Reklama

Złośliwy duch wprowadził się do mojego mieszkania niedługo po tym, jak przyjęłam oświadczyny Stefana. Nie śmiejcie się. Nie wierzę w duchy, nigdy nie wierzyłam, ale co mam powiedzieć na przykład o sytuacji, gdy Stefan siedzi przed telewizorem i nie jest w stanie zmienić kanału, bo nieważne ile przycisków by nacisnął, pilot i tak wybiera mój ulubiony, Discovery. Albo odstawia na stół kubek z kawą, a ten natychmiast się przewraca, plamiąc kawą spodnie mojego chłopaka. Nie mówiąc o tym, że choćby nie wiem jak pilnował, by wsypać do szklanki cukier, to zawsze wszystko było słone. Albo że ilekroć wszedł do łazienki, to już z niej sam nie wyszedł, bo zamek się blokował. Zawsze!

Reklama

Kochanie, coś tu nie gra

Po miesiącu koszmarnych awantur, w których Stefan zarzucał mi, że mam chore poczucie humoru, zerwaliśmy ze sobą. I co? Wszystko wróciło do normy. Niestety, Roberta duch też nie polubił. A jako że nie był zbyt pomysłowy, sytuacje się powtarzały. Do swojego repertuaru dodał jedynie wyłączanie komputera, gdy tylko mój luby do niego zasiadał.

Naturalnie, kiedy działo się to wszystko, wcale nie myślałam o duchu. Ilekroć Robert awanturował się o to, że złośliwie zamykam go w łazience, psuję pilota i solę herbatę, jedynie żartowałam, że najwyraźniej mój anioł stróż pilnuje, żebym nie wyszła za byle kogo.

– Bo wiesz, prawdziwy charakter człowieka ujawnia się w sytuacjach ekstremalnych – mówiłam.

Po którejś z kolei takiej rozmowie Robert wyszedł i nigdy więcej nie wrócił.

Zobacz także

– Kochanie, coś tu nie gra – powiedziała moja matka, kiedy na pół śmiejąc się, na pół płacząc opowiadałam jej o przygodach Roberta. – Masz tu ducha zazdrosnego o mężczyzn. I nie śmiej się. Sprawa jest poważna.

– Dopóki ja mogę robić co chcę, to mi nie przeszkadza – odparłam. – Stefan i Robert to dupki. Dobrze, że się z nimi rozstałam. Wcale nie żałuję!

No ja nie wiem – mama pokręciła głową. – Ja tam lubiłam Roberta. Czy wiesz, że właśnie się ożenił?

Prawdę mówiąc, bardziej było mi żal właśnie Roberta. Ale to on zerwał. „Najwyraźniej – mówiłam sobie – nie kochał mnie wystarczająco”.

Było mi już wszystko jedno

Kiedy dostałam awans i propozycję wyjazdu do innego miasta, bez żalu sprzedałam kawalerkę po babci… Niestety, wkrótce okazało się, że duch przeprowadził się wraz ze mną. I nie dał szansy kolejnemu narzeczonemu.

Sytuacja stawała się trochę niepokojąca. Miałam już 30 lat – najwyższa pora, by znaleźć sobie mężczyznę, założyć rodzinę… Nadal w duchy nie wierzyłam, ale jak mówią: „Fakt, że w coś nie wierzysz, nie sprawi, że »to« przestanie istnieć”. Założyłam więc, że duchy istnieją i jakiś uparciuch przyczepił się do mnie, więc trzeba się go pozbyć.

Spróbowałam domowymi sposobami – świece, modlitwy, okadzanie werbeną (koleżanka poznana w słupskim oddziale firmy okazała się skarbnicą tego rodzaju wiedzy). Po tych wszystkich zabiegach po raz pierwszy odważyłam się zaprosić do domu faceta, z którym spotykałam się od miesiąca. Nie minęło pół godziny, a biedak miał już spodnie zalane winem, potem na kwadrans utknął w łazience (bo zamek tradycyjnie się zaciął), no a kiedy skrzywił się, pijąc herbatę (słoną jak nieszczęście), już wiedziałam, że nic z tego nie będzie.

Wreszcie zdecydowałam się skorzystać z pomocy świeckiego egzorcysty. Kobieta przyszła, pokręciła się po domu, pomachała różdżką czy czymś tam, popatrzyła na mnie i powiedziała:

– Tu nie ma żadnego ducha.

– No to, do diabła, co się dzieje? – spytałam, lekko wkurzona.

Było mi już wszystko jedno – duch czy nie, byleby sobie wreszcie poszedł! Chciałam już mieć mężczyznę. Męża. Dziecko. A kandydatów bynajmniej nie przybywało – większość interesujących facetów już została schwytana, bałam się, że wkrótce „do wzięcia” pozostaną tylko wybrakowane egzemplarze…

Wie pani, gdzie mnie znaleźć

Egzorcystka popatrzyła na mnie jakoś tak z ukosa, ze zmrużonymi oczami, a potem nagle jakby ją olśniło.

Pani ma pasażera! – oznajmiła, a oczy niemal wypadły jej z orbit.

Teraz była moja kolej na wytrzeszcz oczu.

– Że co? Tasiemca?!

Parsknęła śmiechem.

– Nie, pasażera auralnego… – odparła, ale widząc, że nic z tego nie rozumiem, wyjaśniła: – Do pani aury przyczepiona jest inna. Mniejsza, słabsza, ale najwyraźniej żywiąca się pani energią. Myślę, że to jest przyczyną tych zjawisk. Najwyraźniej ta osobowość nie lubi pani wyborów.

„Bzdury! – pomyślałam natychmiast. – Aury-sraury, też coś!”.

Egzorcystka spoważniała.

– Przepraszam za pytanie, ale… – zawahała się na moment. – Czy pani może umarło kiedyś dziecko? Nienarodzone – dodała, ściszając głos.

Zabrakło mi tchu. Dopadła mnie panika – z sercem bijącym na granicy zawału i zimnym potem oblewającym całe ciało. Opanowałam się jedynie na tyle, żeby pożegnać się z egzorcystką w miarę uprzejmie, a nie wyrzucić jej na zbity pysk. W drzwiach odwróciła się jeszcze.

– Gdyby chciała pani porozmawiać, wie pani, gdzie mnie znaleźć – powiedziała.

Zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem.

Czas pogodzić się z przeszłością

Tej nocy miałam sen. Na polanie w lesie, w jesiennym słońcu mała dziewczynka wydmuchiwała w niebo mydlane bańki. Miała kasztanowe włosy związane w kucyki i piwne oczy. Nuciła coś pod nosem.

Obudziłam się roztrzęsiona i przejęta taką tęsknotą, że wybuchłam płaczem. Nagle wszystko, o czym starałam się zapomnieć, wróciło.

Moja historia? Ot – siedemnastoletnia dziewczyna, pierwsza wszechogarniająca miłość, która wydaje się tą jedyną, pierwsze eksperymenty erotyczne zakończone niechcianą ciążą; po drugiej stronie siedemnastoletni, przerażony chłopiec wypierający się odpowiedzialności. Debaty rodzinne, głośne i gwałtowne – o przyszłości, planach życiowych, zaprzepaszczonych szansach. A na koniec strata ciąży, chłopaka i... zapomnienie. Tak wtedy mi się wydawało…

Długo wmawiałam sobie, że te wredne dowcipy rzeczywiście sama robiłam swoim chłopakom, może kierowana podświadomością, dlatego nie pamiętałam, że to robię. Znaczy – zwariowałam!

Psycholog, do którego zwróciłam się o pomoc, tylko rozłożył ręce – według wszystkich testów byłam zdrowa na umyśle. Fakt, że od spotkania z egzorcystką sen o dziewczynce zaczął pojawiać się z niepokojącą regularnością, uznał za wyrzuty sumienia.

– Myślę, że musi się pani rozliczyć z przeszłością – powiedział. – Pogodzić się z nią. Zaakceptować. Radzę pani odnaleźć tamtego chłopca, teraz już mężczyznę, i przepracować przeszłość. Zamknąć tamten rozdział. Tylko wtedy będzie pani mogła pójść do przodu.

Opierałam się przez kilka tygodni, ale stan mojej „podświadomości” pogarszał się. Przestałam normalnie funkcjonować, każdy dzień był wysiłkiem – praca, życie codzienne – wymagały ode mnie ogromnych nakładów woli. Bałam się zasypiać, bo przebudzenia były koszmarem. Bolała mnie nie tylko dusza, ale i całe ciało. Wreszcie, z pomocą łańcuszka dawnych znajomych, odnalazłam Bartka. Okazało się, że przeprowadził się do Wrocławia, był już po dwóch rozwodach – żadne z jego małżeństw nie zaowocowało dzieckiem, bo – jak powiedziała jego siostra (dawna moja przyjaciółka) – kategorycznie i obsesyjnie nie zgadzał się na dziecko. Jego żony w końcu odchodziły. Cóż, najwyraźniej i on musiał rozliczyć się z przeszłością…

Spotkaliśmy się w kawiarni na rynku we Wrocławiu i… hmm, jak to się mówi – stara miłość nie rdzewieje. Może nie od razu miłość, w każdym razie po pierwszych niezręcznych minutach powróciło między nami to cudowne uczucie przyjaźni i swobody. Rozmawialiśmy niemal całą noc, spacerując po bulwarach wzdłuż Odry. Płakaliśmy oboje nad głupotą młodości, nad straconymi szansami. Daliśmy sobie nawzajem przebaczenie i rozgrzeszenie. Pożegnaliśmy się na dworcu słodkim pocałunkiem. Odjeżdżałam z ciężkim sercem, ale i z nadzieją, że teraz w moim życiu będzie lepiej.

Kiedyś był pani miłością

Myliłam się. Duch się wściekł. To, co przydarzało się moim facetom, teraz odczułam na własnej skórze – programy telewizyjne same przeskakiwały na Eurosport. Kawa była zawsze słodko-słona, więc przerzuciłam się na soki z kartonu i wodę. Z drzwi do łazienki wymontowałam zamek, żeby się w niej nieopatrznie nie zatrzasnąć. Kiedy jednak budzik zaczął włączać się co godzinę, doprowadzając mnie do stanu notorycznego niewyspania (nie wspominając o pojawiających się coraz częściej koszmarach sennych), a w pracy nie byłam już w stanie pracować na komputerze, który psuł się z taką regularnością, że szef oskarżył mnie o sabotaż, zrozumiałam, że potrzebuję pomocy. Wezwałam egzorcystkę.

– Co mam robić? – spytałam, gdy tylko zakończyłam swoją opowieść.

Kobieta przez chwilę patrzyła na mnie zafascynowana.

– Nieprawdopodobne – mruknęła.

– Czy pozwoli mi pani opisać ten przypadek w gazecie?

– Nie! Proszę nic nie pisać! – krzyknęłam. – Co mam robić?!

Westchnęła.

– Jeszcze pani nie rozumie? – odezwała się cicho. – Ona chce żyć.

– Ona?

– Pani córeczka. Ta mała dziewczynka z pani snów. Najwyraźniej była owocem prawdziwej miłości pani i Bartka.

– Ale ja nie kocham Bartka… – zaprotestowałam słabo.

– Teraz nie, ale przecież kiedyś był pani miłością. I nigdy więcej nie czuła pani nic podobnego do innego mężczyzny, prawda?

Miała rację. Nie czułam.

– Dzieci, owoce prawdziwej miłości, są nam przeznaczone. Ich dusze czekają na planie astralnym na swój czas – tłumaczyła kobieta. – I kiedy przeznaczone im życie ulatuje, nie mają nic innego. Tkwią albo w zawieszeniu, albo… podczepiają się pod aurę rodziców. Zazwyczaj skutkuje to rozbiciem psychicznym matki czy ojca, podświadomą tęsknotą, raną w duszy, której nic nie jest w stanie załatać… Pani córeczka będzie bardzo energiczną osóbką o silnym charakterze.

– Będzie? Ale jak…?

– Niech się pani domyśli.

Kij i marchewka

Tego samego wieczoru długo zastanawiałam się nad słowami egzorcystki. Popijając sok ze świeżo otwartego kartonu, którego nie śmiałam wypuścić z ręki, wpatrywałam się niewidzącym wzrokiem w ekran telewizora, na którym po zielonym boisku biegali piłkarze. Nic mnie to nie obchodziło, ale innego kanału nie udało mi się włączyć. Nagle zadzwonił telefon.

– Hej, Majka – powiedział w słuchawce Bartek. – Tak sobie pomyślałem… Może się spotkamy? Tak dobrze się nam rozmawiało.

Zgodziłam się bez wahania. I – przysięgam! – po raz pierwszy od miesięcy udało mi się obejrzeć serial. Kij i marchewka. Poczułam strach i ekscytację…

Dziś Kasia kończy trzy lata. Ma brązowe włosy po mnie i piwne oczy po ojcu. I trzyma nas krótko. Czasami wydaje się nam, że patrzy na nas z mądrością piętnastolatki.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama