Reklama

Mam na imię Danuta. Mam 67 lat, choć czuję, jakby moja dusza nie miała więcej niż trzydzieści. Emerytka. Dawniej uczyłam biologii w szkole – z pasją, zaangażowaniem, z zielnikiem wypełnionym po brzegi roślinami. Uczniowie uwielbiali wspólne sadzenie kwiatów. Dziś równie chętnie trzymam w dłonie konewkę. I choć wiodę spokojne życie, to muszę przyznać – bywa też ciche. Zbyt ciche.

Reklama

Po śmierci mojego Tadeusza balkon stał się dla mnie azylem. Miejscem, gdzie czas płynie inaczej, gdzie nikt nie oczekuje odpowiedzi, a pelargonie kwitną jak szalone. Pamiętam, jak Tadeusz mówił: „Znowu kupiłaś kwiaty? A potem znowu ja będę je podlewał, jak wyjedziesz do siostry!”. Śmialiśmy się wtedy. Teraz, kiedy podlewam je codziennie, chciałabym, żeby znów trochę ponarzekał.

Kiedy przeszłam na emeryturę, czułam, że muszę czymś zająć ręce. Żeby myśli nie krążyły tylko wokół pustych ścian. Zaczęłam od jednej doniczki pelargonii. Teraz mam ich siedemnaście. Każda inna. Jakby były małymi przyjaciółkami, z którymi można pogadać w środku dnia. Nie odpowiadają, ale mam wrażenie, że słuchają.

Siedząc na balkonie, podglądam życie sąsiadów. To nie wścibstwo, raczej ciekawość. Ich balkony to jakby małe sceny – tu ktoś śmieje się przez telefon, tam dziecko podlewa mamie kwiatki, a po drugiej stronie… Po drugiej stronie mieszka pan Marian. Jeszcze do niedawna tylko tyle o nim wiedziałam – że jest, że pali fajkę wieczorami i że lubi krzyżówki. Nie sądziłam, że właśnie on otworzy okno w mojej duszy, które dawno temu zatrzasnęłam.

Czasem, kiedy o poranku siadam z herbatą na balkonie, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że nie jestem sama. Że ktoś szura kapciami po kuchni. Że ktoś zadaje proste pytanie – „Zaparzyć herbaty?”. Że ktoś obok po prostu jest. Tęsknię za rozmową. Za dotykiem. Za poranną kawą z kimś.

Dziś znowu pachnie pelargoniami. Znów zaczynam dzień od podlewania. A jednak czuję, że coś się zmienia, że coś kiełkuje. I to nie tylko w doniczkach.

Dobrze się nam rozmawiało

To był ciepły poranek, taki jak lubię – leniwy, z delikatnym szelestem liści i zapachem kawy, który jeszcze unosił się w kuchni. Stałam na balkonie w kapciach, podlewałam pelargonie i podśpiewywałam coś pod nosem. Lubiłam tę rutynę. Dawała mi poczucie, że świat jest uporządkowany, że coś ode mnie zależy.

Nagle usłyszałam chrząknięcie z naprzeciwka.

Przepraszam, pani Danuto? – rozległ się głos, który znałam tylko z przywitań na podwórku. Podniosłam wzrok. Po drugiej stronie uliczki, na balkonie swojego mieszkania, stał pan Marian. W ręku trzymał filiżankę i... doniczkę. Uśmiechnął się trochę nieśmiało. – U pani te pelargonie to jak z katalogu. Może zechciałaby mi pani kiedyś... jakąś sadzonkę odstąpić?

Zaskoczyło mnie to. Nie sam fakt pytania – bo pelargonie rzeczywiście miałam bujne, pełne życia – ale to, że Marian w ogóle zagadał. Od śmierci Tadeusza raczej unikałam kontaktów, a i Marian nie należał do tych gadatliwych. Zawsze z gazetą, z fajką, wiecznie zamyślony.

– Oczywiście – odpowiedziałam, uśmiechając się lekko. – Mam ich aż nadto. Który kolor pan woli?

– Ten malinowy... taki intensywny – wskazał palcem na doniczkę przy poręczy. – Jest... no, piękny.

Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.

– Dobrze, dam znać, jak będzie gotowa do przesadzenia.

Chciałam wrócić do podlewania, ale Marian nie zniknął. Stał nadal, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć.

– Wie pani – odezwał się w końcu – moja żona też kochała kwiaty. Szczególnie pelargonie. Mówiła, że to takie uparte rośliny. Jak kobiety po sześćdziesiątce – dodał z lekkim uśmiechem.

Zaśmiałam się cicho.

– To może dlatego tak dobrze mi z nimi idzie.

I tak, między podlewaniem a wspomnieniami, zaczęła się nasza rozmowa. Najpierw o kwiatach – która ziemia najlepsza, jak często podlewać, czy lepiej nawozić rano, czy wieczorem. Potem o pogodzie, o tym, że lato w tym roku jakieś kapryśne. W końcu zeszło na nasze dawne życie.

– Uczyłam biologii – powiedziałam. – Przez ponad trzydzieści lat. A pan?

– Mechanik – odparł. – Całe życie przy silnikach. A teraz to już bardziej przy sudoku niż przy śrubokręcie.

Zachichotałam, a potem nastała cisza. Dobra cisza. Taka, która nie ciąży, tylko pozwala po prostu być.

To był mój nowy rytuał

Wróciłam do swoich pelargonii, ale coś się zmieniło. Jakby balkon przestał być samotną wyspą, a stał się częścią większej całości. Jakby ktoś właśnie otworzył okno w dusznym pokoju.

Od tamtej rozmowy minęły może dwa dni, a ja już zaczęłam szykować się do poranków inaczej. Zamiast starych dresów – sukienka w drobne kwiatki. Herbata zaparzona w filiżance, nie w kubku. I zawsze trochę wcześniej niż zwykle, jakby przez przypadek. Ale to nie był przypadek.

Marian też był. Codziennie. Najpierw rozmawialiśmy o tym, jak która roślina rośnie, później o tym, że chleb podrożał, że autobus znów się spóźnia. Aż któregoś ranka, między jednym łykiem kawy a drugim, spojrzał na mnie uważnie i zapytał:

– Może byśmy tak... zjedli razem śniadanie? Tu, na balkonach. Po sąsiedzku, oczywiście.

Zaskoczył mnie. Próbował to ukryć pod żartem, ale widziałam, że się wahał. Uśmiechnęłam się.

– Nie wiem, czy moje kanapki dorównają pańskiej kawie – odpowiedziałam z przekąsem. – Ale chętnie, zapraszam do siebie jutro rano.

– Zrobimy konkurs – mrugnął okiem.

Resztę dnia myślałam o tym, jak bardzo czekałam na taką prostą propozycję. I jak bardzo się jej bałam. Czy to wypada? Czy nie robię sobie nadziei?

Ale serce zabiło mi szybciej.

Randka na balkonie

Wstałam wcześniej niż zwykle. Tak z nerwów. Przekładałam bułki z talerza na talerz, zaparzałam herbatę dwa razy, choć pierwsza wcale nie była zła. Ubrałam się starannie, ale nie przesadnie. Chciałam wyglądać zwyczajnie, ale ładnie. Jak kobieta, która nie planowała wspólnego śniadania, ale... akurat była gotowa.

O ósmej usłyszałam dzwonek do drzwi. Marian już tam stał, z tym swoim termosikiem i dwoma filiżankami. Uśmiechnął się i poszliśmy razem na balkon. Wskazał gestem krzesło.

– Śniadanie na balkonie. Nowoczesna forma randki – powiedział półżartem.

– Raczej: test sąsiedzkiej chemii – odparłam.

Postawiłam na barierce talerz z bułkami i miseczkę z konfiturą. Marian w zamian nalał kawy. Zaczęliśmy jeść w milczeniu, ale to było dobre milczenie. Takie, w którym nie trzeba się spieszyć.

Opowiedział mi o swojej młodości. O tym, jak zakochał się w swojej żonie, Hani. Jak przez dwadzieścia lat pracował w jednej i tej samej stacji obsługi, aż w końcu ją zamknęli. O tym, jak bardzo nie umiał sobie poradzić, kiedy żona odeszła.

– Po jej śmierci wyłączyłem radio. I nie mogłem patrzeć na róże. Też je lubiła. Ale pelargonie… one są inne. Jakby trochę radośniejsze. Mniej nadęte.

Uśmiechnęłam się.

– Uparte. Jak kobiety po sześćdziesiątce – przypomniałam mu.

Potem ja opowiedziałam o szkole. O uczniach, którzy dzisiaj dzwonią do mnie czasem z życzeniami, i o tych, którzy tylko wzdychali, kiedy trzeba było nauczyć się nazw roślin.

Zrobiło się ciepło. I spokojnie. Pelargonie drgnęły lekko na wietrze.

– One chyba rozkwitły z radości – powiedział Marian, patrząc na moje kwiaty.

Spojrzałam na niego i poczułam coś, czego nie czułam od dawna. To śniadanie smakowało jak coś, co mogłoby się powtarzać. Jak rytuał.

Chciałam zacząć jeszcze raz

Śniadania stały się naszą codziennością. Nie umawialiśmy się na nie, po prostu przychodziliśmy o tej samej porze, raz on do mnie, raz ja do niego, jakbyśmy robili to od lat. Czasem ja przynosiłam drożdżówki, czasem Marian przynosił sernik, który „kupował, ale nie mówił gdzie, bo jeszcze pomyślę, że się zakochał w piekarce”.

Zaczęłam czekać na te poranki z niecierpliwością. I szykować się do nich, jakby to był mój mały świąteczny rytuał. Zauważyłam, że znów chcę się ładnie ubierać, że dbam o fryzurę, że nawet makijaż – lekki, nieprzesadzony – pojawił się z powrotem. Coś się we mnie zmieniało.

Dzieci dzwoniły i pytały, czy „mam nowego adoratora”. Siostra przez telefon zapytała wprost:

To ty się jeszcze nadajesz do romansowania?

– Zawsze się nadaję – odpowiedziałam, ale potem długo o tym myślałam.

Bałam się. Co ludzie powiedzą? Czy to wypada, że wdowa, nauczycielka z zasadami, siedzi na balkonie i flirtuje z sąsiadem? Czy nie robię sobie złudnych nadziei?

Zadzwoniłam do siostry jeszcze raz. Powiedziałam jej o śniadaniach.

– A może czas po prostu być szczęśliwą? – powiedziała. – Na to przecież nie ma terminu ważności.

Wyciszyłam telefon i spojrzałam na balkon naprzeciwko. Marian podlewał swoje pelargonie. Jedna z nich – ta z mojej sadzonki – rozkwitła jak szalona.

Wtedy poczułam coś dziwnego. Radość. Ale taką nieśmiałą, zmieszaną z lękiem. Bo przecież już raz miałam wszystko. I straciłam. A teraz... Czy można jeszcze raz zacząć?

Danuta, 63 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama