Reklama

Codzienność zaczęła mi się rozmywać – dni płynęły jeden za drugim, nie zostawiając po sobie nic prócz ciszy. Wstawałam o tej samej porze, parzyłam herbatę z maliną i miodem, zjadałam owsiankę. Potem szłam do biblioteki. W pracy czułam się bezpieczna – między książkami, które nie zadawały pytań i nie miały pretensji. Po powrocie siadałam na kanapie i włączałam radio. Najczęściej dla towarzystwa. Rzadko słuchałam.

Reklama

Po menopauzie moje ciało przestało być moje. Skóra zrobiła się cienka, stawy sztywniejsze, a twarz – jakby nie moja. Mąż odszedł kilka lat temu, wybrał „nowy rozdział życia” u boku kobiety młodszej o dekadę. Dzieci? Dorosły. Jedno w Norwegii, drugie w Holandii. Dzwonią, pytają, jak się czuję. Zawsze mówię, że dobrze.

– Mamo, może powinnaś gdzieś wyjechać? – zapytała ostatnio córka.

– Oj, dziecko, gdzie ja będę teraz jeździć – odpowiedziałam, śmiejąc się cicho. Ale wewnętrznie poczułam coś innego. Zazdrość. I tęsknotę.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmiałam tak naprawdę, od serca. Jakby ktoś wyciszył mnie na długie lata. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że coś się we mnie tli. Że wystarczy mała iskra, by zacząć znów coś czuć.

Zapisałam się na pilates 50+

– Pani Anno, proszę nie traktować tego jak przykrego obowiązku, ale jako inwestycję w siebie – mówiła lekarka, spoglądając znad okularów. – Ruch to nie luksus. To konieczność. Szczególnie teraz.

Kiwnęłam głową, choć w duchu przewróciłam oczami. Wiedziałam, że ma rację. Kolana bolały częściej, biodra jakby zardzewiały, a kręgosłup… szkoda mówić. Ale jak tu się ruszać, skoro po ośmiu godzinach w bibliotece miałam siłę tylko na herbatę i książkę?

Tego samego popołudnia, idąc z przystanku do domu, zauważyłam szyld nad wejściem do kamienicy: „Pilates dla kobiet 50+. Zadbaj o siebie w dobrym towarzystwie”. Odruchowo zwolniłam. Stała tam też tablica ogłoszeniowa, a na niej zdjęcie sali z matami, uśmiechnięte kobiety w dresach, jedna z siwymi włosami w luźnym koku.

Zanim zdążyłam się rozmyślić, weszłam do środka.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zapytała kobieta z recepcji, z ciepłym spojrzeniem.

– Widziałam ogłoszenie… o pilatesie. Ale ja nigdy... – zaczęłam niepewnie.

–Nie szkodzi. Tu nikt nie musi nic umieć. Wystarczy, że się chce – odpowiedziała. – Jest grupa we wtorki i czwartki. Zostało jedno miejsce. Chce się pani zapisać?

Nie wiem, co mną kierowało, ale powiedziałam:

– Tak. Poproszę.

I już. Tak to się zaczęło. Pierwsze zajęcia miały odbyć się za dwa dni. Wróciłam do domu z dziwnym uczuciem – jakby coś się przesunęło we mnie o milimetr. „Wszyscy mówią: zacznij od siebie” – pomyślałam później, leżąc w łóżku. „Tylko że ja nie wiem już, gdzie ta »ja« się podziała”.

Każda z nas coś straciła, albo kogoś

Sala była jasna, z dużymi oknami, z których widać było drzewa. Maty rozłożone równiutko, w tle cicho sączyła się spokojna muzyka. Podeszłam niepewnie, ściskając w ręce butelkę z wodą i cienki ręcznik.

– Ty nowa? – zapytała kobieta z siwymi lokami, która układała matę obok mojej.

– Tak… pierwszy raz – odpowiedziałam, siadając ostrożnie.

– Wanda. Od dwóch lat tu ćwiczę. Serce, kręgosłup… a teraz to już rytuał. Jak kawa rano.

Uśmiechnęłam się lekko.

– Anna.

– Ooo, imię królewskie – wtrąciła druga, pulchniejsza kobieta z błyskiem w oku. – Jestem Halina. Na emeryturze. Mój lekarz twierdzi, że to mnie trzyma przy życiu.

Po mojej drugiej stronie usiadła kobieta z rudymi włosami spiętymi w niedbały kok.

– Cześć, jestem Marta. Dopiero co wróciłam z Anglii. Po rozwodzie. Potrzebowałam czegoś, co nie jest siedzeniem i płakaniem w poduszkę.

Zaśmiałyśmy się razem – nerwowo, ale szczerze.

Kiedy weszła Dorota, instruktorka, sala ucichła. Miała ponad sześćdziesiąt lat, smukłą sylwetkę i spojrzenie, które nie oceniało, tylko przyjmowało.

– Dziś skupimy się na oddechu i kręgosłupie – powiedziała. – Ale przede wszystkim, skupimy się też na sobie. Na byciu tu. Teraz.

Podobało mi się to.

Po zajęciach został czas na herbatę. Usiadłyśmy razem przy małym stoliku, jakby to był rytuał. Mówiłyśmy o niczym i wszystkim: o pogodzie, o wnukach, o przepisie na krem z dyni. „Każda z nas coś straciła” – pomyślałam, patrząc na kobiety wokół. „Ale tutaj żadna z nas nie jest sama”.

Ktoś mnie wreszcie usłyszał

Któregoś dnia, po rozciąganiu i ćwiczeniach równowagi, Dorota usiadła z nami na matach. Spojrzała po kolei każdej w oczy.

– Dziewczyny, chciałabym dziś zaproponować coś innego. Jeśli macie ochotę… opowiedzcie, dlaczego przyszłyście tutaj. Co was przywiodło na tę matę?

Zapadła cisza. Pierwsza odezwała się Wanda.

– Mój mąż był lekarzem. Umarł nagle. Przez rok nie wychodziłam z domu. Aż córka zaciągnęła mnie tutaj. Najpierw byłam wściekła. Teraz… teraz jestem wdzięczna.

Halina mówiła o ciszy w mieszkaniu, która dzwoniła jej w uszach, odkąd odeszła na emeryturę. Marta – o mężczyźnie, który zostawił ją dla swojej sekretarki. A potem zapadła cisza i wszystkie spojrzały na mnie.

– Ja… nie wiem – zaczęłam cicho. – Moje życie się rozpłynęło. Dzieci wyjechały, mąż odszedł. Praca… to tylko tło. A ja? Ja przestałam istnieć. Wstawałam, robiłam, co trzeba. Ale nie czułam nic.

Głos mi zadrżał. Spuściłam wzrok, próbując się uśmiechnąć, ale oczy zaszkliły się łzami. Ktoś dotknął mojego ramienia. To była Marta.

– Dobrze, że tu jesteś – powiedziała cicho.

Reszta kiwała głowami, bez słów, ale z pełnym zrozumieniem. Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie z bólu – z ulgi. Ktoś mnie usłyszał. Ktoś zobaczył. Po raz pierwszy od lat.

Zbudowałam coś nowego

Z czasem zaczęłam zostawać po zajęciach coraz dłużej. Najpierw na herbatę, potem na rozmowy, które ciągnęły się aż do zmroku. Marta zaproponowała spacer po parku – bez celu, tak po prostu. Poszłyśmy. Śmiałyśmy się z bezsensownych oznaczeń tras, narzekałyśmy na buty, które „kiedyś były wygodne”, a teraz już nie. Później zaczęłyśmy chodzić razem na wystawy. A raz nawet poszłyśmy na wieczorek poetycki. Marta uparła się też, że zabierze mnie na warsztaty z ceramiki. Najpierw myślałam, że to głupie. Ale po godzinie trzymania w rękach miękkiej, mokrej gliny poczułam, jak moje ciało… zapamiętuje. Jakby miało znowu ochotę tworzyć, coś budować, nie tylko trwać.

Zaczęłam też pisać pamiętnik. Nie dla kogoś. Dla siebie. Spisywałam myśli, emocje, wspomnienia. Nawet przepisy – byle zapisać coś własnego. No i gotowałam znowu. Nie byle co, nie na odczepnego. Pesto z rukoli. Zupa z batatów. Pieczony kalafior z kuminem. Zaczęłam jeść przy stole, jak człowiek, nie na kanapie.

Któregoś dnia Marta spojrzała na mnie uważnie.

– Wiesz, że wyglądasz pięknie, kiedy się uśmiechasz?

Zarumieniłam się, jak zawstydzona dziewczyna. Ale nie zaprzeczyłam.

Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślałam: „Nie odzyskałam dawnego życia. Ale zbudowałam coś nowego. I to moje nowe jest bardzo prawdziwe”.

Nareszcie wróciłam do żywych

Dziś wtorki i czwartki są święte. Mam swoją matę, swoje miejsce w sali i swoich ludzi. Ćwiczymy, śmiejemy się, narzekamy na kolana i cieszymy z każdej nowej pozycji, którą uda się wykonać bez chrupnięcia w kręgosłupie. Dorota nazywa nas „swoim małym stadem lwic” i czasem myślę, że ma rację. Marta stała się mi bliska jak siostra. Latem jeździmy razem nad jezioro, zimą chodzimy do kina. Wanda nauczyła mnie robić nalewkę z pigwy, a Halina regularnie wysyła dowcipy na whatsappie – nie wszystkie rozumiem, ale zawsze się z nich śmieję.

Czasem wieczorem, kiedy gaszę światło i siadam z książką w dłoni, czuję tę ciszę… ale ona już nie boli. Jest spokojna. Zamiast braku, czuję obecność – moją własną. Nie potrzebuję nikogo, żeby czuć się cała. Ale jeśli ktoś się pojawi – nie zamknę drzwi. Tylko już nie z potrzeby zabicia samotności. Z ciekawości.

– Pani Anno, teraz pani kolej – woła Dorota, a ja uśmiecham się i ruszam do przodu.

Nie jestem już tylko ciałem po przejściach. Jestem kobietą, która wróciła do życia.

Anna, 54 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama