Reklama

Zawsze miałam rękę do kwiatów. Jeszcze moja mama mówiła, że jak coś zasadzę, to rośnie, choćby w popiele. Pelargonie, fiołki, surfinie – wszystkie się mnie trzymały. Każda sąsiadka przychodziła podglądać, czym ja je podlewam, że tak się rozrastają. A nie robiłam nic nadzwyczajnego. Trochę nawozu z targu, rozmowa przy podlewaniu, czasem przestawienie doniczki. Ot, tyle. Mąż się śmiał, że to chyba moja energia tak na nie działa. I może miał rację.

Reklama

Wiecie, jak to jest – czasem człowiekowi coś nie daje spokoju. Coś małego, ledwo zauważalnego. A potem się człowiek budzi i już nic nie jest takie, jak było. Tak właśnie u mnie zaczęło się lato tamtego roku. Nic jeszcze nie zwiastowało, że coś się wydarzy. A jednak czułam jakiś niepokój, choć nie umiałam go nazwać.

Coś mnie zaniepokoiło

W czerwcu pelargonie zaczęły wyglądać jakoś niemrawo. Na początku myślałam, że to przez słońce. Balkon mam od południa, piecze tam jak w piekarniku. Przestawiłam doniczki w cień, podlałam wodą z odstanego dzbanka. Efektów nie było. Z dnia na dzień kwiaty coraz bardziej opadały.

Ty mi te kwiaty czymś podlewasz? – zapytałam Marianka, jak wrócił z pracy.

– No chyba nie, przecież to twoje królestwo. Ja się tam nie wtrącam.

– Bo wygląda, jakby ktoś je otruł – powiedziałam i stanęłam w progu z rękami na biodrach.

– Przestań dramatyzować, może po prostu się przegrzały.

– W czerwcu? Przecież nie pierwszy raz tu stoją. Co roku tu rosną i nic się nie dzieje.

Westchnął i usiadł do kolacji. Ja tymczasem zaczęłam grzebać w ziemi – ot, z ciekawości. Coś mnie zaniepokoiło. Ziemia w jednej doniczce była dziwnie lepka. I taki zapach... nieprzyjemny, jakby z piwnicy.

– Mówię ci, coś tu nie gra – mruknęłam.

– To może przestań się tak przejmować kwiatami, a zajmij się czymś pożytecznym.

Tego wieczoru jeszcze długo stałam przy drzwiach balkonowych i patrzyłam na moje biedne kwiaty.

Miałam dość

Następnego dnia rano wyszłam na balkon wcześniej niż zwykle. Chciałam złapać trochę chłodu, zanim znów zrobi się upał. No i obejrzeć pelargonie z bliska. I wiecie, co zauważyłam? Że pod jedną doniczką ziemia była rozgrzebana. Jakby coś tam grzebało nocą. Wzięłam patyk i zaczęłam dłubać. Wyszło coś białego, małego, co ruszało się leniwie. Skrzywiłam się.

– Marian! – zawołałam przez otwarte okno. – Chodź no tu na chwilę!

– Co znowu? – mruknął, ale przyszedł.

– Patrz, to. Co to jest? To było w ziemi.

Spojrzał bez większego zainteresowania.

Robak. Coś się wylęgło, może od tej nowej ziemi.

– No właśnie! – pokazałam mu palcem na worek stojący jeszcze przy balustradzie. – Z marketu, za dziewięć dziewięćdziesiąt. Mówiłam, że tania ziemia to potem są kłopoty.

– Przesadzasz.

– Nie przesadzam, tylko się martwię! Jak to się rozlezie po całym mieszkaniu, to będzie twój problem.

Westchnął ciężko i wrócił do salonu. A ja stałam nad tą doniczką, z patykiem w ręku, i miałam dziwne wrażenie, że to dopiero początek. Wieczorem wyrzuciłam całą ziemię z worka. Miałam dość. Zostawiłam tylko jedną doniczkę – do obserwacji. Tak dla pewności.

Zerwałam się jak oparzona

Minął tydzień. Ta jedna doniczka, co ją zostawiłam „do obserwacji”, stała w kącie balkonu. Codziennie do niej zaglądałam.

Może ty byś wreszcie coś z tym zrobił? – zagadnęłam któregoś wieczoru.

– Z czym niby?

– No robactwo mi się w doniczkach lęgnie! Ty jesteś mężczyzną, to powinieneś tu interweniować!

A co ja zrobię?

– Można pójść do sklepu ogrodniczego, zapytać, kupić coś...

– To idź.

– Ja już chodziłam. A facet tam tylko wzruszył ramionami.

Marian podniósł brwi, spojrzał na mnie i wrócił do krzyżówki. Wieczorem usiadłam przy balkonie z kubkiem herbaty. Cisza była taka, że słychać było każde szurnięcie liścia. I nagle słyszałam stuknięcie. Jakby coś uderzyło w szybę. Zerwałam się. Spojrzałam – nic.

Co to było? – szepnęłam sama do siebie.

I po raz pierwszy pomyślałam, że może to nie tylko o robaki chodzi.

Zirytował mnie

Wieczory zaczęły być niespokojne. Wychodziłam na balkon tylko za dnia, a i to z ostrożnością. Coś mi się nie podobało w tej ciszy. W doniczce do „obserwacji” ziemia wyglądała jak przekopana. Jakby ktoś tam grzebał palcami.

– Może my mamy jakieś zwierzę pod balkonem? – zapytałam, kiedy wrócił z działki.

– Zwierzę? Co ty znowu...

– No bo ta ziemia w doniczce... To nie wygląda na robaki. To wygląda, jakby ktoś to celowo rozgrzebywał.

– Może kot? Albo ptaki?

– Nie, to niemożliwe.

– Co ty kombinujesz? Znowu nie spałaś pół nocy?

Zirytował mnie. Bo ja może czasem przesadzam, ale głupia nie jestem. Wzięłam telefon i zaczęłam przeglądać fora ogrodnicze. I co? Inni też pisali o dziwnych rzeczach w ziemi. Nikt nie wspominał, żeby ziemia się sama poruszała. A ja to widziałam. Rano, kiedy podlewałam tę ostatnią pelargonię, ziemia drgnęła, jakby coś pod nią się przewróciło.

– Przysięgam, że coś tam jest.

– To weź łopatkę i wykop. Tylko się nie zdziw, jak znajdziesz zgubioną łyżeczkę.

Nie odpowiedziałam. Wzięłam latarkę i wyszłam na balkon. Nie będę czekać, aż mi się to coś do mieszkania wprowadzi.

Wzięłam łopatkę i zaczęłam delikatnie rozgrzebywać ziemię w doniczce. Latarka świeciła słabym światłem, ale wystarczająco, żeby widzieć, co robię. I nagle – coś się poruszyło. Coś większego, ciemnego, nieruchomego, ale ewidentnie żywego. Cofnęłam się o krok.

– Marian! – zawołałam z kuchni.

– Co znowu? – wszedł z herbatą w ręku, jakby go wyrwano z medytacji.

– Zajrzyj do doniczki. Powiedz mi, że to ja mam przewidzenia.

Nachylił się i spojrzał.

– O rany... ropucha?

– No właśnie! Ropucha! W ziemi z pelargonii!

Była spora, ciemna, jakby zawinięta w siebie, prawie wciśnięta w róg doniczki. I ani drgnęła, tylko patrzyła tymi swoimi oczami.

– I ty się dziwisz, że mi kwiaty schną? Jak to się tu zadomowiło?

–Przecież my jesteśmy na wysokim parterze. Jak ona się tu wdrapała?

– A ja wiem?! Może przyszła po balkonowej kratce! Albo wlazła od piwnicy, tam przecież też coś ostatnio capiło.

– No nie wiem... – Marian pokręcił głową. – Trzeba ją wynieść.

– A jak wróci?

– No to weźmie drugą doniczkę w najem – mruknął.

Złapałam słoik, w którym wcześniej trzymałam jakieś śrubki i zsunęłam ropuchę do środka. Ruszyła się dopiero wtedy, jakby wiedziała, że teraz będzie przesłuchiwana. I wtedy zrozumiałam – to nie koniec. Tylko początek czegoś dziwnego.

Wiedziałam, że coś się święci

Ropuchę wynieśliśmy tego samego wieczoru. Marian zszedł z nią pod las, rzucił pod krzaki. Wrócił jakby zdziwiony.

– Tam, przy ścieżce, leżały dwie kolejne. Martwe.

– Coś ty... – spojrzałam na niego uważnie. – Ropuchy?

– Albo bardzo podobne.

Od tego dnia nie znalazłam już żadnego robaka w doniczkach. Pelargonie się nie podniosły. Wszystkie uschły, bez wyjątku. Nawet te w nowej ziemi. Jakby coś je zapamiętało. Przez tydzień nie otwierałam balkonu. Miałam wrażenie, że coś stoi po drugiej stronie szyby. Nie widziałam nic konkretnego – tylko cienie, szelesty, skrzypienie balustrady. Kiedy powiedziałam o tym Halinie, popukała się w czoło.

– Może to z przemęczenia.

Ja wiem, co widziałam. I czuję, że to coś było bliżej, niż wszyscy sądzili. Bo czasem w nocy, kiedy idę po wodę, słyszę z korytarza takie charakterystyczne „chlup”. Jakby coś mokrego odsuwało się w ostatniej chwili. Pelargonii już nie kupię. I balkon zamykam na zasuwę. Tak na wszelki wypadek. Bo jak robactwo raz wejdzie do domu – to potem już zostaje.

Lucyna, 66 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama