pachnie jak drogi hotel w Sopocie – wybór jest prosty.
Zauważyłam ten błysk w oczach
Weszłam z jego espresso w dłoni, celowo stawiając kroki wolniej niż zwykle – niech się napatrzy.
– Espresso dla pana… – powiedziałam z tym moim uśmieszkiem, który w Łebie działa lepiej niż karta stałego klienta.
– Dziękuję… Basia, prawda? – rzucił, patrząc na mój identyfikator. – Pasuje do pani.
– A panu pasuje… no, nie wiem… „Michał”? – strzeliłam, stawiając filiżankę przed nim.
– Myśli pani, że trafiła? – uniósł brew.
– Nie, ale niech pan nie myśli, że zgaduję. Ja po prostu nadaję ludziom imiona, jak mi się podoba.
Uśmiechnął się szeroko, a ja od razu zauważyłam ten błysk w oczach – taki, który mówi: „Będzie zabawa”.
– To w takim razie, jak by mnie pani nazwała? – oparł się wygodnie, jakby miał czas do końca świata.
– „Warszawka” – odpowiedziałam bez wahania. – Bo pachnie pan drogo i wygląda, jakby w plecaku zamiast ręcznika woził pan laptopa i plan inwestycji w apartamentowce.
Roześmiał się głośno, a kilka stolików dalej turystki w sandałach spojrzały na mnie z oburzeniem.
– Trafne. Jestem z Warszawy. Ale wie pani, Basiu, nie każdy z nas to zimny korpo-robot.
– Zobaczymy – odparłam. – Na razie jest pan w mojej kawiarni, a ja mam przerwę za dziesięć minut. Jeśli chce pan mnie przekonać, że ma pan serce, a nie tylko złotą kartę, to proszę tu wtedy być.
– A jeśli będę? – zapytał, jakby już znał odpowiedź.
– To zrobię panu kawę, jakiej w Warszawie pan nie dostanie – rzuciłam i odeszłam, zostawiając go z filiżanką i miną, jakby właśnie dostał zaproszenie do gry, której zasad jeszcze nie zna.
Cwaniaczek, ale gadał ładnie
Wyszłam na salę po przerwie, a on oczywiście siedział – jakby był przyklejony do tego stolika. Tylko filiżanka już pusta, a obok niej rachunek z napiwkiem, którym mógłby spokojnie wykupić trzy kolejne kawy.
– Nie musiał pan… – zaczęłam, ale przerwał mi bezczelnie: – Wiem. Ale chcę, żeby pani wiedziała, że doceniam wyjątkową obsługę.
– Wyjątkową? Panie „Warszawka”, ja po prostu noszę kawę.
– Basiu, pani podaje kawę tak, że można zapomnieć, że w niej w ogóle jest kofeina.
Prychnęłam, choć pomyślałam: „No, cwaniaczek, ale gada ładnie”. Usiadłam naprzeciwko niego, opierając się na łokciach.
– I co pan robi w Łebie? – zapytałam, kręcąc łyżeczką w jego pustej filiżance. – Bo nie wierzę, że przyjechał pan tylko na gofry i zachody słońca.
– Interesy. Ale takie, o których nudno się opowiada. Wolę porozmawiać o… pani.
– Ze mną też będzie panu nudno – ostrzegłam. – Mój największy luksus to dzień wolny w środku sezonu.
– To może powinniśmy coś z tym zrobić – powiedział powoli, patrząc mi prosto w oczy. – Zabrać panią na kolację.
– Na kolację? – uniosłam brew. – A co, myśli pan, że ja tak od razu z klientami się umawiam?
– Myślę, że pani się umawia tylko z tymi, którzy na to zasługują.
Poczułam, że gra wchodzi na ciekawszy poziom. Wstałam, zabrałam jego filiżankę i rzuciłam przez ramię:
– To proszę udowodnić, że pan zasługuje. Start o dwudziestej. Na molo.
– A jeśli się spóźnię?
– To znaczy, że jednak jest pan z typowym warszawiakiem.
Odeszłam, zostawiając go z tym jego drogim uśmiechem i pewnością siebie, którą miałam ochotę trochę rozbroić.
Musnęłam jego policzek ustami
Była dwudziesta zero pięć, a ja już stałam oparta o barierkę na molo, udając, że patrzę na zachód słońca. W rzeczywistości zerkałam na wejście, gotowa w myślach ochrzanić go za spóźnienie. I wtedy – proszę bardzo – idzie. W rozpiętej koszuli, pod którą widać było trochę opalenizny i… trochę więcej mięśni, niż bym się spodziewała po „Warszawce od laptopów”.
– Pięć minut spóźnienia – powiedziałam, zanim zdążył się przywitać. – Słabo.
– Przynajmniej nie pół godziny – uśmiechnął się i wręczył mi papierową torebkę. – To na poprawę humoru.
Otworzyłam – w środku były ciepłe drożdżówki z jagodami. Pachniały jak wakacje w dzieciństwie.
– Kupił pan na deptaku i myśli, że się rozczulę?
– Myślę, że lubi pani, jak ktoś się stara.
Ruszyliśmy w stronę końca molo. Wiatr rozwiewał mi włosy, a on szedł tak blisko, że czułam jego perfumy.
– To co, teraz pan mi opowie, jakie to „nudne” interesy pana tu sprowadziły? – spytałam.
– Jeśli pani tak chce… Ale ostrzegam, może być niebezpiecznie.
– Niebezpiecznie? – uniosłam brew. – W sensie, że ktoś może umrzeć z nudów?
Roześmiał się cicho, po czym nachylił się do mojego ucha.
– W sensie, że jeśli spędzę z panią jeszcze trochę czasu, to będę musiał wracać do Łeby częściej, niż planowałem.
Patrzyłam na niego chwilę, a potem, zanim zdążył się odsunąć, musnęłam jego policzek ustami – niby przypadkiem, niby przy pożegnaniu.
– Proszę uważać, bo jeszcze się pan uzależni – rzuciłam, odchodząc w stronę miasta.
I już wtedy wiedziałam, że to dopiero początek.
Pocałował mnie mocno i głęboko
Zaczęło się niewinnie – kawa po jego spotkaniu biznesowym, spacer po plaży późnym wieczorem, wino w taniej knajpce, gdzie kelnerki patrzyły na nas, jakbyśmy ukradli komuś randkę. Potem już poszło lawinowo. On potrafił zadzwonić w środku dnia i powiedzieć tylko:
– Za pół godziny pod twoim blokiem. Nie pytaj, po prostu bądź.
A ja, choć miałam popołudniową zmianę w kawiarni, potrafiłam znaleźć „nagle” zastępstwo i wskoczyć do jego samochodu. Pamiętam jeden z tych dni – pojechaliśmy w stronę wydm, gdzie turyści rzadko zaglądają. Słońce grzało, piasek był tak gorący, że musiałam biec w stronę cienia, a on tylko się śmiał i biegł za mną.
– Uciekasz? – złapał mnie za rękę.
– A mam przed czym? – zapytałam złośliwie, ale zanim odpowiedział, przyciągnął mnie do siebie.
Pocałował mnie tak, jakby świat się miał zaraz skończyć – mocno, głęboko, bez pytania o pozwolenie. I chociaż chciałam rzucić mu jakąś ciętą ripostę, to zabrakło mi tchu. Potem siedzieliśmy na piasku, jego marynarka leżała pod moimi plecami, a on opowiadał o podróżach, o miastach, w których nigdy nie byłam. Miałam wrażenie, że im więcej mówi, tym bardziej mnie wciąga w swoją orbitę.
– Basia… – powiedział nagle. – Za tydzień kończę sprawy tutaj. Wyjedziemy razem na dwa dni do Trójmiasta. Sopot, Gdynia, Gdańsk – wszystko.
– Wyjedziemy? – powtórzyłam, patrząc mu w oczy. – A jeśli ja mam inne plany?
– To odwołasz.
Uśmiechnęłam się pod nosem, bo wiedziałam, że tak właśnie zrobię.
Czułam się częścią jego świata
Dzień wyjazdu zapowiadał się jak z folderu turystycznego – czyste niebo, lekki wiatr, idealny na spacer po sopockim słynnym molo. Wstałam wcześnie, choć nie musiałam. Chciałam mieć czas, żeby się przygotować. Ubrałam sukienkę, którą trzymałam na „szczególne okazje” – taką, w której nawet ja, Basia z kawiarni, czułam się jak ktoś z jego świata. O dziewiątej miał być pod moim blokiem. O dziewiątej zero jeden już wyglądałam przez okno, śledząc każdy samochód, który zwalniał przy chodniku. Dziewiąta dziesięć – nic. Dziewiąta trzydzieści – zaczęłam pisać SMS: „Hej, wszystko okej?”. Skasowałam. Nie będę brzmiała jak dziewczynka, co czeka na bal w remizie.
Dziesiąta – kawa w kubku termicznym już była zimna, a ja zaczęłam chodzić po mieszkaniu w tę i z powrotem. Dziesiąta czterdzieści pięć – zadzwoniłam. Raz. Drugi. Za każdym razem ta sama melodia, którą jeszcze kilka dni temu odbierałam z uśmiechem. Teraz brzmiała jak kpina. O jedenastej wyszłam na balkon zapalić. Patrzyłam na słońce, które grzało jak szalone, i myślałam o wszystkich tych jego historiach – o Sztokholmie, o winie we Włoszech, o tym, jak „zawsze dotrzymuje słowa”. O dwunastej wiedziałam już, że nie przyjedzie. Ubrałam się w jeansy, zmyłam makijaż i poszłam do kawiarni. Pracowałam jak automat, podając kawy, słodko się uśmiechając, a w środku miałam ochotę oblać kogoś latte. Wieczorem, leżąc w łóżku, odpaliłam jego numer jeszcze raz. Tym razem – poczta głosowa.
– No to dzięki, „Warszawka” – powiedziałam do słuchawki. – Mam nadzieję, że ta twoja Trójmiasto-przygoda była warta tego, żeby zepsuć mój dzień.
Rozłączyłam się, a w mojej głowie zamiast żalu pojawiła się myśl: „Jeszcze się spotkamy. I wtedy to ja będę spóźniona. Jakieś… pół roku”.
Nie będę cudzą zachcianką
Rok później siedziałam w tej samej kawiarni, przy tym samym stoliku przy oknie. W Łebie znowu zaczynał się sezon, więc zaraz mieli się zjechać wszyscy ci spragnieni „nadmorskiej atmosfery” – w sandałach, z parawanem i wyższością w głosie. I nagle… proszę bardzo. Wchodzi. „Warszawka” w tej samej marynarce, tylko jakby trochę mniej błyszczącej. Zobaczył mnie, uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: „Hej, Basia, dawno się nie widzieliśmy, może nadrobimy?”. Podeszłam z notesem, stukając długopisem o kartkę.
– Co podać? – spytałam służbowym tonem.
– Może to, co ostatnio… – zaczął.
– Nie pamiętam – przerwałam. – Klientów mam tylu, że mi się mylą.
Patrzył na mnie chwilę, może czekając, że się roześmieję, że puszczę oko. Nie doczekał się. Zamówił espresso. Przyniosłam je, odwróciłam się na pięcie i wróciłam za bar. Ani słowa więcej. Ani jednego spojrzenia za długo. Bo ja już wiedziałam, że w moim życiu „Warszawki” są jak letnie burze – niby spektakularne, ale po nich zostaje tylko piasek w butach i wilgotna sukienka. A ja nie mam czasu suszyć się po cudzych zachciankach.
Basia, 25 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Umówiłam się z facetem z aplikacji randkowej. Jego ostatnie pytanie sprawiło, że zaczerwieniłam się jak burak”
- „Chciałem zaskoczyć żonę i dać jej na urodziny coś wyjątkowego. Nie sądziłem, że przez ten prezent wyleje morze łez”
- „W naszą podróż poślubną ukochany pojechał z kimś innym. Zbierałam szczękę, gdy odkryłam, kogo od miesięcy miał na boku”