Reklama

Każdy mój dzień wyglądał tak samo. Budzik dzwonił o szóstej trzydzieści, ja w półśnie sięgałam po telefon, żeby jeszcze przed wyjściem z domu sprawdzić maile. Potem szybka kawa, duszny autobus, open space pełen stukotu klawiatur i telefonów. Dziesięć lat w tej samej korporacji, dziesięć lat wiecznego niedoczasu i ścigania się z niewidzialnym zegarem. Byłam perfekcjonistką – wszystko musiało być zrobione najlepiej, najdokładniej, najszybciej. A im więcej dawałam z siebie, tym bardziej oczekiwali, że jeszcze podkręcę tempo.

Reklama

Wracałam do domu późnym wieczorem, często po dwunastu godzinach pracy, i nie miałam już siły nawet na rozmowę z samą sobą. Odbijałam się tylko od ścian, zmywałam makijaż i zasypiałam z laptopem na kolanach, bo zawsze ktoś jeszcze „czekał na drobną poprawkę”. Czułam, że moje życie przecieka mi przez palce. Nie miałam czasu na znajomych, na rodzinę, nawet na własne zdrowie. Serce biło mi nierówno, lekarz przestrzegał, że jeśli nie zwolnię, skończę na oddziale kardiologicznym. Ale jak miałam zwolnić? Bez tej pracy nie istniałam.

Bo co zostało mi poza nią? Dziesięć lat spędzonych w jednym miejscu – wszystkie znajomości, wszystkie umiejętności, nawet poczucie własnej wartości były powiązane z tym etatem. Patrzyłam czasem w lustro i pytałam siebie, kim jestem bez tej korporacji? Najbardziej bałam się tego, że jeśli kiedykolwiek stracę tę posadę, zniknę. Rozpłynę się jak kurz po biurze, który co piątek ścierała sprzątaczka. A jednak – gdzieś w środku – kiełkowało we mnie uczucie, że dłużej tak się nie da. Że jeśli sama nie zatrzymam tego pociągu, to on i tak wykolei się beze mnie. I właśnie wtedy wydarzyło się coś, co miało wszystko zmienić.

Dostałam wypowiedzenie

Usiadłam naprzeciwko szefa, a serce waliło mi tak, jakby próbowało wyrwać się z mojej piersi. Atmosfera w gabinecie była dziwnie ciężka, choć on uśmiechał się tak, jakby chciał mi dodać otuchy.

– Ewa, muszę z tobą porozmawiać – zaczął, przesuwając po biurku kopertę. – Firma podjęła decyzję o likwidacji naszego działu. Wiem, że to trudna wiadomość, ale niestety nie mam na to wpływu.

Patrzyłam na tę białą kopertę jak zahipnotyzowana. Próbowałam wydobyć z siebie głos, ale w gardle miałam Saharę.

– To znaczy… co? – wydusiłam w końcu. – Ja nie mam już pracy?

– Niestety tak – odpowiedział spokojnie. – To nie twoja wina. Twoja praca zawsze była na najwyższym poziomie. Chodzi tylko o restrukturyzację.

Czułam, jak pot zalewa mi plecy, a w głowie huczało mi jedno zdanie: co ja teraz zrobię? Nie miałam oszczędności, kredyt na mieszkanie wisiał nade mną jak kamień. Bez tej pracy byłam nikim. Podziękowałam jak automat, wstałam i wyszłam z gabinetu, trzymając kopertę tak mocno, że aż bolały mnie palce. Na korytarzu zobaczyłam Martę. Stała oparta o ścianę, jakby czekała właśnie na mnie.

– I jak? – zapytała szeptem.

– To koniec – odpowiedziałam. – Właśnie mnie zwolnił.

Marta westchnęła i pokręciła głową.

– Ewa, wiem, że teraz brzmi to absurdalnie, ale może to szansa. Wiesz, jak ty się tutaj męczyłaś. Zobaczysz, jeszcze będziesz im dziękować.

– Szansa? – prychnęłam. – Nie mam pieniędzy, nie mam planu. Jak niby mam teraz żyć?

– Jakoś się ułoży – powiedziała spokojnie. – Nie panikuj.

Nie panikuj. Łatwo jej mówić. W środku czułam się jak rozbity talerz, którego nikt nie sklei. Wracałam do domu i w głowie kołatało mi tylko jedno, że jestem bezwartościowa, niepotrzebna. Całe moje dorosłe życie zbudowałam na tym etacie, a teraz zostałam z niczym. A jednak, mimo strachu, mimo łez, które dławiły mnie w gardle, pojawiła się myśl, której nie umiałam uciszyć. Może to nie jest koniec? Może powinnam wreszcie zapytać siebie, co ja tak naprawdę chcę robić?

Nie mogłam spać

Minęło kilka miesięcy. Robiłam swoją biżuterię. Moje mieszkanie zaczęło wyglądać jak mały warsztat. Stół w salonie tonął w koralikach, srebrnych elementach i pudełkach do wysyłki. Zamówienia spływały jedno po drugim, czasem po kilka dziennie. Z jednej strony czułam dumę, że to, co robiłam, naprawdę się sprzedawało. Z drugiej strony coraz częściej łapałam się na tym, że znów pracuję po nocach, tylko tym razem nie dla szefa, a dla siebie. Pewnego wieczoru zadzwoniła Marta. Odebrałam, siedząc na podłodze wśród kopert i taśmy klejącej.

– Ewa, słyszałam, że rozkręcasz interes – powiedziała z uśmiechem w głosie. – I jak?

– Pracuję więcej niż w korporacji – jęknęłam. – Pakuję, wysyłam, ogarniam reklamy, odbieram wiadomości. Czuję się, jakbym miała pięć etatów.

– Ale przynajmniej robisz to dla siebie – odparła. – To znaczy, że się udało.

– Tylko czasem zastanawiam się, czy to nie kolejna pułapka – przyznałam.

Marta milczała przez chwilę, a potem dodała:

– Wiem jedno. Nigdy nie brzmiałaś tak żywo, jak teraz.

Uśmiechnęłam się, ale zaraz po tej rozmowie dostałam kubeł zimnej wody. Dostałam pierwszą negatywną opinię. Klientka napisała, że kolczyki były niedokładnie wykonane i wcale nie wyglądały tak, jak na zdjęciu. Patrzyłam na te słowa, jakby wbijały mi nóż w serce.

– Może inni mieli rację – szeptałam sama do siebie. – Może to tylko zabawa. Może nikt poważny nie kupi mojej biżuterii.

W nocy nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, a w głowie mi dudniło: oszustka, amatorka, porażka. Jedna opinia potrafiła zburzyć całą wiarę w siebie. A jednak rano, kiedy usiadłam przy stole, znów sięgnęłam po koraliki. Palce drżały, ale układałam kolejne wzory. Może nie byłam pewna siebie, ale wiedziałam, że nie umiem już przestać.

Byłam wzruszona

Minął rok. Gdy dziś otwieram oczy, pierwsze, co widzę, to nie laptop i raporty, ale rząd pudełek gotowych do wysyłki. Moje mieszkanie stało się centrum dowodzenia, a ja wreszcie poczułam, że tworzę coś swojego. Sklep internetowy działał pełną parą, zamówienia spływały codziennie, a ja zatrudniłam dwie dziewczyny do pakowania. Mogłam wreszcie odetchnąć. Tamtego popołudnia mój przyjaciel Paweł wpadł do mnie z wizytą. Siedzieliśmy przy kawie, kiedy zerknął na półki pełne paczek.

– Muszę przyznać, że się pomyliłem – powiedział cicho. – Nie wierzyłem, że uda ci się to rozkręcić. Gratuluję, naprawdę.

Spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem. W jego oczach zobaczyłam coś, czego nie pamiętałam od dawna – dumę.

– Wiesz, to nie było łatwe – odpowiedziałam. – Ale pierwszy raz od dziesięciu lat czuję, że to moje życie.

Wieczorem otworzyłam skrzynkę mailową. Wśród zwyczajnych zamówień znalazłam wiadomość od jednej z klientek:

– Dziękuję za bransoletkę. Dostałam ją w dniu ślubu i uratowała mi humor. Mój welon się porwał, fryzura się rozpadła, a kiedy spojrzałam na tę biżuterię, poczułam, że dzień jest mimo wszystko wyjątkowy.

Czytałam te słowa kilka razy, a w gardle ścisnęło mnie wzruszenie. Nagle to, co robiłam, przestało być tylko sprzedawaniem ozdób. To było dawanie komuś kawałka radości. Usiadłam w fotelu i pozwoliłam sobie na chwilę ciszy. Po raz pierwszy od dekady nie czułam goniącego mnie zegara. Nie myślałam o korporacji, nie bałam się jutra. Byłam zmęczona, ale spokojna. I wiedziałam jedno, że wróciłam do życia.

Czuję wdzięczność

Często wracam myślami do dnia, w którym dostałam wypowiedzenie. Wtedy wydawało mi się, że to koniec wszystkiego. Że bez pracy w korporacji jestem nikim. Dziś wiem, że to właśnie wtedy zaczęło się moje życie. Przez dziesięć lat wierzyłam, że etat daje mi bezpieczeństwo. Że stała pensja, ubezpieczenie i karta do prywatnego lekarza są dowodem na to, że mam stabilną przyszłość. W rzeczywistości byłam więźniem. Każdy dzień podporządkowany tabelkom, każda noc kradziona przez maile i prezentacje. Myślałam, że bez tego zniknę. A okazało się, że dopiero bez tego mogłam zacząć oddychać.

Nie mam złudzeń – nie wiem, co będzie za rok, za pięć lat. Może mój sklep upadnie, może rynek się zmieni. Ale wiem jedno, że już nigdy nie oddam swojego życia w ręce ludzi, którzy traktują mnie jak trybik do wymiany. Nie ma tu klasycznego happy endu. Nie wygrałam na loterii, nie kupiłam domu z basenem. Nadal mam kredyt, nadal martwię się o rachunki. Ale mam coś, czego nie dała mi żadna korporacja – poczucie, że moje dni należą do mnie. Ilekroć patrzę na swoje dłonie, zmęczone, czasem poranione od pracy z drutem i srebrem, czuję wdzięczność. Bo to one wyciągnęły mnie z miejsca, w którym nie było życia, tylko puste godziny. Zwolnienie było początkiem. I choć wciąż boję się przyszłości, to pierwszy raz od lat wiem, że idę swoją drogą.

Ewa, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama