Reklama

Nie wiem, czy bardziej kochałam ten domek za to, czym był, czy za to, kim wtedy byliśmy i jak się w nim czuliśmy. Mały, drewniany, z werandą pełną kwiatów w donicach. Pachniało w nim sosną, kurzem i wakacjami. Adam śmiał się, że domek to nasza kryjówka przed światem. Może właśnie dlatego tak bolało, kiedy powiedział, że trzeba go sprzedać.

Reklama

– Już nie mamy po co tam jeździć – rzucił pewnego wieczoru, od niechcenia, wkładając koszulę do walizki. – Tosia dorosła, my też się zmieniliśmy. Trzeba iść dalej.

Zatrzymałam się wtedy w pół ruchu, z filiżanką kawy w dłoni. Nie dlatego, że nie rozumiałam sensu jego słów. Raczej dlatego, że brzmiały jak obca melodia. Domek nie był przecież tylko letnim azylem. To tam Tosia nauczyła się pływać, tam pierwszy raz złapała żabę i wrzeszczała jak opętana. To tam ja i Adam piliśmy wino z plastikowych kubków, kiedy nie było nas jeszcze stać na porządne kieliszki.

– A może byśmy pojechali ostatni raz, przed sprzedażą? – zaproponowałam ostrożnie.

– Nie ma sensu. I tak tam wszystko stare i zaniedbane. Sprzątaniem zajmą się ludzie z agencji.

Zaskoczyła mnie jego obojętność. Kiedyś był czuły, momentami sentymentalny. A teraz jakby wszystko było mu jedno. Milczałam. Ale w środku czułam dziwny niepokój.

Dwa dni później, pod pretekstem, że chcę zabrać stamtąd kilka rodzinnych pamiątek, spakowałam torbę i ruszyłam. Sama. Zostawiłam Adamowi tylko krótki liścik z informacją, że pojechałam do domku przywieźć parę rzeczy. Ale już wtedy coś cicho dzwoniło mi w głowie. Dlaczego tak bardzo zależało mu, żebyśmy więcej tam nie pojechali?

I dlaczego… nie chce nawet pożegnać się z miejscem, które było jego tak samo jak moje?

Ktoś tu był

Otworzyłam drzwi kluczem, który przez lata wisiał na haczyku za rynną. Zawsze w tym samym miejscu. Zamek zaskrzypiał znajomo. W środku uderzyło mnie ciepłe, zakurzone powietrze. Ściany milczały. Tylko zegar nad kominkiem dalej tykał, jakby czas się tu nie zatrzymał, tylko nieznacznie zwolnił.

Przeszłam przez salon. Wszystko wyglądało jak zawsze: koc na kanapie, album ze zdjęciami Tosi na półce, suszone lawendy w słoiku. Ale coś było nie tak. Nie umiałam tego nazwać. Powietrze miało inny zapach. Słodkawy, jakby... kobiecy.

Zatrzymałam się przy stoliku obok fotela Adama. Na szklanej podstawce leżała szminka. Czerwona. Nie moja. Ja od lat używam błyszczyka. I nie zostawiam swoich kosmetyków w domku, do którego nie jeździliśmy od dwóch lat.

W łazience, za zasłonką prysznicową, stał flakon perfum. Marka, której nie znałam. Zapach piwonii. Luksusowy, intensywny. Tak pachnie ciało kobiety, która nie spieszy się do domu.

Usiadłam na brzegu wanny i przez chwilę tylko patrzyłam w kafelki.

Zadzwoniłam do Adama.

Byłeś tu ostatnio? – spytałam spokojnie.

– Ja? Nie. Czemu pytasz?

– Bo... są tu jakieś rzeczy. Szminka, perfumy.

Chwila ciszy.

– A, może robotnicy zostawili coś po sobie. Mówili, że ktoś tam wchodził z agencji, żeby posprzątać.

– Kobieta z agencji maluje sobie usta i spryskuje piwoniami?

– Julia, kochanie, nie wiem. Przecież nie kontroluję zapachów w domku. Może to twoje stare rzeczy?

Zamilkłam.

– Muszę kończyć – dodał szybko. – Mam spotkanie.

Klik. Sygnał. Samotność.

Patrzyłam w czerwony korek szminki i nagle poczułam coś więcej niż niepokój. Poczułam, że ktoś był tutaj... jak u siebie.

Byłam coraz bardziej zaniepokojona

Drzwi do domu Matyldy skrzypnęły, jakby też miały mi coś do powiedzenia. Stara sąsiadka od zawsze miała nosa do ludzkich historii. Niczym wyrocznia z werandy, z kocem na kolanach i herbatą w dłoniach. Usiadłam naprzeciw niej, na bujanym fotelu, jak za dawnych lat.

– Ty sama? – zapytała, nie kryjąc zaskoczenia.

– Adam nie miał czasu – odpowiedziałam. – Sprzedajemy domek.

Matylda kiwnęła głową, jakby już o tym wiedziała.

– Dobrze robicie. To miejsce już nie dla was. Za dużo tu duchów.

Zamilkłam. Przez chwilę słychać było tylko cykanie świerszczy z ogrodu.

– Pani Matyldo... – zaczęłam niepewnie – czy przez ostatni czas ktoś tu bywał? W naszym domku?

Staruszka zawahała się. Spojrzała mi prosto w oczy, aż coś we mnie zadrżało.

– Wiesz, kochanie, ten domek jest już bardzo stary... miał wielu gości. Nie zawsze tych samych, co wcześniej.

– A ostatnio?

– Czasem widywałam jakąś kobietę. Samą. Zawsze elegancka. Wchodziła przez tylne drzwi. I... czasem ktoś do niej dołączał. Mężczyzna.

Zacisnęłam dłonie na kubku, który trzymałam. Parująca herbata nagle wydała się lodowata.

– Myślałam, że to ktoś z rodziny. Albo że może... ty.

– Nie. To na pewno nie ja – wyszeptałam.

Wróciłam do domku szybkim krokiem, nie zwracając uwagi na wieczorny chłód. Coś pękało we mnie z każdym krokiem. Weszłam do środka i zaczęłam przeszukiwać szuflady, półki, nawet miejsce pod łóżkiem.

Znalazłam ślad perfum na poduszce. Zapach piwonii. Taki sam jak w łazience. Pachniał świeżo. Jakby ktoś spał tu… wczoraj.

Koniec moich złudzeń

Nie mogłam zasnąć. Co chwila słyszałam skrzypnięcia, szelesty, jakby domek chciał coś powiedzieć, ale bał się użyć słów. W końcu wstałam. Zapaliłam światło w sypialni i zaczęłam przeglądać rzeczy metodycznie, z chłodnym spokojem kogoś, kto wie, że już nie ma odwrotu.

Szafa. Zawsze była ciężka, niemal nie do przesunięcia. Ale tam, za nią… coś musiało być. Położyłam ręce na drzwiach, zaparłam się nogami i z wysiłkiem odsunęłam mebel kilka centymetrów od ściany. Kurz wzbił się w powietrze. I wtedy to zobaczyłam.

Pudełko. Kartonowe, zwykłe, ale starannie zapakowane w złoty papier. Jak prezent. Jak coś, czego nikt nie miał zobaczyć.

Zadrżały mi palce, kiedy je otwierałam.

W środku – listy. Zdjęcia. Kartki, pocztówki, wizytówki do hoteli. Zdjęcia kobiet. Różnych. Jedna w bikini na pomoście, druga oparta o balustradę werandy. Śmieją się. Pozują. W tym domku. Moim domku. Ich ciała znały to miejsce lepiej niż moje wspomnienia.

A na jednej z kartek… „Dziękuję za najpiękniejszy weekend, A. Jesteś moją bezpieczną przystanią”. A jak Adam? Zadzwoniłam do niego. Sygnał. Sygnał. Odebrał.

– Julia?

– Co to jest? – zapytałam bez wstępu. – Zdjęcia, listy… Kobiety. Tu, w domku.

Cisza. Długa, ciężka jak wilgoć w powietrzu przed burzą.

– Julia… to nie tak, jak myślisz…

A jak niby?! – głos mi się załamał.

– To były... tylko chwile. Przelotne. Nie miały znaczenia.

– A ja? Też nie mam?

– Kocham cię, ale… potrzebowałem czegoś innego. Tam miałem spokój. Inny świat.

Poczułam, że robi mi się niedobrze. Oparłam się o ścianę. Listy rozsypały się po podłodze jak ptaki zranione w locie. Koniec moich złudzeń.

Złamał mi serce

Wróciłam wieczorem. Bez słowa. Bez łez. Po prostu postawiłam torbę w korytarzu i spojrzałam na Adama, który właśnie nalewał sobie wody do szklanki, jakby nic się nie stało.

– Tosia śpi? – zapytałam tylko, głosem cichym, ale tak napiętym, że i tak się wzdrygnął.

– Tak. Zasnęła wcześnie.

Patrzył na mnie, jakbym była przybyszem z innego świata. I może tak było. Wróciłam inna. Już nie ta sama Julia, co pakowała torbę dwa dni wcześniej.

Usiadłam na kanapie. Bez zaproszenia, bez uprzedzenia. Po prostu chciałam, żeby usłyszał.

– Wiesz, co jest najgorsze, Adam? Nie to, że mnie zdradzałeś. Nawet nie to, że robiłeś to w miejscu, które było naszym azylem.

Spojrzał na mnie ostrożnie. Nie bronił się. Nie zaprzeczał.

– Najgorsze jest to, że patrzyłeś mi w oczy, całowałeś mnie rano w czoło i mówiłeś „dobrego dnia, kochanie”. Że brałeś ze sobą koszulę wyprasowaną moją ręką, i jechałeś tam. Do niej. Do nich.

Westchnął. Cicho. Jakby to jego miało boleć.

– Julia, ja nie chciałem cię ranić. Naprawdę. Kocham cię. Ale tam... miałem przestrzeń. Byłem kimś innym. Potrzebowałem oddechu.

– Od czego?! – wybuchłam. – Od czego, Adam?! Od mnie?! Od naszej córki?! Od życia, które sobie razem stworzyliśmy?!

– Po prostu... potrzebowałem czegoś nowego. Czegoś, co nie było obowiązkiem, oczekiwaniem, rutyną.

Milczałam. W tym momencie nie potrafiłam już nawet krzyczeć. Zmęczona. Przezroczysta. Przezroczysta dla niego od lat.

Spojrzałam na niego i zrozumiałam, że przez cały ten czas byłam tylko tłem. Stabilnym, lojalnym, przewidywalnym.

– Zostań dziś na kanapie – powiedziałam cicho. – Nie chcę, żeby Tosia to słyszała.

Wyszłam do sypialni, zamykając za sobą drzwi. Za nimi została cisza, w której słychać było trzask mojego pękającego serca.

Coś się kończy, coś zaczyna

Droga znów prowadziła przez las. Ten sam, co zawsze, ale już inny. Zamiast wspomnień – cień. Zamiast ciepła – gorycz. Jechałam tam nie po to, by coś zrozumieć, ale by zamknąć.

Pogoda była dziwnie spokojna. Ciepły kwietniowy dzień, powiew wiosny. Jakby to miał być początek, a nie koniec.

Z kluczem w dłoni, stanęłam na werandzie. Tym razem nie otwierałam drzwi z niepokojem. Tylko z determinacją.

W salonie znowu pachniało piwonią. Delikatnie. Jak echo czegoś, co miało zostać zapomniane. Na stoliku leżały listy – te same, które zabrałam wcześniej. Trzymałam je w torbie przez kilka dni, jakby jeszcze miały przemówić, wyjaśnić. Ale nie przemówiły. Milczały. Więc dziś przyszłam je pożegnać.

Wyszłam z nimi na zewnątrz. Do ogrodu. Do jeziora. Matylda stała przy furtce, jakby wiedziała, że wrócę.

– Dzień dobry… – skinęła głową. – Wiedziałam, że jeszcze się zobaczymy.

– Muszę to zakończyć – powiedziałam. – Na dobre.

Podeszła bliżej, spojrzała na mnie czujnie spod powiek naznaczonych zmarszczkami i zębem czasu.

– Każdy dom ma swoje duchy. Niektóre pachną tanim winem, inne perfumami. Ale to wciąż tylko duchy.

Uśmiechnęłam się przez łzy. Wzięłam zapalniczkę z kieszeni i po kolei podpalałam listy. Jedne po drugim. Zwijające się kartki, kręcące się iskry.

Spojrzałam na jezioro. Stałam tak długo, aż zgasł ostatni płomień. A kiedy odwróciłam się, czułam, że coś się skończyło. Ale mimo wszystko coś też się zaczęło.

W końcu zajmę się sobą

Wracałam do domu późnym wieczorem. Miasto pulsowało światłami, jakby życie toczyło się swoim rytmem, nie zważając na osobiste końce świata. Adam siedział w salonie. W tym samym miejscu co zawsze, z książką w dłoni, której i tak nie czytał.

Nie spojrzał na mnie. Może usłyszał klucz w zamku. Może czekał. Ale nie podszedł.

Minęłam go bez słowa. Weszłam do sypialni Tosi, przykryłam ją kocykiem, poprawiłam włosy. Spała spokojnie, jakby cały świat był jeszcze dla niej bezpieczny. Ucałowałam ją w czoło.

Potem weszłam do naszej sypialni. Wzięłam z szafy torbę i zaczęłam pakować rzeczy Adama, kiedy nagle pojawił się w drzwiach.

– Co robisz?

– Pomagam ci się wynieść.

– Julia… – westchnął.

– Nie mamy o czym rozmawiać, to koniec.

Nie odpowiedział. Patrzył tylko, jak zapinam torbę. Wziął ją i wyszedł tak, jak stał.

W łazience zmyłam makijaż. Popatrzyłam w lustro. Moja twarz wyglądała inaczej. Może starsza. Może bardziej moja. Już nie byłam tłem.

Wróciłam do pokoju. Usiadłam na łóżku. Wzięłam notes. Po raz pierwszy od miesięcy zaczęłam pisać. Dla siebie. Bez planu. Bez celu. Tylko po to, żeby usłyszeć własny głos.

Po raz pierwszy od lat byłam tylko dla siebie. Nie dla męża. Nie dla córki. Dla siebie. I to było więcej, niż kiedykolwiek wcześniej.

Julia, 41 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama