„Po 10 latach żona powiedziała, że już mnie nie kocha. A ja nie potrafiłem bez niej oddychać”
„– Nie kocham cię już. Od dawna. Próbowałam... Ale to się nie zmieni. Chciałem się roześmiać, myśląc, że to jakiś chory żart. – Kasia, przestań, co to za głupoty? Przecież wszystko jest... No, normalnie. Nie kłócimy się, nie zdradzamy. Jesteśmy razem. Jak zawsze”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęliśmy się oddalać. Może to było powolne, niezauważalne, jak ścieranie się kolorów na zdjęciu, które zbyt długo wisiało na ścianie. Przez dziesięć lat żyliśmy razem – wspólne śniadania z jajkami na miękko, wakacyjne wyjazdy nad morze, wieczorne seanse z pizzą i tym samym serialem, który znaliśmy na pamięć. Znałem jej głos budzący mnie rano, jej sposób składania ręczników, nawet to, że zawsze zapominała zamknąć pastę do zębów. I wydawało mi się, że to wystarczy.
Wyrzuciła to z siebie
Aż któregoś dnia, stojąc w kuchni, z kubkiem herbaty w dłoni, usłyszałem od niej słowa, których nigdy się nie spodziewałem. Powiedziała spokojnie, bez emocji, jakby mówiła o pogodzie – że już mnie nie kocha. Że to koniec. Nie było krzyku, nie było scen. Była tylko pustka, która wessała całe moje życie w sekundzie. Zostałem sam w mieszkaniu, które znałem na pamięć, w którym wszystko było nasze – i które nagle stało się niczyje.
– Tomek, ja już nie potrafię tego udawać – powiedziała, patrząc na mnie z tą dziwną obojętnością, której wcześniej u niej nie znałem.
– Co ty mówisz? – zamarłem z niedopitą kawą w dłoni. – Co masz na myśli?
– Nie kocham cię już. Od dawna. Próbowałam... Ale to się nie zmieni.
Chciałem się roześmiać, myśląc, że to jakiś chory żart. Ale ona patrzyła na mnie spokojnie. Zbyt spokojnie.
– Kasia, przestań, co to za głupoty? Przecież wszystko jest... No, normalnie. Nie kłócimy się, nie zdradzamy. Jesteśmy razem. Jak zawsze.
– No właśnie – westchnęła. – Jak zawsze. Tylko że już mnie to nie cieszy. Ja się duszę, Tomek.
– Dusisz się ze mną? Po dziesięciu latach?! – wstałem gwałtownie. – To co, całe to życie razem to był jakiś teatr? Zmarnowałaś mi najlepsze lata!
– Nie, nie tak. Nie obwiniaj mnie. Po prostu... to się wypaliło.
– Ktoś inny?! – wrzasnąłem, nie poznając własnego głosu. – Masz kogoś?!
Zamiast odpowiedzi, spuściła wzrok. To bolało bardziej niż jakiekolwiek „tak”. Nie pamiętam, co było dalej. Chyba wyszła. Albo ja wyszedłem. W głowie huczało mi jedno pytanie: Kiedy to się zaczęło? Bo dla mnie wszystko było takie samo. Może zbyt samo. Może to właśnie był problem. Zacząłem szukać winy u niej, potem u siebie. A potem tylko siedziałem w pustym salonie, wpatrzony w nasze wspólne zdjęcie na półce. Zdjęcie ludzi, którzy się jeszcze wtedy kochali.
Nic nie miało znaczenia
– Stary, no nie wierzę... – Marek siedział naprzeciwko mnie w naszej ulubionej knajpie, mieszając łyżeczką w kawie, której nawet nie tknął. – Po dziesięciu latach tak po prostu odchodzi?
– Tak po prostu – odpowiedziałem beznamiętnie. – Powiedziała, że się wypaliło. Że się dusi. Że nie czuje nic.
– A może ktoś inny się pojawił? – rzucił, patrząc mi prosto w oczy.
Zamrugałem. Zabolało.
– Nie wiem. Nie chciała powiedzieć. Może tak. Może nie. A może po prostu miała mnie dość.
– Nie no, przecież... byliście jak stare dobre małżeństwo. Zawsze razem, bez dram, bez zdrad. To się wydawało takie stabilne.
– Stabilne. Może właśnie dlatego – prychnąłem. – Może potrzebowała burzy, a nie ciszy.
– Musisz ruszyć dalej. Wiem, że teraz to bez sensu brzmi, ale... serio, minie.
– Nie mów mi, że minie – syknąłem, czując, jak napina mi się kark. – Ty nie rozumiesz. Ty nie byłeś z nikim dziesięć lat. Ty nie dzieliłeś z nikim życia, planów, wszystkiego. Ona była wszystkim. A teraz nie ma nic.
Marek uniósł dłonie w obronnym geście, ale widziałem, że go uraziłem. Nie chciałem. Ale nie potrafiłem już kontrolować emocji. Wróciłem do pustego mieszkania, pachnącego jeszcze jej perfumami. Wszystko krzyczało – kubek z jej inicjałem, książka na parapecie, niedokończony krem do rąk przy łóżku. Czułem się, jakby ktoś wyrwał mi połowę klatki piersiowej.
Musiałem zając czymś myśli
Zapisałem się na warsztaty fotograficzne tylko dlatego, że nie mogłem już wytrzymać w domu. Wszędzie widziałem Kasię – nawet dźwięk zamykających się drzwi windy przypominał mi jej powrót z pracy. Potrzebowałem czegokolwiek, co odciągnie mnie od tej wszechogarniającej pustki. Pierwszego dnia ledwo wszedłem do sali. Miałem ochotę zawrócić, ale prowadzący już zaczął mówić. Usiadłem z tyłu. Obok mnie usiadła ona.
– Też nie masz pojęcia, co tu robisz? – rzuciła półszeptem, bez odrywania wzroku od aparatu.
– Raczej próbuję udawać, że jeszcze żyję – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się zastanowić, czy to nie brzmi zbyt dramatycznie.
Uśmiechnęła się krzywo.
– No to płyniemy w tej samej łódce.
Miała rude włosy, spięte w niedbały koczek, i zgaszone spojrzenie kogoś, kto przestał wierzyć w happy endy. Przedstawiła się po zajęciach.
– Zosia – podała mi dłoń. – Właściwie to wolę być po drugiej stronie obiektywu, ale… terapeuta mówił, że warto próbować nowych rzeczy.
– Tomek – odparłem. – Mój terapeuta to… moje odbicie w kuchennej szybie.
Zaśmiała się, ale krótko, jakby nie miała na to siły. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Powiedziała, że nie lubi mówić o sobie. Ja też nie chciałem mówić. A jednak czułem, że coś w niej mnie intrygowało. Wróciłem do domu z nowym numerem w telefonie. I z dziwnym poczuciem, że po raz pierwszy od dawna... nie myślałem tylko o Kasi.
Przeżywaliśmy podobne emocje
Spotkaliśmy się kilka razy. Zawsze gdzieś w pół drogi, bez planów i zobowiązań. Spacerowaliśmy po mieście, robiliśmy zdjęcia ludziom, których nie znaliśmy, czasem mówiliśmy niewiele, a czasem za dużo. I choć nic nie było między nami jasne, to było w tym coś prawdziwego. Aż do tamtego wieczoru, kiedy zaszliśmy na stare miasto.
– Wiesz, że kiedyś tu się zaręczyłam? – powiedziała Zosia, patrząc na fontannę przy rynku. – Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat. Myślałam, że to już na zawsze.
– Co się stało?
– On postanowił, że jednak nie. A ja zbyt długo udawałam, że mnie to nie boli. I teraz... już nie wierzę w te wielkie słowa.
Szliśmy dalej w milczeniu. Zatrzymałem się przy wystawie z książkami.
– Ja też chyba nie wierzę. Ale nie dlatego, że przestałem. Tylko dlatego, że już nie mam siły.
– Może po prostu się boisz – powiedziała spokojnie. – Albo… może nie byłeś takim cudownym facetem, jak ci się wydaje?
Spojrzałem na nią ostro.
– Myślisz, że to moja wina? Że po dziesięciu latach ona po prostu miała dość mnie?
– Nie wiem. Ale czasem ludzie odchodzą nie dlatego, że kogoś przestają kochać. Tylko dlatego, że nie są już sobą, kiedy są z kimś innym.
Nie odpowiedziałem. Czułem, jak złość miesza się z bezsilnością. Nie chciałem słuchać, że może ja też coś zawaliłem. Bo jeśli to prawda… to musiałbym się do tego przyznać. A na to nie byłem gotowy.
Czy to moja wina?
Wróciłem do mieszkania późno, zziębnięty i zmęczony. Przez cały wieczór w głowie kotłowały mi się słowa Zosi. Może nie byłeś takim cudownym facetem… Może faktycznie nie byłem. Może zbyt długo brałem Kasię za pewnik. Może nie zauważyłem, kiedy przestała się uśmiechać po moich dowcipach. Usiadłem przy kuchennym stole. Przede mną leżał stary notes, ten sam, w którym kiedyś spisywaliśmy z Kasią przepisy na niedzielne obiady. Otworzyłem go na pustej stronie i zacząłem pisać.
Kasia. Nie piszę, żebyś wróciła. Wiem, że już nie wrócisz. Piszę, żeby wyrzucić z siebie to, czego nie umiałem powiedzieć, kiedy jeszcze miałaś ochotę słuchać. Nie wiem, kiedy cię straciłem. Nie wiem, kiedy przestałem patrzeć na ciebie z czułością, a zacząłem z przyzwyczajeniem. Może naprawdę się wypaliło. Może z mojej winy. Może z twojej. A może po prostu tak się kończą historie, które nikt nie pilnuje. Nie szukam winnego. Chcę tylko powiedzieć, że było mi dobrze. Nawet w tych nudnych, powtarzalnych dniach. Może właśnie one były dla mnie szczęściem. Nie wiem, kim jestem bez ciebie. Ale chyba muszę to wreszcie sprawdzić.
Zamknąłem notes. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek jej to pokażę. Może ten list miał zostać tylko dla mnie. Położyłem się spać, pierwszy raz od dawna bez poduszki, której dotykała. I pierwszy raz od dawna nie płakałem.
Pora zacząć wszystko od nowa
Minęło kilka tygodni. Nie było żadnych wielkich przełomów, nie obudziłem się któregoś dnia z uśmiechem. Wciąż miewałem dni, kiedy nie chciało mi się wstawać, a każde śniadanie przypominało mi wspólne poranki z Kasią. Ale zacząłem coś zmieniać. Kupiłem nową pościel – szarą, bez żadnych wzorów. Wyrzuciłem stary kubek z jej inicjałem. Nawet firanki wymieniłem, chociaż do tej pory uważałem, że firanki to największe nudy świata.
Zosia przestała się odzywać. Nie dlatego, że pokłóciliśmy się – po prostu oboje zrozumieliśmy, że to jeszcze nie czas. Oboje nieśliśmy w sobie zbyt wiele smutku. Spotkanie się pomogło, ale żadne z nas nie było gotowe, by coś budować. I to było w porządku. Zacząłem gotować. Najpierw proste rzeczy – jajecznicę, zupę pomidorową, potem coś bardziej skomplikowanego. Zaskakująco mnie to uspokajało. Kupiłem sobie kurs gotowania. Znam siebie – pewnie rzucę to po kilku tygodniach, ale teraz to był mój mały krok naprzód.
Czasem jeszcze łapię się na tym, że patrzę na drzwi, jakby zaraz miała wejść. Albo słyszę jej głos w głowie. Ale już się tego nie boję. Pustka po niej nie zniknęła. Tylko nauczyłem się z nią siedzieć przy stole, jak z nieproszonym, ale znanym gościem. Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem, że to jeszcze nie koniec mnie. Że jeszcze mogę coś zbudować – powoli, na nowo, samemu. I może właśnie to znaczy żyć po kimś. Nie zapomnieć. Ale przestać się bać, że to jedyne, co mnie czeka.
Tomek, 36 lat