„Pierwszej gwiazdki wypatruję w samotności. Nie mam rodziny, więc wigilijny barszcz doprawiam słonymi łzami”
„Radosny nastrój psuł mi fakt, że co roku spędzałam święta sama. Miałam trzydzieści osiem lat, za to nie miałam męża, a ostatniego faceta pogoniłam jakiś czas temu, bo nie znosiłam kłamców”.
- Mariola, 30 lat
Co roku spędzałam ten czas tak samo – w piżamie na kanapie, jedząc gotowe dania i gapiąc się w telewizor. Samotnie. Na szczęście to już przeszłość! Uwielbiałam zimę, grudzień, kiedy cały świat szykował się do Bożego Narodzenia, nieważne, wierzący czy nie. Najważniejsze, że mrok szybko zapadającego zmierzchu rozświetlały wszechobecne światełka choinkowe, a kolorowe i błyszczące dekoracje wnosiły trochę blasku w szaroburą codzienność.
Radosny nastrój psuł mi fakt, że co roku spędzałam święta sama. Miałam trzydzieści osiem lat, za to nie miałam męża, a ostatniego faceta pogoniłam jakiś czas temu, bo nie znosiłam kłamców. Od śmierci rodziców – odeszli, kiedy byłam jeszcze na studiach – święta spędzałam na kanapie, w towarzystwie pilota od telewizora, albo w górach, gdzie mimo obecności innych osób czułam się jeszcze bardziej samotna. Ja nie miałam komu kupować ani wręczać prezentów… Niby bywałam zapraszana przez znajomych czy dalszą rodzinę, ale grzecznie odmawiałam, mówiąc, że mam inne plany.
Nie byłam emocjonalnie związana z kuzynostwem, nie na tyle, by zapraszali mnie w ciągu roku, a łaski od święta nie potrzebowałam. Nie chciałam też pakować się z butami w intymny, rodzinny nastrój do moich znajomych. W tym roku więc też zapowiadały mi się samotne święta. Przywykłam. Trzy dni wolnego jakoś przeżyję. Posiedzę sobie na kanapie, pogapię się na świerk, powdycham jego żywiczny aromat. Bo mogłam nie mieć prezentów pod choinką, ale choinkę musiałam mieć, żywą, prawdziwą, dużą po sufit, rozłożystą i pachnącą.
Tamtego dnia, w przeddzień Wigilii, wracałam do domu nieco później; wolałam popracować więcej teraz, niż po świętach zaczynać od zaległości. W trakcie szybkich zakupów w osiedlowym sklepie zauważyłam sąsiadkę, starszą panią z trzeciego piętra, która bardzo rzadko wychodziła z domu i głównie po niewielkie zakupy. Tym razem zastanawiała się, jak zabrać trzy wypchane siatki, mając jedną rękę zajętą laską. Zapłaciłam i podeszłam do niej.
Bardzo się ucieszyła z pomocy
– Dzień dobry. Nie wiem, czy mnie pani kojarzy, ale mieszkam na pierwszym piętrze, w tej samej klatce co pani…
– A dzień dobry, dzień dobry, oczywiście, że cię kojarzę, dziecko, wprowadziłaś się jakoś na wiosnę.
– To prawda! – nie sądziłam, że ktoś poza mną może pamiętać takie detale. Ale być może dla osoby, która niemal nie wychodzi z domu, takie sytuacje urastają do rangi wydarzeń. – W czym ci mogę pomóc? – spytała.
– Nie, nie, to ja chciałam pomóc. Chyba się pani z tym wszystkim sama nie zabierze, prawda? Pomogę…
– O Boże, dziękuję ci! – złożyła dłonie jak do modlitwy. – Chyba przesadziłam… – roześmiała się zakłopotana. – Ale święta idą, człowiek chciałby spróbować tego i tamtego… Chociaż jak się samotnie spędza ten czas, to już nie ma takiej radości ani z gotowania, ani z jedzenia.
– Pani też będzie sama w święta? – zabrałam jej zakupy i opuściłyśmy sklep.
Sąsiadka szła o lasce, od czasu do czasu przystając i łapiąc oddech.
– Od kiedy mój mąż zmarł trzy lata temu, to już tylko z kotami. Mam dwa, one dotrzymują mi towarzystwa. Mrusia i Pusia. Głupie imiona, ale tak jakoś zostało. Mieliśmy syna… zmarł na białaczkę, raptem siedem Wigilii był z nami… I zostałam sama na świecie, ale pewnie już niedługo, nie znasz dnia ani godziny, jak mówią… No ale ty, dziewczyno? Taka młoda, ładna, żebyś sama w święta siedziała, to grzech.
– Nie mam bliskiej rodziny, a u kuzynów czy znajomych jakoś tak… – wzruszyłam ramionami – mam wrażenie, że zawadzam albo że zapraszają mnie z litości. To już wolę być sama, w piżamie, wygodnie, jedząc coś dobrego, oglądają coś miłego i nie zmuszając się do uśmiechów ani wdzięczności, ani do niczego…
– Rozumiem cię. Znajoma mnie zapraszała do siebie, znaczy do DPS-u. Podobno można przyjść, ale to faktycznie jak z litości. Zresztą już siły nie mam na takie wizyty…
Do domu nie było daleko, ale ten powolny spacer z pogawędką i przystankami zajął nam z kwadrans. Wniosłam jej zakupy do mieszkania, pogłaskałam koty, a w nagrodę dostałam herbatę z konfiturą z pigwy. Nigdy w życiu nie jadłam takiej dobrej.
– Jeszcze mój mąż ścierał owoce na tarce, ja nigdy cierpliwości do tego nie miałam. Trzy lata te słoiki już stoją, a jeszcze cztery mam w zapasie. Dawkuję sobie, bo to tak, jakby on wciąż tu ze mną był… Gdyby nie ten udar, to pewnie w tym roku znowu robilibyśmy nową konfiturę…
Staruszka krzątała się po skromnej kuchni, rozkładając zakupy. Trochę mięsa, trochę gotowych ciast w pudełkach, po małym kawałku każdego. W pokoiku zauważyłam sztuczną choinkę. Takiego drapaka, jakiego pamiętam z dzieciństwa. Zresztą wszystko w tym mieszkaniu pamiętało jeszcze czasy peerelu – meble, żyrandol, choinka, boazeria w przedpokoju. Pożegnałam się i wróciłam do siebie, myśląc po drodze, że sąsiadka może mieć rację. Kto wie, czy dożyjemy następnych świąt? Moi rodzice też mieli żyć jeszcze długo i szczęśliwie. Rak i zawał przekreśliły to plany. A także w pewnym sensie moje. Nie ma co dłużej czekać nie wiadomo na co. By te święta były inne niż zwykle, ja je muszę zmienić.
Odłożyłam zakupy i ponownie wyszłam. Tym razem wsiadłam w auto i pojechałam do hipermarketu, gdzie kupiłam wszystko, co trzeba, by zrobić porządną ucztę wigilijną. Filety z karpia, śledzie i kapustę. Ser na sernik i masę makową na makowiec.
Od razu się zgodziła
Wróciłam późnym wieczorem, bo kolejki były zabójcze. Spojrzałam na zegarek i pomyślałam, że staruszki o tej porze raczej już śpią. Wybrałam się do niej z samego rana.
– Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam pani w Wigilię, ale… mam pewien problem i może mogłaby mi pani pomóc?
– Ależ oczywiście, dziecko, już idę, tylko zamknę drzwi.
Kiedy weszła do mojego domu, pochwaliła, jak tu ładnie i czysto, pocmokała z zachwytu nad choinką, a potem zapytała, z czym mam problem.
– Pomyślałam sobie, że nie musimy siedzieć w Wigilię same, każda w swoim mieszkaniu. Upiekłam sernik i makowiec. Mam śledzie. Karpia usmażę, ale pierogów z kapustą i grzybami nigdy nie robiłam, więc… – uśmiechnęłam się bezradnie. – A pani pewnie wie, jak doprawić farsz… Pomoże mi pani i spędzi razem ze mną święta? Proszę…
Spodziewałam się krygowania, ale nie tego, że sąsiadka popłacze się na środku kuchni. Muszę przyznać, że nieco spanikowałam. A jak mi tu zawału albo udaru ze wzruszenia dostanie? Nie wiedziałam, co zrobić. Na szczęście sama się uspokoiła, otarła oczy, wysmarkała nos, a potem ujęła w pomarszczone dłonie moją twarz.
– Od razu wiedziałam, że ci dobrze z oczu patrzy, dziewczyno. Dziękuję. Dawaj tę kapustę. Mogę nie pamiętać, czy wzięłam dzisiaj wszystkie leki, ale wigilijne pierogi z kapustą to ja z zamkniętymi oczami zrobię…
To była prawdziwa uczta
Królowały pierogi. Pani Basia, czy raczej babcia Basia, jak zaczęłam ją nazywać po drugim kieliszku nalewki z aronii, którą przyniosła mi w prezencie, okazała się mistrzynią w ich lepieniu. Przegadałyśmy cały wieczór, z kolędami sączącymi się w tle. Babcia Basia popłakała się znowu, gdy wręczyłam jej prezent – nie znałam jej gustu, ale broszka z perełkami wydała mi się na tyle klasyczna, że powinna być odpowiednia. Co więcej, pasowała do granatowej sukienki, w której zjawił się mój gość.
Nie spędziłyśmy razem, tylko Wigilii. W Pierwsze Święto to ona zapukała do mnie i zaprosiła mnie na śniadanie. Razem zjadłyśmy też obiad i kolację i spędziłyśmy wspólnie także Drugie Święto. Świetnie mi się z nią rozmawiało, jak rzadko z kim. Babcia Basia jako dziecko przeżyła wojnę i pokazywała mi zdjęcia, które zrobili jej rodzice jeszcze przed pamiętnym wrześniem. Mogłam jej słuchać bez końca, gdy opowiadała, jak się żyło sześćdziesiąt czy czterdzieści lat temu. Niby znałam tę współczesną historię z opowiadań rodziców, ale wiek mojej sąsiadki sprawiał, że poznawałam ją z innej perspektywy. Ustawiony w telefonie alarm przypominał jej o wzięciu leków, ale szczegóły sprzed siedemdziesięciu lat, kiedy szalała jako młoda dziewczyna, pamiętała doskonale.
Nie skończyło się na świętach. Od tamtej pory wpadam do niej trzy–cztery razy w tygodniu, choćby po to, żeby zapytać, czy wszystko w porządku i czy nie potrzebuje pomocy. Przynieść zakupy, zabrać do lekarza, posiedzieć i wspólnie powspominać… Pojechać na Stare Miasto, żeby pospacerować i zjeść ciasto w kawiarni. Tak, udało mi się ją do tego namówić. Trzy tygodnie temu świętowałyśmy jej dziewięćdziesiąte pierwsze urodziny. Godny wiek.
Niedługo znowu będą święta. Odpuściłam sobie szukanie faceta. Jak się sam znajdzie, to się znajdzie. A jak nie, nie szkodzi. Jeśli tylko niebo nie zwali mi się na głowę, tych świąt nie spędzę przecież sama. Wiem, że znów będą fantastyczne, bo mam dla kogo kupić prezent.