Reklama

Jestem nauczycielką i kocham swoją pracę, nawet jeśli bywa trudna. Kocham to spojrzenie uczniów, gdy zrozumieją coś po raz pierwszy. Kocham tę ciszę, która zapada, gdy czytam im coś na głos i naprawdę słuchają. Ale mimo wszystko... często czuję się oceniana. Nie przez dzieci – przez dorosłych. Przez kolegów z pokoju nauczycielskiego, przez rodziców moich uczniów, przez dyrekcję, przez kogoś, kto tylko spojrzy na mnie zbyt długo w tramwaju.

Reklama

Zarabiam skromnie. Mieszkam sama, nie mam nikogo, kto dołożyłby się do czynszu. Dlatego ubrania kupuję w second-handach. I robię to z dumą. Bo nie dość, że jest taniej, to też dbam o środowisko. Uwielbiam szperać między wieszakami, wyszukiwać perełki. Mój granatowy, wełniany płaszcz – ten ulubiony – znalazłam za trzydzieści osiem złotych w niewielkim sklepie przy targu. Leżał na mnie jak szyty na miarę. Czasem go nawet głaszczę, gdy wisi w przedpokoju. Bo przypomina mi, że można wyglądać dobrze bez pieniędzy.

Zbliżała się moja pierwsza wywiadówka. Szykowałam się do niej przez kilka dni. Powtarzałam sobie w myślach, co powiem rodzicom, zapisywałam najważniejsze punkty. Wiedziałam, że będą mnie oceniać – nie tylko za to, jak mówię, ale i jak wyglądam, jak siedzę, w co jestem ubrana. I chciałam, naprawdę chciałam, wyglądać na godną zaufania. Dojrzałą. Pewną siebie. Dlatego sięgnęłam po ten płaszcz.

Poczułam wstyd

Weszłam do klasy punktualnie. Odetchnęłam, widząc, że większość rodziców już była na miejscu – rozmawiali cicho, niektórzy sprawdzali telefony. Usiadłam za biurkiem, ułożyłam przed sobą notatki i zaczęłam zebranie. Mówiłam spokojnie, z sercem, ale nie ukrywam – czułam się, jakbym stała na środku sceny. Każde spojrzenie, każde uniesione brwi, każdy szept zdawał się być skierowany wprost do mnie. Powtarzałam sobie w myślach, że to tylko stres, że tak wygląda każda pierwsza wywiadówka. Ale wiedziałam, że w gruncie rzeczy chodziło o coś więcej. O to, jak mnie zobaczą. Młodą, bez dzieci, bez obrączki na palcu. A przecież wychowawczyni powinna być – jak często słyszałam – „życiowo doświadczona”.

Odpowiedziałam na pytania, niektóre zbyt nachalne, inne pełne życzliwej ciekawości. Po wszystkim zostałam jeszcze chwilę, żeby rozdać dokumenty, coś wyjaśnić, coś dopisać. I wtedy podeszła do mnie jedna z mam – wysoka, zadbana kobieta z krótko przyciętymi paznokciami, w płaszczu w odcieniu pudrowego różu.

– Fajne, z lumpeksu? Ja też tam czasem szperam – powiedziała z uśmiechem, wskazując ręką na mój płaszcz.

Uśmiechnęłam się mechanicznie, choć przez moment nie wiedziałam, co powiedzieć. Kiwnęłam głową i podziękowałam, ale moje ciało zdążyło już się napiąć. Kiedy wyszła, usiadłam z powrotem za biurkiem, byle coś jeszcze podpisać, byle nie ruszać się z miejsca. Czułam, jak gorąco bije mi z policzków. Czy to miało być życzliwe? Czy mnie właśnie sklasyfikowała? Prześwietliła mnie jak rentgen... W jej uśmiechu nie było złośliwości, ale była pewność siebie. Ta, którą mają ludzie, którzy nigdy nie musieli się tłumaczyć z miejsca, gdzie coś kupili. Przytrzymałam na chwilę mankiet płaszcza i pierwszy raz poczułam się, jakby to był sekret, który właśnie ktoś ze mnie wydobył. Jakby powiedziała:

– Wiem, skąd jesteś. Nie próbuj udawać.

Coś we mnie pękło

Wróciłam do mieszkania po cichu, jakby w środku siedział ktoś, kogo nie chciałam obudzić. Choć byłam sama. Zamknęłam drzwi, zdjęłam buty i płaszcz, który powiesiłam go na haczyku przy wejściu, po czym od razu go zdjęłam i zawiesiłam w szafie. Najpierw na widocznym miejscu. Potem głębiej. W końcu – najgłębiej, za sukienkami, których nie noszę od lat.

Przeszłam do łazienki, umyłam ręce, spojrzałam w lustro. Makijaż trzymał się przyzwoicie, ale pod oczami miałam cienie. Zmęczenie, ale też coś więcej. Patrzyłam na swoje odbicie i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie jestem już tą samą osobą, która rano stała przed tą samą taflą szkła i mówiła do siebie: „Dasz radę”. Coś we mnie pękło. Nie dramatycznie, nie z hukiem. Ale jakby ktoś przesunął środek ciężkości.

Otworzyłam drzwi do szafy i zaczęłam przeglądać ubrania. Jedno po drugim. Pamiętałam każde – tę granatową koszulę kupiłam, gdy dostałam swoją pierwszą umowę. Tę spódnicę w kratę – na występ uczniów, kiedy musiałam wyglądać elegancko. A tamten sweter? Był z przeceny i pachniał kurzem, ale był niesamowicie ciepły. Dotykałam tkanin, wąchałam, wspominałam. Nie wyrzuciłam niczego. Przekładałam tylko rzeczy, jakby to miało coś zmienić. Jeszcze raz zatrzymałam się przy płaszczu. Przez chwilę po prostu trzymałam go w rękach. Nie był przecież tylko ubraniem. Był symbolem mojej samodzielności, mojej uważności, mojego wyboru. Ale teraz... Teraz czułam się tak, jakbym nosząc go, powiedziała komuś za dużo. Dlaczego to mnie zabolało? Przecież to ja wybierałam te ubrania. Z miłością. Czy to teraz ma mniejsze znaczenie, bo ktoś to nazwał szperaniem?

Schowałam płaszcz z powrotem. Nie wyrzuciłam go. Ale też nie zamierzałam go założyć.

Poczułam ulgę

Następnego dnia przyszłam do szkoły wcześniej niż zwykle. Chciałam uniknąć tłumu w pokoju nauczycielskim, zająć miejsce w kącie, włączyć komputer i zająć się papierami. Udawać, że wszystko gra. Nie myśleć o tym, że ktoś z rodziców „docenił” mój płaszcz. Oczywiście – nie udało się. Zanim sięgnęłam po kubek z herbatą, obok mnie usiadła Zawadzka, polonistka. Była jedną z tych nauczycielek, które miały w sobie coś z reżyserki szkolnych teatrów i jednocześnie generałowej – zawsze opanowana, elegancka, z nonszalancko spiętym kokiem. Lubiłam ją, ale trochę się jej bałam. Czułam się przy niej jak uczennica. Miała ten rodzaj spokoju, który sprawiał, że człowiek chciał wypaść dobrze. Nawet przed samym sobą.

– Dobrze ci poszło. Spokojnie, rzeczowo. Widać było, że ci zależy – powiedziała, odkładając na bok dziennik.

– Dziękuję... Chyba tak – odpowiedziałam cicho.

– Wiesz, oni zawsze próbują wyczuć, kto jest kim. To normalne. Rodzice potrafią być gorsi od uczniów. Tacy... trudniejsi do wychowania.

Uśmiechnęłam się krzywo, a potem – nie wiem po co – wspomniałam o komentarzu tej matki.

– Jedna z pań podeszła do mnie po zebraniu. Zapytała, czy płaszcz mam z lumpeksu. Powiedziała, że „też czasem szpera”.

Zawadzka uniosła brew, ale nie wyglądała na zdziwioną.

– To był komplement. Ale wiesz, czasem nawet komplement może być ciosem. Ludzie myślą, że mają prawo oceniać.

Patrzyłam na nią przez chwilę. Była w tym jakaś cicha prawda. Poczułam ulgę – że ktoś to rozumie – ale też coś gorzkiego, co zaczęło mnie rozpychać od środka. Złość. Że muszę tłumaczyć się z rzeczy, z których byłam dumna. Że wystarczy jedno słowo, by coś, co było moje, przestało takie być. To nie chodziło tylko o płaszcz. To była walka o to, kim jestem. Jak siebie widzę. Jak chcę, żeby widzieli mnie inni – i dlaczego ich spojrzenia tak bardzo mnie bolą.

Agnieszka, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama