Reklama

Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Ta cisza między nami. Pewnie była z nami od zawsze, tylko z biegiem lat nauczyłam się ją ignorować – jak hałas zza ściany, do którego człowiek w końcu przywyka.

Reklama

Mam 38 lat i uczę języka polskiego w liceum. Od czternastu lat jestem żoną Seweryna – architekta, człowieka zamkniętego w sobie, raczej cichego, ale zawsze, przynajmniej do niedawna, obecnego. Nasze życie było ułożone. Codzienność przewidywalna. W poniedziałek spaghetti, w środę serial, w piątek zakupy w markecie. Sobotnie poranki przy kawie i gazecie. Rozmowy o rachunkach, planach urlopowych i zepsutej tablicy w mojej klasie.

Nie było w tym namiętności, to prawda, ale była stabilność. Bezpieczeństwo. I w jakimś sensie – spokój.

Kiedy Nina i Patryk zaprosili nas na swoje wesele, ucieszyłam się. Lubiłam ich, byli młodzi, zakochani, zarażali entuzjazmem. Poza tym... to była miła odmiana. Nowa sukienka, fryzjer, wspólne wyjście – przypominało mi to czasy, gdy jeszcze z Sewerynem lubiliśmy gdzieś razem chodzić. Czułam, że mamy się czym pochwalić. Czternaście lat razem. Bez dramatów, bez zdrad. W dzisiejszych czasach to chyba rzadkość.

Byłam pewna, że jesteśmy przykładem. Może nie idealnym, ale solidnym. Nie spodziewałam się, że jedno zdanie, wypowiedziane podczas tamtego wesela, rozbije to wszystko w pył.

To zdanie mnie zszokowało

Sala była pięknie udekorowana – ciepłe światła, świece na stołach, biało-złota kolorystyka, która nadawała temu miejscu odrobinę magii. Nina wyglądała jak z bajki. Patryk nie przestawał się uśmiechać. Muzyka, gwar, śmiechy. A potem przyszedł moment na toasty.

– Kochani – zaczął Seweryn, podnosząc kieliszek szampana. – Życzę wam… zdrowia, szczęścia, cierpliwości. No i… lepszego małżeństwa niż moje.

Zamarłam.

Na chwilę zapadła niezręczna cisza, jakby nikt nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Potem pojawiły się pojedyncze, niepewne śmiechy. Ktoś zachichotał. Kelnerzy zbliżyli się do stołu. A ja siedziałam obok męża i czułam, jak coś we mnie pęka. Powiedział to spokojnie, niemal żartobliwie. Ale ja usłyszałam tylko jedno: „Lepszego niż moje”.

W drodze powrotnej do domu panowała cisza. Aż do chwili, kiedy nie wytrzymałam:

Co to miało znaczyć?

– Nie przesadzaj – mruknął, nie odrywając wzroku od drogi. – To tylko słowa. Toast. Tak się mówi.

– „Lepszego niż moje”?! – powtórzyłam. – To nie brzmi jak żart, Seweryn. To brzmi jak… jak wyrok.

Nie odpowiedział. Tylko lekko uniósł brwi, jakby nie rozumiał, o co robię problem. Resztę drogi milczeliśmy.

W łóżku długo nie mogłam zasnąć. Gapiłam się w sufit i próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz powiedział mi, że mnie kocha. Albo chociaż spojrzał tak, jakby coś jeszcze czuł.

Jakbym przejrzała na oczy

Od tamtej nocy nic już nie było takie samo. Seweryn zachowywał się, jakby nic się nie stało. Robił swoje – wychodził do pracy, parzył herbatę wieczorem, oglądał wiadomości. A ja? Ja zaczęłam się rozglądać. Dosłownie i w przenośni.

Patrzyłam na nasz salon – stery gazet, jego wieczne kubki po kawie na parapecie. Na zdjęcie ślubne, które nadal stało na komodzie, choć chyba już tylko z przyzwyczajenia. I analizowałam wszystko. Słowa, gesty. Milczenie.

Kiedyś, kiedy siedzieliśmy obok siebie na kanapie, nasze nogi się stykały. Teraz między nami był zawsze koc, pilot albo pusta przestrzeń.

– Seweryn – zaczęłam któregoś wieczoru, stojąc w progu kuchni. – Powiedz, czy ty w ogóle jeszcze mnie kochasz?

Odłożył łyżeczkę. Spojrzał na mnie przez sekundę. Dłużej, niż zwykle.

Nie wiem – odpowiedział cicho.

Zrobiło mi się zimno. I to nie przez otwarte okno.

To najgorsza odpowiedź. Gorsza niż „nie” – powiedziałam.

Odwrócił się i zaczął mieszać herbatę, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie, a nie o naszym małżeństwie.

W kolejnych dniach już nic nie było jak dawniej. Przestałam mówić o szkole, on przestał opowiadać o projektach. Coraz częściej zasypiał na kanapie. Albo ja tam uciekałam.

Żadne z nas niczego nie komentowało. Ani razu on nie zapytał: „Co się dzieje?”. Jakby to wszystko było całkiem normalne. Jakby powoli zaczynało nas… nie być. Znikaliśmy.

Długo zbierałam się do tej decyzji

Pewnego dnia, po szczególnie długim wieczorze w ciszy, wzięłam pustą teczkę z szuflady i wydrukowałam formularz pozwu o rozwód. Zostawiłam go na stole w kuchni, bez słowa. Nie miałam już siły na kolejne rozmowy, które nie prowadziły nigdzie.

Seweryn wrócił z pracy później niż zwykle. Usłyszałam skrzypnięcie drzwi, szelest jego płaszcza i stukanie talerza, który odkładał na blat. Potem zapadła cisza. Wiedziałam, że znalazł dokumenty.

Weszłam do kuchni. Stał przy stole, z kartkami w ręku, jakby nie mógł uwierzyć, że to prawdziwe.

To naprawdę się dzieje? – zapytał, nie patrząc mi w oczy.

– Już dawno się wydarzyło. Tylko teraz to ma formę.

Usiadł ciężko na krześle. Oparł łokcie o stół, splótł dłonie.

Od lat myślałem, żeby to skończyć – powiedział po chwili. – Ale się bałem. Bałem się, że to cię złamie.

Zamarłam.

– Czyli co? Trwałeś przy mnie z litości?

– Nie z litości – zaprzeczył. – Z przyzwyczajenia. I strachu przed nieznanym.

Zamknęłam oczy. W jednej chwili poczułam się jak bohaterka taniego melodramatu. Ale to nie był film. To była moja codzienność.

– Wiesz, Seweryn – powiedziałam – najgorsze nie jest to, że mnie nie kochałeś. Najgorsze jest to, że przez te wszystkie lata udawałeś, że wszystko gra. A ja... ja się dałam nabrać.

Nie miał na to odpowiedzi. Siedzieliśmy tak jeszcze chwilę. Potem wstałam i poszłam się spakować. Tylko kilka rzeczy – najpotrzebniejsze. Nie oglądałam się za siebie.

Ja przecież go kochałam

Moja przyjaciółka Oliwia zaprosiła mnie na kawę. Nie widziałyśmy się od tygodni, odkąd zniknęłam z życia towarzyskiego po tamtym weselu. Domyśliła się, że coś jest nie tak – zawsze była bystra. Spotkałyśmy się w jej ulubionej kawiarni na rogu, tej z kolorowymi krzesłami i ścianą w książkach. Przyszłam z opóźnieniem, zmęczona, w swetrze zmechaconym od zbyt wielu wieczorów na kanapie.

Ty naprawdę to robisz – powiedziała, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami. – Rozwód?

Przytaknęłam.

– Boję się – dodałam cicho.

– Tego, co będzie?

– Nie. Tego, co się już stało. Że dałam się w tym wszystkim zatrzeć. Że przez tyle lat udawałam, że jestem szczęśliwa. A może tylko on udawał.

Oliwia ścisnęła moją dłoń.

– Może to nie była miłość, tylko przyzwyczajenie?

– A może to jednak była miłość. Ale tylko z jednej strony – odpowiedziałam. – Wiesz, co jest najdziwniejsze? Że nie płaczę z żalu. Płaczę, bo czuję ulgę. Już nie muszę udawać, że wszystko jest dobrze.

Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu. Patrzyłam przez szybę na ludzi mijających się na chodniku, każdy z własnym życiem, dramatem, radością. Nikt nie wiedział, że ja właśnie zamykam czternaście lat życia.

– Iga – odezwała się nagle – pamiętasz, jak mówiłaś, że z Sewerynem jesteście jak dobrze naoliwiona maszyna?

– Pamiętam. Dlaczego pytasz?

– Może właśnie w tym problem. Miłość to nie maszyna. To chaos. Bałagan. Czasem płacz. Czasem śmiech. Ale nie cisza i porządek.

Skinęłam głową. Miała rację. Pierwszy raz od dawna poczułam, że zaczynam coś rozumieć. Siebie. Nas. Może nawet to, czego mi naprawdę brakowało.

Rozstaliśmy się jak obcy ludzie

Urząd stanu cywilnego był cichy, niemal sterylny. Żadnych rozmów, śmiechów, tylko miarowe tykanie zegara na ścianie i odgłos długopisów sunących po papierze. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie – ja i Seweryn. Oboje w ciemnych kurtkach, jakbyśmy żegnali nie tylko siebie, ale i jakąś część życia.

Pani urzędniczka była uprzejma, choć beznamiętna. Wyjaśniła formalności, podsunęła dokumenty.

Proszę tu podpisać... i tutaj.

Złożyliśmy podpisy. Dwa ślady długopisu, które rozdzieliły czternaście lat wspólnego życia. Bez krzyków, bez awantur. Po prostu: koniec.

Wyszliśmy razem, choć nie powiedzieliśmy ani słowa. Dopiero na zewnątrz, kiedy poczułam chłód wiatru, odważyłam się spojrzeć mu w oczy.

Gdybyś powiedział mi to wtedy... tamtego wieczoru, po weselu... może byśmy spróbowali coś naprawić. Albo rozstali się z godnością – powiedziałam cicho.

Seweryn spuścił wzrok.

Nie umiałem. I pewnie dalej nie umiem – odpowiedział. – Ale to nie znaczy, że nie żałuję.

Skinęłam głową. Nie miałam już siły na rozmowy o żalu.

– Trzymaj się – dodałam tylko.

– Ty też, Iga.

Odwróciłam się i odeszłam. W kieszeni czułam chłodny metalowy klucz – do nowego mieszkania. Małego, jasnego, z balkonem i kuchnią, którą sama wybierałam. Może jeszcze pustego, ale mojego.

„Nie wiem, co mnie teraz czeka – pomyślałam – ale przynajmniej wiem, kim nie jestem. Nie jestem już jego żoną. I może to początek, a nie koniec”.

Wolę obecną ciszę

Wieczorem siedzę w nowym mieszkaniu. Na kanapie, którą wczoraj przywieźli mi z Ikei. Półki jeszcze puste, kartony rozstawione po kątach, ale mam już czajnik i jeden kubek – ten sam, z którego zawsze piłam herbatę w starym domu. Zwyczajny, porcelanowy, z delikatnym pęknięciem przy uszku. Seweryn kupił go lata temu, wracając z delegacji. Myślał, że mi się spodoba. I spodobał się – choć dziś sama nie wiem, czy bardziej przez wzór, czy przez to, że wtedy jeszcze próbował.

Woda w czajniku bulgocze. Zalewam herbatę. Siadam z kubkiem na parapecie. Na zewnątrz cisza – nie ta małżeńska, duszna. Prawdziwa cisza. Wolność.

Nie płaczę. Może już wypłakałam wszystko, a może po prostu... zrozumiałam. Że można kochać kogoś przez lata i jednocześnie oddalać się z każdym kolejnym dniem. Że można być blisko, a nie być wcale. I że można kogoś stracić długo przed tym, zanim naprawdę odejdzie.

Spoglądam na ulicę, na światła samochodów sunących w równym rytmie. Mam trzydzieści osiem lat i zaczynam od nowa. Nie wiem jeszcze jak. Nie wiem, co mnie czeka. Ale wiem jedno:

Byłam kimś, kogo nie znałam. Teraz chcę się poznać od nowa. Może powoli. Może z bólem. Ale z prawdą – nawet jeśli boli bardziej niż kłamstwo.

Iga, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama