Reklama

Mam trzydzieści sześć lat, męża informatyka i jedną córkę, Zuzię. Od zawsze wiedziałam, że jeśli coś robić, to porządnie. Dlatego, kiedy zostałam mamą, podeszłam do tego jak do najważniejszego projektu życia. Codziennie rano ścielę łóżka, przecieram kuchenny blat, wstawiam pranie i przygotowuję śniadanie tak, jakby to miało zadecydować o przyszłości mojej córki. W naszym domu nie ma miejsca na chaos, bałagan czy bylejakość.

Reklama

Zuzia wstaje zawsze o tej samej porze. Zanim wyjdzie do szkoły, sprawdzam, czy zeszyty ma ułożone w odpowiedniej kolejności, a śniadaniówka – czy przypadkiem nie zapomniała czegoś spakować. Po szkole siadamy razem do lekcji. Ja sprawdzam zadania, poprawiam błędy, uczymy się razem dat, wzorów, tłumaczę, jeśli coś było niezrozumiałe. Czasem trzeba przepisać jakiś zeszyt, bo litery nierówne. Czasem powtórzyć dziesięć razy, bo nie umiała płynnie przeczytać. Tak trzeba. Dzieci same niczego dobrze nie zrobią. Inne matki mi zazdrościły. Pamiętam, jak kiedyś Aneta z sąsiedniego bloku powiedziała:

– Joasia, ty to masz porządek, spokój i dobrze wychowane dziecko. Jak z reklamy!

Uśmiechnęłam się wtedy z dumą. Tak, bo Zuzia to ciche, grzeczne dziecko. Nigdy nie pyskowała, nie trzaskała drzwiami, nie miała „fazy buntu”, jak to inne dzieciaki. Zawsze schludnie ubrana, zeszyty prowadzone równiutko, jedynki to raczej u niej się nie zdarzały. Czego więcej można chcieć? Tylko że... od jakiegoś czasu Zuzia przestała zapraszać koleżanki. Kiedyś jeszcze przychodziły, potem coraz rzadziej. Teraz nie ma nikogo. Mąż mówił coś, że może ona się czuje samotna, ale ja uważam inaczej – dzięki temu nikt jej głupot do głowy nie nagada.

W domu ma wszystko, czego jej trzeba. Spokój, zasady, plan dnia, zdrowe jedzenie i troskliwą matkę. A że czasem podniosę głos? Każdemu się zdarzy. W końcu to dla jej dobra. Musi wiedzieć, co jest ważne. Co się liczy. Co znaczy być przygotowaną do życia. Ja nie miałam tego w dzieciństwie. I właśnie dlatego ona ma. Może niektórym się wydaje, że jestem surowa. Ale świat nie będzie jej głaskał po głowie. To nie zabawa, tylko życie. A ja... ja tylko chciałam dobrze.

Myślałam, że jest leniwa

Zauważyłam to podczas poniedziałkowego popołudnia, kiedy jak zwykle siadłyśmy razem do lekcji. Zuzia trzymała długopis w ręku, ale nie pisała. Wpatrywała się w zeszyt, a jej oddech przyspieszał z każdą minutą. Podeszłam do niej bliżej i spojrzałam przez ramię. Zrobiła błąd interpunkcyjny.

Czemu znowu płaczesz? Przecież tylko pytam, czemu nie dodałaś przecinka – zapytałam, lekko podnosząc głos, bo nie rozumiałam, skąd ten dramat.

– Bo ty zawsze wszystko poprawiasz... Nie wiem, co jest dobrze, a co źle – wyszeptała, nie podnosząc wzroku znad kartki.

– Bo się nie starasz. Gdybyś choć raz pomyślała! – odpowiedziałam ostro, bo przecież powtarzałyśmy te zasady już tyle razy.

Zamilkła. Siedziała skulona, jakby czekała, aż coś się wydarzy. Nie byłam zła. Nie wtedy. Bardziej zmęczona. Miałam wrażenie, że to znowu ja muszę dźwigać wszystko sama. Dzieci w tym wieku powinny już przecież ogarniać podstawy. Nie rozumiałam, dlaczego Zuzia tak się blokuje. Przecież jej tłumaczę. Pokazuję. Krok po kroku. Niczego nie zostawiam przypadkowi.

Pomyślałam wtedy, może coś z nią jest nie tak. Może powinnam porozmawiać z nauczycielką. Ale zaraz potem w głowie pojawiła się inna myśl, że są dzieci, które naprawdę sobie nie radzą. Takie, które mają trudności z nauką, poważne problemy. Moja Zuzia to nie ten przypadek. Po prostu czasem jest leniwa. Czasem woli się popłakać niż ruszyć głową. Poszłam do kuchni, zrobiłam jej herbatę. Gdy wróciłam, siedziała dokładnie tak samo. Z tą samą pustą miną i łzami na policzkach. Zamiast wziąć łyk, powiedziała:

– Mamo... Ja już nie chcę robić lekcji.

Patrzyłam na nią, zaskoczona tym, co właśnie powiedziała. Nigdy wcześniej tego nie usłyszałam. Nigdy nie odmawiała nauki. Milczałam, bo nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że coś się zmieniło. Coś się wymknęło spod kontroli. Ale jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo.

Nie wiedziałam, co robić

Zadzwoniła do mnie wychowawczyni Zuzi. Poprosiła, żebym przyszła po lekcjach na krótką rozmowę. Już przez telefon słyszałam, że nie chodzi o pochwały. Poszłam od razu, bez ociągania. W takich sytuacjach nie ma sensu zwlekać. Czekała na mnie w pustej sali. Uśmiechnęła się, ale nie było w tym uśmiechu ciepła, tylko jakaś niezręczność. Na biurku leżał zeszyt Zuzi. Podała mi go bez słowa, a ja spojrzałam na pustą kartkę. Tylko data i temat. Reszta niezapisana.

– Dziś pisali wypracowanie na lekcji – zaczęła spokojnie. – Zuzia przez czterdzieści minut nie napisała ani jednego zdania.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. W domu ćwiczyłyśmy różne tematy. Pisała poprawnie. Może nie porywająco, ale zawsze coś tworzyła.

– Pani Joanno – kontynuowała nauczycielka – zauważyłyśmy, że Zuzia ma ogromny problem z samodzielną pracą.

Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc.

– Jak to? Przecież codziennie odrabiamy lekcje, wszystko zawsze ma zrobione!

– Właśnie. Ale to nie ona odrabia te lekcje. Pani przejęła kontrolę nad jej edukacją. Ona się boi napisać coś sama. Boi się pomylić. Widać, że brakuje jej odwagi, żeby samodzielnie zacząć zdanie.

Poczułam, jak zalewa mnie ciepło. Oburzenie, ale też wstyd. Miałam wrażenie, że mnie oskarża. Jakby to była moja wina, że dziecko nie pisze w zeszycie.

– Ale ja tylko jej pomagam. Pokazuję, tłumaczę. Przecież nikt nie zostawia dziecka samemu sobie – odpowiedziałam ostrożnie.

– Pani intencje są na pewno dobre. Ale proszę spojrzeć, co to robi z dzieckiem – nauczycielka mówiła łagodnie, ale stanowczo.

Po tej rozmowie wracałam do domu w ciszy. W głowie huczało mi od jej słów. Próbowałam przypomnieć sobie, czy Zuzia rzeczywiście pisała coś sama. Czy te teksty faktycznie były jej. A może tylko dyktowane przeze mnie? Wieczorem chciałam z nią porozmawiać. Podeszłam do jej pokoju, zapukałam, weszłam. Leżała na łóżku z książką. Spojrzała na mnie niepewnie. Usiadłam obok.

– Zuziu... Co się stało w szkole? Czemu nic nie napisałaś?

Wzruszyła ramionami. Nie odpowiedziała.

– Przecież zawsze świetnie sobie radzisz, prawda?

Wzruszenie ramion powtórzyło się. Zrezygnowałam. Wyszłam. Nie ciągnęłam dalej. Ale wiedziałam, że coś jest nie tak. I bałam się, że nie wiem jak to naprawić.

Córka się mnie bała

Wrócił z pracy, jak zawsze, koło osiemnastej. Zdjął buty, płaszcz powiesił na wieszaku. Ja stałam przy zlewie, udając, że płuczę sałatę, ale w głowie układałam już, jak zacząć tę rozmowę. W końcu usiadł przy stole, wziął gazetę i wtedy usłyszał mój głos.

– Musimy pogadać – powiedziałam cicho, ale stanowczo.

– Teraz? – spojrzał na mnie niechętnie. – Nie możemy po kolacji?

– Nie. To ważne.

Złożył gazetę, spojrzał pytająco. Usiadłam naprzeciwko. Palce miałam splecione, jakby to mogło mnie jakoś ochronić.

– Byłam dziś u wychowawczyni Zuzi – zaczęłam.

– Coś przeskrobała?

Pokręciłam głową.

– Nie. Ale powiedziała, że Zuzia nie potrafi samodzielnie pracować. Że się boi popełniać błędy. Że ją blokuję.

Nie odpowiedział od razu. Wziął głęboki wdech, a potem wypuścił powietrze przez nos.

– Może to nie Zuzia ma problem. Może ty… nie umiesz jej odpuścić?

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Chcesz powiedzieć, że to moja wina?

– Ja tylko mówię, że może... może trochę przesadzasz. Widziałem, jak drży, gdy bierzesz jej zeszyt do ręki.

To było jak policzek. Otworzyłam usta, ale nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przez głowę przelatywały mi wszystkie nasze wieczory przy stole, kiedy poprawiałam jej literki, pokazywałam lepsze słowa, ścierałam jej wyrazy i kazałam pisać od nowa.

– Przesadzasz – rzuciłam krótko, odwracając wzrok.

– Może. A może nie. Nie chodzi o to, żebyś była idealna. Chodzi o to, żeby ona nie bała się ciebie.

– Ona się mnie nie boi! – powiedziałam zbyt głośno. Ale w moich uszach zabrzmiało to jak pytanie, nie jak pewność.

Potem zapanowała cisza. On wstał, wyjął talerze z szafki, zaczął kroić chleb. Jakby rozmowa się skończyła. Jakby nic się nie wydarzyło. Ale ja zostałam przy stole, w tym samym miejscu, z tą samą ciszą w głowie. Próbowałam znaleźć winnych gdzieś indziej. W systemie edukacji, w zbyt wrażliwym dziecku, nawet w nim, że nie wspierał, nie widział, nie pomagał. Ale nie w sobie. Jeszcze nie wtedy.

Nie tego się spodziewałam

Obudziło mnie coś w środku nocy. Najpierw myślałam, że to jakiś hałas z podwórka, może samochód. Ale po chwili zrozumiałam, że to głos. Cichy, ledwie słyszalny, dobiegający zza ściany. Podniosłam się z łóżka i nasłuchiwałam.

Nie każ mi tego robić jeszcze raz, proszę, mamo… – usłyszałam.

Serce mi zamarło. Wstałam i stanęłam w drzwiach jej pokoju. Spała. Leżała na boku, twarz wtuliła w poduszkę. Drgnęła. Powtórzyła jeszcze coś niewyraźnego, ale już nie zrozumiałam. Zamknęłam cicho drzwi i wróciłam do siebie. Nie zasnęłam do rana. Przy śniadaniu siedziałyśmy razem. Mąż wyszedł wcześniej do pracy, jak zwykle. Zuzia dłubała w kanapce, mleko stygło. Ręce miała schowane w rękawach, jakby próbowała się ukryć.

– Zuzia – odezwałam się cicho, nie chciałam jej wystraszyć. – Powiedz mi… czego się boisz?

Unikała mojego wzroku. Milczała.

– Możesz mi powiedzieć wszystko, wiesz?

W końcu spojrzała na mnie. Oczy miała zaszklone.

– Że zrobisz tę minę. Jak wtedy, kiedy zrobię coś źle. Że przestaniesz mnie lubić.

Zaniemówiłam. Nie tego się spodziewałam.

Ja cię kocham, przecież wiesz! – powiedziałam zbyt szybko, zbyt głośno. Chciałam, żeby od razu poczuła się bezpieczna.

– Ale ty kochasz mnie tylko jak jestem idealna – odpowiedziała bez emocji.

Poczułam się, jakbym nagle usłyszała coś, czego przez lata nie chciałam słyszeć. Wszystkie wieczory przy stole, wszystkie „poprawimy to jeszcze raz”, wszystkie „nie tak, zrób jeszcze raz porządnie” – nagle stanęły mi przed oczami w zupełnie innym świetle. Nie powiedziałam nic więcej. Nie zaprzeczałam. Nie tłumaczyłam się. Tylko siedziałam naprzeciwko niej, z gorzkim posmakiem w ustach, i myślała, że jak to możliwe, że nie widziałam tego wcześniej?

To ja potrzebowałam pomocy

Zadzwoniłam do poradni dopiero po kilku dniach. Siedziałam na przystanku, patrzyłam w ekran telefonu i nie wiedziałam, co powiedzieć. W końcu po prostu zapytałam, czy mają wolny termin. Trafiłam na kobietę, która mówiła spokojnie, nie spieszyła się. Powiedziała, że przyjmuje ktoś w przyszłym tygodniu. Zgodziłam się od razu, zanim zdążyłam się rozmyślić. W poczekalni było cicho. Nikogo nie było poza mną. Usiadłam na miękkim krześle, trzymałam torebkę na kolanach i czułam się, jakby zaraz miało się wydarzyć coś, czego nie będę mogła cofnąć. Kiedy weszłam do gabinetu, kobieta miała twarz nieco zmęczoną, ale uważną. Wskazała mi fotel. Usiadłam. Nie wiedziałam, od czego zacząć.

– Chciałam, żeby moja córka miała wszystko. To, czego ja nie miałam. Żeby była bezpieczna, dobrze wychowana, zdolna, uprzejma. Żeby nie musiała niczego się wstydzić.

Psycholożka nic nie mówiła. Słuchała.

– Dlatego zawsze jej pomagałam. Odrabiałyśmy razem lekcje, sprawdzałam zeszyty, poprawiałam, tłumaczyłam. Jak coś było nieładne, kazałam przepisać. Nie chciałam, żeby ktoś się z niej śmiał. Dzieci bywają okrutne. Myślałam, że ją chronię. A teraz… teraz ona się mnie boi.

Powiedziałam to po raz pierwszy na głos. Nawet mąż nie usłyszał tego ode mnie wprost. Patrzyłam na swoje dłonie, aż w końcu usłyszałam:

To nie córka potrzebuje pomocy, tylko pani.

Podniosłam wzrok. Zatkało mnie. Nie tego się spodziewałam. Przecież to z Zuzią jest problem, to ona nie pisze w szkole, to ona płacze, nie umie podjąć decyzji. Ja tylko chciałam dobrze.

– Ale ja tylko chciałam dobrze... – powtórzyłam cicho, bardziej do siebie niż do niej.

– I właśnie dlatego to takie trudne – odpowiedziała spokojnie. – Pani córka nie potrzebuje idealnych wypracowań. Potrzebuje matki, która jej zaufa. Która da jej prawo do błędów.

Nie odpowiedziałam. Nie miałam siły. Siedziałam i czułam, jak coś się we mnie osuwa. Wyszłam z gabinetu po godzinie, a świat był dokładnie taki sam. Tylko ja już wiedziałam, że nic w tym świecie nie było naprawdę w porządku. I że to wszystko – ta cisza w domu, ten strach w oczach córki, to unikanie dotyku – to był mój własny porządek, który zbudowałam na cudzym lęku. Po raz pierwszy przyznałam sama przed sobą, że może naprawdę ją skrzywdziłam.

Joanna, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama