Reklama

Nigdy nie byłam osobą, która przywiązywałaby się do rzeczy materialnych, ale moja działka była wyjątkiem. Prawie każde drzewo, każdy krzew sadziłam własnoręcznie, pielęgnowałam z miłością i dumą. Szczególnie ukochałam sobie wierzby. Stały w rzędzie wzdłuż oczka wodnego, ich długie, srebrzyste gałęzie zwieszały się romantycznie nad wodą, szumiąc przy każdym podmuchu wiatru. Lubiłam siadać na ławeczce i patrzeć, jak odbijają się w tafli, nadając działce bajkowy klimat.

Reklama

Aż do pewnego dnia. Kiedy przyjechałam po dwutygodniowej nieobecności, to, co zobaczyłam, wprawiło mnie w osłupienie. Moje piękne wierzby… zniknęły. A raczej – leżały powalone. Najpierw nie mogłam w to uwierzyć, potem poczułam pustkę, a na końcu – wściekłość. To była katastrofa. Teraz będę musiała wydać fortunę na nowe drzewa, a do tego dowiedzieć się, kto za tym wszystkim stoi.

Byłam bliska załamania

– Widziałeś to?! – wrzasnęłam do sąsiada, ledwo wysiadłam z auta.

Włodek, który akurat grzebał przy swoim grillu, podniósł na mnie wzrok i wzruszył ramionami.

A czego się spodziewałaś? To bobry. Z nimi nie ma dyskusji.

– Ale wszystkie drzewa! – podbiegłam do resztek mojej ukochanej wierzbowej alei.

– Nie było cię, więc urządziły sobie ucztę – powiedział, podchodząc bliżej mojej posesji. – Nie wiedziałaś, że tu mieszkają?

– A skąd miałam wiedzieć? – sapnęłam.

Włodek się uśmiechnął, ale nie był to uśmiech pełen współczucia.

No to będziesz miała nauczkę. I nie próbuj ich odstraszać. Są pod ochroną, czy ci się to podoba, czy nie.

–Żeby tylko nie wróciły, bo inaczej całkiem się załamię.

Z przyrodą się nie wygra, więc naucz się z nimi żyć – powiedział sąsiad, patrząc na mnie z politowaniem

Westchnęłam. To już nie miało znaczenia. Drzewa były stracone.

Tylko jedno mnie martwiło

Nie mogłam się uspokoić. Jakim cudem przez tyle lat bobry nie ruszyły moich wierzb, a teraz zrobiły sobie z nich ucztę? Czy one nagle pojawiły się w okolicy? A może wcześniej nie zwróciłam na nie uwagi? Zaparzyłam sobie herbatę i usiadłam przy laptopie. Musiałam się wszystkiego o nich dowiedzieć. Już po pierwszych pięciu minutach wiedziałam, że nie mam z nimi żadnych szans. Bobrów nie można ich przeganiać, nie można niszczyć ich tam, a już na pewno nie można im zrobić krzywdy. W teorii można zabezpieczać drzewa, ale skoro one tak łatwo wycięły moje wierzby, to musiałabym chyba ogrodzić całą działkę drutem kolczastym. I to trzy razy!

Przeczytałam na forum ogrodniczym, że teoretycznie istnieje kilka sposobów na zabezpieczenie drzew przez bobrzymi zębami, ale nie miałam zamiaru ryzykować. Nie chciałam mieć na sumieniu żadnego gryzonia. I tylko jedno mnie martwiło. Skąd teraz wezmę nowe drzewa? Po krótkim poszukiwaniu znalazłam w pobliskim centrum ogrodniczym sadzonki wierzb. Cena zwaliła mnie z nóg. Potrzebowałam przynajmniej pięciu, żeby odtworzyć moją aleję. To oznaczało spory wydatek.

Westchnęłam i spojrzałam na konto bankowe. Owszem, było mnie stać. Ale płacić kosmiczne pieniądze przez te futrzane paskudy? Koszmar. Zacisnęłam zęby. Trudno, nie miałam wyjścia. Moja działka bez wierzb wyglądała żałośnie, a ja nie zamierzałam oddać jej bobrom bez walki. Nazajutrz pojechałam do centrum ogrodniczego.

Byłam uparta

Na miejscu powitała mnie pani Janina, właścicielka szkółki drzew.

– Bobry, tak? – spytała, widząc moją zbolałą minę.

Kiwnęłam głową i wskazałam na młode wierzby.

– Potrzebuję pięciu drzewek.

Kobieta pokręciła głową.

– Pani chce wierzby? Znów? Przecież to jak stawianie otwartego baru dla bobrów! Proszę posadzić coś innego. Dęby, kasztany, nawet leszczynę. Ale nie wierzby!

– Nie. Chcę wierzby.

Pani Janina spojrzała na mnie jak na wariatkę, ale nie dyskutowała. Pomogła mi wybrać najzdrowsze sadzonki i dorzuciła kilka rad.

– Proszę nie owijać pni plastikową siatką. Bobry je i tak przegryzają jak chrupki, a poza tym plastik może im zaszkodzić, no i długo się rozkłada w środowisku.

Załadowałam zakupy do bagażnika i wróciłam na działkę. Praca zajęła mi cały dzień. Wykopałam dołki i posadziłam drzewa. Wieczorem usiadłam na ławeczce i spojrzałam na swoją nową aleję. Może jeszcze były małe, ale za kilka lat znów będą pięknie zwisać nad wodą. Teraz pozostawało tylko czekać.

Moje serce zaczęło walić jak szalone

Minęło kilka dni, a wierzby nadal stały. Byłam dobrej myśli. Aż do sobotniego poranka. Ledwo wyszłam z domu, zobaczyłam, że coś jest nie tak. Moje serce zaczęło walić jak szalone. Pobiegłam na działkę. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Dwa drzewa miały nadszarpniętą korę. Trzecie było lekko przechylone. Czwarty pień miał ślady zębów, jakby bóbr próbował się dobrać do miękkiego wnętrza. A piąte drzewko… Nie było go. Został tylko obgryziony pień i kilka gałązek. Stałam tam z szeroko otwartymi oczami, a wściekłość i niedowierzanie mieszały się w mojej głowie.

O nie, skubańce, tym razem nie odpuszczę! – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.

Nie miałam pojęcia, co robić. Wtedy usłyszałam cichy plusk. Obróciłam się gwałtownie i zobaczyłam… bobra. Siedział nad wodą, spokojny, zadowolony, jakby właśnie skończył obiad i przyszedł odpocząć. Jego czarne oczy patrzyły na mnie bez cienia strachu. Miałam ochotę rzucić w niego czymś ciężkim. Ale zamiast tego rzuciłam mu groźne spojrzenie.

– To wojna – wysyczałam.

Bóbr zamrugał, jakby chciał powiedzieć: „Zobaczymy”. Odwrócił się i wskoczył do wody.

Spojrzałam na nie zupełnie inaczej

Bobry wciąż wracały. Czasem odnosiłam wrażenie, że bawiło je to tak samo, jak mnie denerwowało. Myślałam, że powinnam zainwestować w jeszcze mocniejsze zabezpieczenia. Nawet byłam gotowa postawić betonowy mur, byle tylko odgrodzić się od tych rzecznych potworów. A potem… zaczęłam oswajać myśl, że bobry tu są. I że może wcale nie jest to takie złe. Zrozumiałam to pewnego popołudnia, kiedy usiadłam nad oczkiem wodnym i zobaczyłam, jak jeden z nich spokojnie pływa wśród lilii wodnych. Miałam wrażenie, że jest się taki… szczęśliwy. Nie powiem, wciąż miałam ochotę go udusić, kiedy przypominałam sobie rachunek ze szkółki drzew. Ale coś się zmieniło. Moja działka to nie tylko moje miejsce. To także ich dom. Może musimy się jakoś dogadać? Nie będę też walczyć z nimi na śmierć i życie. Patrzyłam na pluskającą wodę i uśmiechnęłam się do siebie.

Reklama

Gosia, 39 lat

Reklama
Reklama
Reklama