„Płakać mi się chciało, gdy widziałem, ile serca żona wkłada w rodzinne święta. Moje dzieci i tak mają to gdzieś”
„Zawsze wierzyłem, że wychowaliśmy nasze dzieci na ludzi z sercem i zasadami. Żona przez dwa tygodnie krzątała się po kuchni, gotując wszystko od zera. Dom lśnił, stół uginał się od potraw. Czekałem na chwilę, gdy wszyscy usiądziemy razem, podzielimy się opłatkiem i powiemy sobie coś prawdziwego. Tylko że oni wpadli jak po ogień. Spóźnieni, roztargnieni, jakby przyszli do baru, nie do rodziców. Nie tak ich wychowałem”.

Siedzieliśmy z żoną przy stole, w ciszy. W kominku jeszcze coś się tliło, a z kuchni dochodził zapach grzybów i kapusty. Zegar wskazywał 17:42. Goście – nasze dzieci – mieli być o siedemnastej. Mieli. W teorii. Spojrzałem na żonę. Uśmiechała się delikatnie, ale widziałem, jak skubała paznokieć kciuka. To robiła zawsze, gdy się denerwowała. Ubrana w fartuch, spod którego wystawała jej najlepsza koronkowa bluzka – ta, co to „na wyjątkowe okazje”.
– Może stali w korku – powiedziała, nie patrząc na mnie.
– Albo znowu pomylili godzinę. Jak w zeszłym roku – mruknąłem.
Nie odpowiedziała. Wzięła ze stołu talerzyk i przeszła się jeszcze raz do kuchni. Po chwili wróciła z barszczem. Trzymała go tak ostrożnie, jakby niosła coś świętego. I dla niej to właśnie było święte. Barszcz z prawdziwych buraków, gotowany na własnym zakwasie, z uszkami lepionymi przez nią i sąsiadkę. Usiadła, spojrzała na zegar. 17:55.
– Może powinniśmy zacząć bez nich – powiedziała cicho, z rezygnacją.
Zaczęła grać kolęda z głośnika
Cicha noc. I wtedy usłyszeliśmy dźwięk domofonu. Rzuciłem się do drzwi jakbym usłyszał syrenę straży pożarnej. Otworzyłem. Dźwięk dziecięcych śmiechów, huk stóp na schodach, gwar.
– Przepraszamy, spóźniliśmy się! – krzyknęła starsza córka, zdejmując buty w biegu. – Ale za to mamy serniczek ze sklepu! Z karmelem! Nowość!
Syn wparował zaraz za nią z plastykową torbą z prezentami. Bez kurtki, w bluzie z kapturem. Pot spływał mu po czole. Chyba biegli. Albo się spieszyli, żeby mieć to już z głowy.
– Cześć, tato! Gdzie piwo?
Zamarłem. Obejrzałem się na żonę. Miała minę, jakby właśnie ktoś zrzucił jej na stół słoik majonezu. W kuchni żona dokładała do stołu śledzie. W trzech wersjach – w oleju, w śmietanie i po kaszubsku. Nikt ich nawet nie zauważył. Dzieciaki, dorosłe przecież, rzuciły się do choinki, jakby były znów w podstawówce. Papiery z prezentów fruwały po pokoju, ktoś włączył jakieś memy na telefonie, słychać było pisk śmiechu. Ja tylko stałem przy kredensie, z rękami w kieszeniach, i patrzyłem, jak ten dom, nasz dom, nasza Wigilia – zamienia się w coś obcego.
– Dobra, co tu mamy do jedzenia? – zawołał zięć, już grzebiąc w półmiskach. – O, sałatka! Kto robił?
– Ja – odpowiedziała moja żona, z tym swoim łagodnym tonem. – Wszystko ja.
– Fiu fiu, no to się narobiłaś. A majonez jaki? Ten lepszy czy zwykły?
Córka się zaśmiała.
– Może usiądziecie w końcu? – powiedziałem, starając się, by nie wyjść na zrzędę.
– Tato, daj spokój, święta są, luzik! – rzuciła córka. – Jeszcze sobie posiedzimy.
Luzik. Pamiętam, jak uczyłem ich, żeby w święta być razem. Żeby najpierw się pomodlić, potem zjeść, a nie żreć. Żeby nie przerywać innym, nie siadać z telefonem przy stole. Wszystko jak krew w piach. Usiedli w końcu. Ale to było siadanie „na chwilę”. Barszcz stygł, uszka rozmiękały, a ich rozmowy krążyły tylko wokół promocji, seriali, planów na sylwestra. Nikt nie zapytał żony, jak się czuje. Nikt nie powiedział: „Dziękujemy, mamo, za wszystko”. Ani pół słowa.
– A pamiętasz, jak kiedyś trzeba było dzielić się opłatkiem i mówić życzenia każdemu z osobna? – rzucił syn z ironią. – Boże, co za czasy.
– Właśnie. Kiedyś. Dziś jest nowocześnie – dopowiedziała córka, nie zauważając, że żonie drgnęła broda.
Wtedy pomyślałem, że nie jestem zły
Jestem wściekły. I nie wiem, czy bardziej na nich, czy na siebie. Choinka w rogu stała dumna, choć jakby speszona. Ozdoby ręcznie robione przez żonę, bombki z naszego pierwszego wspólnego mieszkania i szklany aniołek, którego kupiliśmy, gdy urodziła się córka – wszystko to wisiało jak świadectwo dawnych lat. A teraz pod tym wszystkim, wśród porozrzucanych pudełek i papierów, siedzieli oni – nasza duma i porażka w jednym.
– Ej, a wy serio nie macie Wi-Fi? – zapytał zięć, jakby to było ważniejsze niż opłatek.
– Mamy – odpowiedziałem sucho. – Ale hasło podaję tylko tym, którzy przyjeżdżają na kolację, a nie na scrollowanie TikToka.
– Ooo, tato, nie spinaj się tak – zaśmiała się córka. – Przecież to tylko Wigilia.
Żona spojrzała na mnie ze strachem. Widziała już, że wrze mi w środku. Chyba bała się, że zaraz wybuchnę. A może chciała, żebym właśnie to zrobił. Bo sama nie miała siły. Od rana była na nogach. O czwartej wstała, żeby dokończyć paszteciki i polać makowiec lukrem. Wszystko dopięte na ostatni guzik. I wszystko poszło na marne. Usiadłem. Barszcz był już chłodny, uszka przyklejały się do talerza. Wzięli po łyżce. Cicho. Jakby jedli z obowiązku.
– Mamo, dobry, jak zawsze – powiedział syn, ale nawet nie spojrzał jej w oczy.
– Dzięki – szepnęła.
Zrobiło się niezręcznie cicho. Nawet kolędy z radia przestały grać. Spojrzałem na syna. Przewijał coś na telefonie.
– Możesz to odłożyć? – zapytałem. – Jesteś z rodziną, nie na przystanku.
– No dobra, dobra... – westchnął, ale odłożył.
– Chciałem, żebyście tu przyjechali. Żebyśmy byli razem. Żebyście poczuli, że tu jest dom, nie stacja benzynowa.
Cisza.
– To już nie te czasy, tato – rzuciła cicho córka. – Nikt teraz nie siedzi cztery godziny przy stole. Nie chodzi o barszcz, tylko o bycie razem. I jesteśmy.
Spojrzałem na nią. Byli. Ciałem. Duchem – nie wiem gdzie. Nie pamiętam, kiedy dokładnie podjąłem decyzję, że tego roku już nie będę udawał. Może wtedy, gdy zięć podłączył laptopa do telewizora i puścił jakiś film sensacyjny w samym środku kolacji. A może wcześniej – gdy żona podała pierogi z kapustą i grzybami, a córka powiedziała, że "chyba już przejadły się jej takie rzeczy".
Wstałem od stołu. Nikt nie zauważył
Poszedłem do kuchni. Oparłem się o blat, wyjąłem z szuflady ręcznik i zacząłem wycierać jeden z garnków. Zupełnie bez sensu. Po chwili poczułem, jak za plecami pojawia się żona.
– Co ty robisz?
– Coś pożytecznego. Skoro nie potrzebują nas do świętowania, to przynajmniej niech kuchnia lśni.
– Nie mów tak... Daj im jeszcze chwilę.
Odwróciłem się do niej i powiedziałem spokojnie, ale tak, jakby każde słowo było cegłą:
– Przyszli, żeby odhaczyć obecność. Nic więcej. Nie są tu dla nas, tylko dla swojego poczucia obowiązku. Wiesz, że jesteśmy dla nich tłem. Obsługą do stołu.
Żona spuściła wzrok. Wiedziała, że mam rację. Zbyt długo była uprzejma, cierpliwa, pokorna. I zbyt często w ostatnich latach schodziła im z drogi. Wróciłem do salonu.
– Mam prośbę – powiedziałem głośno.
Zamilkli. Film zatrzymany, telefony na moment odłożone.
– Przyszliście tu jak do baru. Jakby ktoś was tu zmuszał, jakby to był przykry obowiązek. Siedzę przy tym stole i próbuję zrozumieć, gdzie się podziali moi syn i córka. Ludzie, których uczyliśmy z mamą szacunku. Którzy dzielili się opłatkiem i mówili „dziękuję”. Którzy potrafili pomóc w kuchni, zanim zaczęli narzekać, że pierogi są za tłuste. Nie widzę ich tu. Widzę tylko gości, którzy zapomnieli, gdzie są i do kogo przyszli.
– Tato... – zaczęła córka, ale uniosłem dłoń.
– Dajcie nam spokojnie zjeść kolację. Wy możecie iść do swojego świata. I nie martwcie się, nie będziemy was więcej fatygować. Może za rok zorganizujcie Wigilię u siebie. My chętnie przyjdziemy.
Żona siedziała w milczeniu
Nikt nie odezwał się przez dobrą minutę. Talerze stały nietknięte, film wyłączony, telefony zamilkły. Dzieci siedziały, jakby nagle przypomnieli sobie, że są gośćmi w domu, w którym dorastali. Córka spuściła głowę. Syn bawił się obrusem. Zięć... cóż, udawał, że go to nie dotyczy.
– Tato... nie wiedzieliśmy, że aż tak was to boli – odezwała się w końcu córka. – Myśleliśmy, że... no wiesz, jesteście dorośli, nie robicie tego wszystkiego dla poklasku.
– Dla poklasku?! – wtrąciła żona, pierwszy raz tego wieczoru z mocą w głosie. – Myśmy siedzieli całe dnie w kuchni nie po to, żeby ktoś nas chwalił. Chcieliśmy, żebyście poczuli się jak kiedyś. Jak w domu. Jak rodzina.
– W domu czuliśmy się super, naprawdę – powiedział syn cicho. – Tylko... my już jesteśmy dorośli. Mamy swoje życie. Inne tempo. My to widzimy inaczej.
– I to jest okej – odparłem. – Tylko przychodząc tu, do nas, do tego stołu... zachowujcie się jakbyście wiedzieli, że ktoś na was czekał. Nie jesteście klientami restauracji. Jesteście naszymi dziećmi. Nadal. Nawet jeśli już macie własne mieszkania, własne problemy i własne święta.
Cisza była gęsta. Nie dało się już cofnąć tego, co padło. I dobrze.
– Dziękujemy wam za wszystko – powiedziała w końcu córka, patrząc prosto na żonę. – I przepraszamy.
Syn tylko skinął głową. Zrobił to bez słów, ale to był pierwszy raz tego wieczoru, gdy coś w nim się złamało. Zięć wstał i wyjął z torby butelkę wina.
– To może jednak... nalejmy sobie po kieliszku. Za zdrowie. Za święta.
Spojrzałem na żonę. Westchnęła ciężko, ale podała kieliszki. Tylko że smak wina już nie był taki sam. Przeszliśmy przez coś, czego nie da się cofnąć. Słowa padły. I będą wracać. Bo są takie słowa, których się nie zapomina.
Dzieci wyszły około dziewiątej. Pożegnania były ciche, bez nadmiaru uścisków. Zięć rzucił „dzięki za kolację”, córka przytuliła żonę na moment dłużej niż zwykle. Syn powiedział „na razie” i tyle. Wrócili do siebie. Do swojego tempa, swojego życia, swojego świata. Zostaliśmy sami. Zgarnąłem z obrusa kilka okruchów i wstałem od stołu. W kuchni żona zaczęła układać resztki do pojemników. Mimo moich słów, mimo tej całej burzy, robiła to jak zawsze – z czułością. Jakby nadal wierzyła, że to wszystko ma sens.
– Nie musisz tego sprzątać dziś – powiedziałem.
– Muszę – odparła. – Bo jutro, jak wstaniemy, chciałabym poczuć, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy.
Usiadłem z powrotem i spojrzałem na pusty stół. Widziałem tam siebie, jak dziesięć, dwadzieścia lat temu, z dziećmi na kolanach. Z potrawami, które znikały szybciej, niż zdążyły wystygnąć. Ze śmiechem, z opłatkiem, z tą magią, którą teraz czuję już tylko ja. Czy to my się starzejemy, czy świat przyspiesza? Czy to możliwe, że tradycja umiera tak po prostu, bez buntu, bez żalu? Nie wiem. Ale wiem jedno – nie tak ich wychowałem. I może właśnie dlatego musiałem dziś to wszystko powiedzieć. Nie po to, żeby ich zawstydzić, tylko żeby przypomnieć im, że to miejsce, ten dom, ta Wigilia – to nie przeszłość. To wciąż ich dom. O ile będą chcieli tu wrócić.
Choinka migała ostatnimi światełkami. I choć w sercu wciąż coś bolało, wiedziałem, że zrobiłem to, co należało.
Witold, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Miały być rodzinne święta, ale mama zamieniła choinkę na palmy. Boże Narodzenie całkowicie straciło swój urok”
- „Zawsze czułem, że mogę przepisać rodzinny biznes synowi. Ufałem mu, a on pierwszego dnia wszystko sprzedał”
- „Mąż powiedział, że nie chce świątecznej szopki, ani żadnych prezentów. A potem zrobił mi awanturę, że nic nie dostał”