Reklama

Po śmierci Stefana świat mi się skurczył. Zamiast podróży i spacerów, miałam gazetę, zupę pomidorową i krzyżówki. Każdy dzień wyglądał jak poprzedni – powolny, cichy, samotny. Ogród działkowy, który kiedyś był naszym azylem, zarósł chwastami i wspomnieniami. Kiedy przypadkiem w bibliotece natknęłam się na książkę o ogrodach japońskich, coś we mnie drgnęło. Kamienie, woda, cisza – dokładnie tego mi brakowało. Tęskniłam nie za ludźmi, lecz za pięknem i sensem. Może nie za późno, by stworzyć coś od nowa? Coś tylko mojego? Coś, co ukoi serce i napełni życie spokojem?

Reklama

Wcieliłam swój plan w życie

Pierwszego dnia wzięłam ze sobą tylko zeszyt, ołówek i miarkę. Działka numer 17 czekała, zaniedbana, jakby obrażona. Trudno było w niej dostrzec ślady dawnej świetności. Stefan kochał te grządki, upierał się przy własnym nawozie, warzywach bez chemii, ścieżkach w idealnych liniach. A ja wtedy tylko podlewałam. Teraz ja miałam plan. Swoje ścieżki. Swoją harmonię.

– Co to, ogródek z filmów o Kung-fu? – zapytał Zenek, oparty o płot, z uśmiechem cwaniaka.

– To ogród kontemplacji. Nie każdy musi zrozumieć – odpowiedziałam spokojnie, choć serce przyspieszyło. Nie miałam siły się tłumaczyć, ale nie miałam też zamiaru się poddać.

Danusia wychyliła się zza swojej altanki z wiaderkiem w ręku.

– Nie szkoda ci sił, Hela? Lepsze by były pomidory.

– Pomyślę o tym w przyszłym sezonie – odparłam, udając lekkość. – Na razie najbardziej chcę mieć spokój.

Pan Mariusz, który zazwyczaj tylko chrząkał i pielił coś z uporem, tym razem nie powiedział nic. Zlustrował mnie wzrokiem i wrócił do swojej szklarni.

Przez resztę dnia wytyczałam ścieżki z kamieni, zaznaczałam miejsca na kępki mchu, przyszłe oczko wodne i bambusową altanę, której jeszcze nie miałam. W głowie widziałam ten ogród – cichy, wyważony, spokojny. W sercu coś rozkwitało. Nie walczyłam już z samotnością. Zamiast niej przyszło coś nowego – nadzieja, że jeszcze potrafię tworzyć.

A wieczorem, zmęczona i ubłocona, po raz pierwszy od dawna nie czułam się sama.

Coś mnie zaniepokoiło

Dni płynęły, a ja coraz rzadziej zerkałam na zegar. Poranki zaczynałam od herbaty pod leszczyną, po czym zakładałam rękawice i zanurzałam się w pracy. Z każdym ruchem czułam, że wracam do siebie. Zamiast pomidorów i ogórków – kamienie, mech, źdźbła ozdobnej trawy. Zamiast nawozów – cisza.

Któregoś dnia usłyszałam tupot dziecięcych stóp.

– Patrz, jak w bajce – szepnęła mała dziewczynka do chłopca. – Tam chyba mieszka czarodziejka.

Zatrzymali się przy moim płocie i patrzyli, jak przesuwam białe kamienie wzdłuż nowo wysypanej ścieżki. Uśmiechnęłam się do nich, nie przerywając pracy. Nawet nie wiedziałam, że można się cieszyć z takich spojrzeń – pełnych zdziwienia i zachwytu.

Po południu zajrzała Danusia.

– A co to ma być, Hela?

– Kwiaty wiśni. Jak zakwitną, nie poznasz tej alejki.

– No nie wiem. Tu ludzie przychodzą po ogórki, a nie na kontemplację.

– A może to się nie wyklucza?

Danusia milczała chwilę, po czym zapytała cicho:

– A jak to się nazywa, to z czerwonymi listkami?

Zaskoczyła mnie. Pierwszy raz pytała, nie oceniała.

– Klon palmowy. Prawdziwe cudo.

Późnym wieczorem, wracając po herbatę, zauważyłam coś niepokojącego. Jeden z moich kamieni był przestawiony. Lampion, który wczoraj ustawiłam z namaszczeniem, leżał na boku, lekko pęknięty.

– Może to wiatr? – szepnęłam do siebie. – Ale przecież ustawiałam je starannie...

Zasunęłam furtkę i poczułam chłód. Coś było nie tak. Ktoś tu był. I nie szanował ciszy mojego ogrodu.

Przyłapany na gorącym uczynku

Przyszłam wcześniej niż zwykle. Coś mnie gnębiło, nie dawało spać. Już z alejki zobaczyłam, że coś jest nie tak – moje starannie ułożone kamienie były rozrzucone, mech wyrwany z ziemi, a lampa ogrodowa – ta, którą kupiłam z oszczędności – leżała całkiem roztrzaskana. Przysiadłam na ławeczce i wbiłam wzrok w ziemię. W gardle miałam gulę, jakbym połknęła ciężki kamień.

– Hela! – usłyszałam za plecami. Danusia nadchodziła szybkim krokiem. – Co tu się stało?

– Sama chciałabym wiedzieć – odparłam, podnosząc lampę. – Może dzieci? Może jakiś idiota?

– Albo może komuś nie pasuje, że tu jest inaczej.

Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem. Jej spojrzenie było poważne.

To nie przypadek. Ktoś to zrobił złośliwie – dodała.

Wieczorem wróciłam na działkę. Wzięłam koc, termos z herbatą i usiadłam za altanką. Czekałam. W świetle księżyca zobaczyłam postać zbliżającą się powoli przez ogrody. Chudy mężczyzna z latarką w ręce. Przystanął przy moim płocie, rozejrzał się i... przeskoczył. Zamarłam.

Kiedy zaczął grzebać przy nowej ścieżce z piaskowca, wyszłam z cienia.

– Zenek, czemu to robisz?

Zamarł z ręką na kamieniu. Odwrócił się powoli.

– Bo to już nie ROD, tylko jakieś japońskie zoo. Nie po to działkę brałem.

– A po co?

– Żeby mieć spokój. A nie patrzeć na twoje dekoracje i biegające dzieciaki.

Z ciemności dobiegł głos pana Mariusza:

– Zazdrościsz, bo u ciebie tylko pokrzywy.

Zenek zbladł. Nie wiedział, że ktoś słucha.

A ja? Poczułam ulgę. I żal. Bo kamień w sercu ważył teraz więcej niż te w ogrodzie.

Sprytne zagranie

Następnego dnia nie zadzwoniłam na zarząd. Nie zgłosiłam szkody. Nie wygarnęłam Zenonowi, że to podłość i głupota. Przyniosłam termos z herbatą i dwa kubki. Usiadłam na ławeczce przed altaną. Czekałam.

Zenek szedł powoli, jakby niepewny, czy może tu przejść. Kiedy mnie zobaczył, zatrzymał się.

– Siadaj. Herbata z jaśminem – powiedziałam, nie patrząc mu w oczy.

– Nie trzeba. Ja tylko… – zaczął, ale nie dokończył.

Nie musisz tego rozumieć. Wystarczy, że to uszanujesz – odparłam spokojnie, nalewając herbatę do kubka.

Wziął. Usiadł ostrożnie, jakby bał się, że ławka go odrzuci.

– Chyba się pogubiłem – powiedział cicho po chwili. – Ten twój ogród… jest naprawdę spokojny.

– Właśnie o to mi chodziło.

Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Liście wirowały po ścieżkach, a para z kubków snuła się między nami jak mgła pojednania.

– Może byś pomógł mi przy bonsai? – rzuciłam niespodziewanie. – Mam jedną sadzonkę do przesadzenia. Dłubanie w korzeniach dobrze robi na myślenie.

Spojrzał na mnie z ukosa.

– Nie znam się na tym.

– Ja też się nie znałam. A teraz mam cały ogród.

Kiwnął głową. Nie od razu. Ale po chwili wstał i poszedł za mną do altanki.

Tego dnia nie przyszliśmy tu jako wróg i ofiara. Tylko jako sąsiedzi. A ja poczułam, że coś się w nim przełamało.

Następnego dnia na jego płocie zawisł mały papierowy lampion.

Działka przypominała Japonię

Minęło kilka tygodni. Działkowa alejka zaczęła się zmieniać, jakby ktoś rozsiał w niej ziarenka marzeń. Danusia przyniosła kamienne korytko i obsadziła je trawą ozdobną. Pani Barbara z końca alejki ustawiła bambusową furtkę, a nawet pan Mariusz, mrukliwy i szorstki, postawił nieduży mostek nad suchą strugą z białych kamieni.

Każdy coś dołożył – nie dlatego, że tak kazał zarząd, ale ponieważ zainspirował ich czyjś pomysł. A ja? Stałam się nagle „tą Heleną od Kioto”, mentorką od bonsai, doradczynią od spokoju i harmonii. Czasem śmiałam się w duchu. Jeszcze niedawno uchodziłam tu za ekscentryczkę, a teraz dzieci wołały: „Ciocia Hela, pokaż, jak się sadzi mech!”

Zenek przynosił skrzynki z ziemią, czasem herbatę. Nie mówił wiele, ale przesiadywał pod moją pergolą częściej niż we własnej altanie. Nie przepraszał. Nie było potrzeby. Cisza mówiła sama.

Pewnego popołudnia siedziałam przy lampionie, pijąc herbatę z zielonej filiżanki, tej, którą kupiliśmy razem ze Stefanem w Zakopanem. Słońce przebijało przez liście klonu, a alejka szumiała spokojem. Danusia zajrzała zza płotu.

– Hela, wiesz, że teraz mówią o nas „mała Kioto”?

Uśmiechnęłam się.

– Wystarczyło tylko marzyć.

– I mieć odwagę marzyć inaczej – dodała.

Nie odpowiedziałam. Po prostu dopiłam herbatę i postawiłam filiżankę obok małego, czerwonego kamienia. Stefan by się uśmiechnął. Może nawet powiedziałby, że wreszcie nie sadzę tylko bazylii.

A ja wiedziałam, że już nie jestem sama. I że ogród mówi za mnie.

Odnalazłam sens po stracie

Ostatni liść klonu opadł dziś rano, wirując długo, zanim dotknął powierzchni oczka wodnego. Usiadłam na drewnianym podwyższeniu, które zbudowałam latem z pomocą Zenka. Woda była chłodna, niemal nieruchoma. Jak lustro, które odbijało niebo i moje myśli.

Patrzyłam na mój ogród – cisza, której nie zakłócały już nawet przejeżdżające auta z pobliskiej drogi. Gdzieś z oddali dochodziły dźwięki dziecięcego śmiechu, a ja czułam, że ten mały kawałek ziemi stał się czymś większym. Nie tylko dla mnie.

Nie miałam już Stefana, ale miałam wspomnienie, które nie bolało, tylko koiło. Gdy zamykałam oczy, widziałam go, jak siedzi obok mnie, popijając herbatę i komentując moje sadzenie „tych śmiesznych traw”. Myślałam o nim teraz z uśmiechem. O tym, co by powiedział.

Zobaczyłbyś, jak tu teraz pięknie – wyszeptałam w ciszę.

Ludzie mówią, że samotność boli najbardziej, gdy nie ma się z kim dzielić dnia. Ale ja znalazłam swój sposób – ogród, który mówił za mnie, oddychał swoim rytmem i wlewał spokój tam, gdzie wcześniej była tylko pustka.

Kiedyś bałam się zmian. Dziś wiem, że zmiana może mieć zapach jaśminu, smak herbaty i brzmieć jak plusk liścia w wodzie.

Nie wiem, jak długo jeszcze będę sadzić bonsai, przestawiać kamienie, podlewać mech. Ale wiem jedno – to był najlepszy czas mojego życia od dawna.

Zamknęłam oczy. I uśmiechnęłam się.

Helena, 67 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama