„Po 10 latach żałoby rzuciłem wszystko i wyjechałem w Bieszczady. Nie sądziłem, że jesień życia szykuje mi taki prezent”
„Zawsze powtarzaliśmy sobie, że kiedy już odejdziemy na emeryturę, pojedziemy razem w Bieszczady. Bo nigdy tam nie byliśmy. No właśnie. Nigdy tam nie byliśmy. Aż któregoś czwartku, zupełnie bez okazji, wyjąłem z szafy starą torbę, spakowałem buty i kupiłem bilet do Ustrzyk”.

- Redakcja
Zawsze uważałem, że najpiękniejsze rzeczy w życiu przytrafiają się przypadkiem. Jak wtedy, gdy jako młody nauczyciel biologii dostałem przydział do szkoły w małym miasteczku, w którym nie znałem nikogo – a tam poznałem Helenę. Jak wtedy, gdy raz, tylko raz, spóźniłem się na pociąg i zamiast tego wsiadłem do autobusu, gdzie pierwszy raz spojrzała na mnie z tym swoim spojrzeniem pełnym powagi i ciepła.
Ale nic, zupełnie nic, nie przygotowało mnie na moment, kiedy zgasła. Helena. Moja żona. Moje wszystko. Zmarła dziesięć lat temu. A ja od dziesięciu lat żyję jak człowiek, który każdego dnia przypomina sobie, że powinien wstać z łóżka.
Zawsze powtarzaliśmy sobie, że kiedy już odejdziemy na emeryturę, pojedziemy razem w Bieszczady. Bo tam nikt nikogo nie goni. Bo nigdy tam nie byliśmy. No właśnie. Nigdy tam nie byliśmy. Aż któregoś czwartku, zupełnie bez okazji, wyjąłem z szafy starą torbę, spakowałem buty – które Helena zawsze nazywała moimi „góralami na pogodę i niepogodę” – i kupiłem bilet autobusowy do Ustrzyk.
Nie miałem żadnego planu. Tylko jedno: zatrzymać się w Wołosatem, w schronisku, o którym kiedyś czytała mi fragmenty z przewodnika. I po prostu tam pobyć. Sam dla siebie, no i dla niej. Może po to, by usłyszeć w głowie jej głos jeszcze raz.
To spotkanie mnie zaskoczyło
Dojechałem do Wołosatego po siedemnastej. Autobus był spóźniony, a ostatnie kilometry ciągnęły się w nieskończoność po krętych, pustych drogach. Przed schroniskiem stała grupka turystów z plecakami, niektórzy już w butach trekkingowych, inni z kijkami w rękach, rozmawiali ze sobą głośno, śmiali się, jakby właśnie wrócili z wielkiej wyprawy. Wszedłem do środka, zdjąłem czapkę i rozejrzałem się niepewnie.
Recepcjonista nie wyglądał na starszego niż trzydzieści lat, ale był uprzejmy. Dał mi klucz do małego pokoju na piętrze. Zapach drewna i wilgoci był znajomy – pachniało tak, jak w każdym starym schronisku. Lubiłem ten zapach.
Po krótkim odpoczynku zszedłem do wspólnej jadalni. Ludzi było sporo, większość siedziała przy długich stołach. W kącie ktoś grał na gitarze, kilka osób nuciło cicho znaną melodię. Usiadłem z boku, sam, wyjąłem termos z herbatą. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać. Przynajmniej tak mi się wydawało.
– Nie wyglądasz na kogoś, kto chodzi po górach – odezwała się kobieta, która przysiadła się do mojego stołu z kubkiem kawy. Była w kolorowej chuście, miała na sobie polar i wyraźnie nie należała do osób cichych.
– A ty wyglądasz, jakbyś znała każdy szlak – odpowiedziałem z lekkim rozbawieniem. Nie zamierzałem wdawać się w pogawędki, ale coś w niej mnie zaintrygowało.
– Bo znam. Mam dziewięćdziesiąt trzy pieczątki. Brakuje mi kilku – uśmiechnęła się. – Irena jestem, z Krakowa. Pielęgniarka na emeryturze, choć już nie wiem, czy bardziej emerytka, czy turystka.
Skinąłem głową.
– Ryszard. Biolog. Też emeryt.
– Widać. Taki cichy, zamyślony... Pewnie wdowiec?
Zaskoczyła mnie bezpośredniością. Uniosłem brwi, ale przytaknąłem. Nie chciałem niczego udawać.
– Ja też. Tylko że niedawno. Zamiast zamknąć się w domu, stwierdziłam, że muszę chodzić. Żeby nie zwariować – powiedziała to spokojnie, bez dramatyzmu, jakby mówiła o czymś, co już dawno przeżuła i połknęła.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Milczałem. Ale pierwszy raz od dawna ktoś tak po prostu usiadł przy mnie i mówił wprost. Bez cienia litości, bez sztuczności. Zaczynało mi się to podobać.
– Jutro idę na Halicz. Jeśli nie masz planów, to możesz iść ze mną – rzuciła nagle i spojrzała na mnie z wyczekiwaniem.
– Nie jestem pewien, czy dam radę. Forma już nie ta – odpowiedziałem wymijająco.
– To się zobaczy. Jak nie da rady, to zawrócimy. Ale jak siedzisz za długo w jednym miejscu, to nogi przestają cię nieść. I serce też.
Uśmiechnęła się i wstała.
– No to do jutra, Rysiu.
Zanim zdążyłem zaprotestować, już jej nie było. Zostałem sam przy stole. Spojrzałem na termos, na zgaszony kominek, na ludzi, których rozmowy nagle zaczęły brzmieć inaczej. Czułem, że ta kobieta, choć zupełnie obca, jakimś przypomniała mi, że jeszcze istnieję.
Ruszyliśmy na szlak
Rano nie miałem zamiaru nigdzie wychodzić. Zaparzyłem herbatę, usiadłem na łóżku i próbowałem wmówić sobie, że źle spałem, że kolano boli, że za zimno. Ale gdy zszedłem na śniadanie, Irena już czekała przed schroniskiem – z kijkami w rękach, w czerwonej kurtce i z uśmiechem jakby była tu na wakacjach życia.
– No chodź, Rysiu. Taka pogoda się nie powtórzy – powiedziała i ruszyła pierwsza, nie oglądając się, czy idę za nią.
No więc poszedłem. Szlak był błotnisty, ale powietrze rześkie. Nie rozmawialiśmy dużo na początku. Dopiero przy pierwszym postoju Irena wyjęła kanapki i podała mi jedną.
– Z serem i ogórkiem. Sama robiłam. Ale jak nie lubisz, to się nie obrażę.
Wziąłem. Była dobra.
– Mąż zmarł trzy lata temu – powiedziała, jakby czytała mi w myślach. – Do końca chciał chodzić po górach. No to chodzę za niego.
Nie odpowiedziałem od razu. Dopiero po chwili.
– Moja żona marzyła o Bieszczadach. Nigdy nie zdążyliśmy.
Spojrzała na mnie uważnie, bez litości, ale z czymś, czego nie umiałem nazwać. Może to było zrozumienie. Szliśmy dalej w milczeniu. I po raz pierwszy od dawna, to milczenie nie było ciężkie.
Nie chciało mi się wracać
Szlak na Halicz nie był łatwy. Ostatnie podejście dało mi w kość, musiałem przystanąć dwa razy. Irena szła spokojnie, bez pośpiechu, ale z jakąś wewnętrzną siłą, jakby coś ją pchało w górę.
Gdy dotarliśmy na szczyt, wiatr dał nam popalić. Rozejrzałem się – horyzont szeroki, zgaszony jesiennym światłem. Poczułem coś w piersi. Nie wzruszenie. Coś spokojniejszego. Jakby po długim marszu ktoś mi wreszcie otworzył drzwi. Irena stanęła obok mnie, wyjęła telefon.
– Uśmiechnij się, Rysiu. Przecież żyjemy – powiedziała i nim zdążyłem zaprotestować, zrobiła zdjęcie.
– Żyję... od wczoraj – odpowiedziałem cicho, sam się sobie dziwiąc.
Zaśmiała się krótko i włożyła telefon do kieszeni.
– Wrzucę to do sieci. Napiszę: „Rzuciliśmy wszystko i wyjechaliśmy w Bieszczady”.
– Ja nie mam żadnego profilu w mediach społecznościowych – mruknąłem.
– Ale masz mnie. Wystarczy?
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na góry i przez chwilę nie chciałem wracać. Ani do schroniska, ani do siebie. I wtedy pomyślałem, że może życie nie kończy się z czyjąś śmiercią. Może tylko zmienia formę.
Dawno się tak nie czułem
Zeszliśmy powoli, schodząc z Halicza jakby niechętnie. Irena nie mówiła wiele, tylko czasem wskazywała szczyty, które znała z pamięci. Ja słuchałem, ale głównie milczałem. Czułem, że coś się we mnie zmieniło. Może to była cisza w głowie, może tylko zmęczenie, a może ulga, że przez chwilę nie muszę przed nikim udawać.
W schronisku było ciepło. Drewno w kominku trzaskało, kilka osób grało w karty, ktoś robił herbatę. Usiedliśmy z boku, obok siebie, z tym samym spokojem, który niósł nas przez cały dzień.
– Nie wiem, czy to przyjaźń, czy coś innego – powiedziałem w końcu. Mówiłem szeptem, bo głośniej nie potrafiłem.
– W naszym wieku nie marnuje się czasu na definicje – odparła. Patrzyła w ogień, ale mówiła do mnie.
Nie odpowiedziałem. W głowie miałem tylko jedno: że od dziesięciu lat z nikim tak nie rozmawiałem. Ani tak długo, ani tak swobodnie. Jakbym przez cały ten czas milczał. Zostaliśmy przy tym kominku jeszcze długo. Gdy ludzie poszli spać, siedzieliśmy w ciszy. Tylko ogień jeszcze mrugał do nas z paleniska.
Rano obudziłem się wcześnie. Schronisko jeszcze spało, a za oknem słała się mgła. Ubrałem się po cichu i wyszedłem na zewnątrz. Powietrze było chłodne, świeże, pachniało mokrą trawą i drewnem. Wróciłem tuż przed śniadaniem. Ireny nie było, a przy moim talerzu leżała kartka, złożona na pół. Rozłożyłem ją powoli.
„Masz mój numer. Jeśli kiedyś znów zapragniesz iść w góry – wiesz, z kim się skontaktować”. A pod spodem, innym charakterem pisma, jakby bardziej od siebie niż do mnie: „Może znów rzucimy wszystko i wyjedziemy w Bieszczady”. Przeczytałem na głos, sam do siebie.
– Może tak zrobimy – szepnąłem.
Usiadłem, ale nie jadłem. Trzymałem tę kartkę w dłoni i czułem, że cokolwiek się wydarzyło – nie był to sen.
Dla takich chwil warto żyć
Wróciłem do domu tego samego wieczoru. Autobus był pusty, a droga jakby krótsza niż wcześniej. Wszedłem do mieszkania, w którym przez dziesięć lat nikt mnie nie witał i pierwszy raz nie było mi z tym ciężko.
W kuchni wstawiłem wodę na herbatę, wyjąłem ulubiony kubek Heleny, ten z pękniętym uchem, którego nigdy nie wyrzuciła. I wtedy przypomniałem sobie, że przecież mówiła, że Bieszczady to nie tylko góry. To miejsce, w którym człowiek może się zgubić, żeby znowu się znaleźć.
Kartka od Ireny leżała na stole. Długo patrzyłem na numer telefonu. Nacisnąłem zieloną słuchawkę.
– Ryszard? – usłyszałem jej głos.
– Nie sądziłem, że zadzwonię tak szybko – powiedziałem.
Zamilkła na chwilę.
– Nie sądziłam, że się jeszcze na coś w życiu ucieszę – odpowiedziała.
Nie wiedziałem, czy to będzie przyjaźń, czy coś więcej. Może nawet nie miało to znaczenia. Zrozumiałem tylko jedno: czasem człowiek potrzebuje dziesięciu lat, by znów uwierzyć, że życie nie kończy się na czyimś odejściu.
Może to nie była nowa miłość. Może tylko chwila. Ale warto żyć dla takich chwil.
Ryszard, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Snuliśmy się przy dziecku jak duchy, a teściowa robiła nam inspekcje. Miałem dość, więc wyrzuciłem wiedźmę za drzwi”
- „Były wyrzucił mnie jak sfilcowany sweter. Nie chciałam marznąć w zimę, więc zagrzałam się obok kogoś, kogo dobrze znał”
- „Mój ślub był bajką do momentu składania życzeń. Jeden filmik sprawił, że zaczęłam żałować, że wyszłam za Jarka”