Reklama

W pierwszej chwili nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę, że to w ogóle jest możliwe. A jednak! I mówcie sobie co chcecie, ale przeznaczenie istnieje.
Dorosłe życie jest tak przemyślnie skonstruowane, tak po mistrzowsku wypełnia nam czas nieistotnymi rzeczami, że naprawdę trudno znaleźć w nim prawdziwą miłość.

Reklama

Pamiętam, że kiedy miałem kilkanaście lat, wszystko wydawało się banalnie proste. W każde wakacje moja mama jeździła po Polsce jako opiekunka kolonijna i zawsze zabierała mnie ze sobą, żebym i ja zobaczył nieco kraju i pobawił się z dziećmi w moim wieku. Czy to nad morzem, czy w górach, zawsze przeżywałem wtedy wielkie miłości. Związki te trwały zwykle tyle czasu, ile turnus, a potem – gdy wszyscy rozjeżdżali się do domów – wymienialiśmy się adresami i obiecywaliśmy, że będziemy do siebie pisać. Ale wymiana listów nigdy nie trwała długo. Któraś strona przestawała w końcu odpowiadać i na tym kończyła się wakacyjna przygoda. Aż do następnego wyjazdu, rzecz jasna.

Jednak gdy skończyłem piętnaście lat i hormony buzowały mocniej niż przedtem, zakochałem się na zabój w dziewczynie z innej grupy. Miała na imię Monika, podobnie jak ja interesowała się dinozaurami i nosiła blond włosy splecione w długi warkocz. Dogadywaliśmy się tak świetnie, jakbyśmy wychowywali się na tym samym podwórku, mimo że w rzeczywistości mieszkała na drugim końcu Polski. Była pierwszą dziewczyną, którą pocałowałem…

Pewnego dnia na plaży przyrzekliśmy sobie, że co by się nie działo, jeszcze kiedyś się spotkamy. Na dowód każde z nas zabrało ze sobą połówkę tej samej muszelki – lśniącej, ciemnozielonej – którą znalazłem nurkując przy żółtej boi. Kiedy rozjechaliśmy się do domów, pisaliśmy ze sobą niemal przez cały rok.

Mieliśmy znów pojechać na ten sam turnus, ale moja rodzina musiała nagle się przeprowadzić. Mama przestała jeździć na kolonie i zabierać mnie ze sobą, a rodziców nie stać było na to, by wysłać mnie na wakacje samego. Kontakt z Moniką się urwał. Choć pisałem do niej na ten sam adres, już nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. Została mi po niej tylko muszelka, którą odtąd zawsze nosiłem przy sobie.

Zobacz także

Musiało upłynąć długie piętnaście lat, żebym poczuł raz jeszcze dotyk przeznaczenia, który czułem w trakcie tamtych beztroskich letnich dni.

Czy na „szybkiej randce” można znaleźć miłość?

Przez ostatnie sześć lat byłem z Agatą, którą poznałem w pracy, a która w sierpniu tego roku ni z tego, ni z owego zerwała zaręczyny. Powodów podała mi całą masę. Że się dusi, że pożera ją rutyna, że już nie okazuję jej czułości. Wszystkie standardowe wymówki kogoś, komu nie chce się pracować nad związkiem. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, poczułem nawet lekką ulgę. Gdybym się z nią ożenił, w przeciągu roku miałbym na głowie rozwód, a może i alimenty. A tak – zostałem singlem. Trzydziestoletnim, zgorzkniałym i bez perspektyw, ale singlem.

Koledzy nie mogli już patrzeć na moje nieudolne próby randkowania i zapisali mnie na coś, co się nazywało „speed dating”.

– Wchodzisz na salę i masz od cholery stolików, nie? – wyjaśnił Marek, gdy zapytałem, co to takiego. – Każdy siada z jedną partnerką. Czas start i macie trzy minuty na to, by się poznać. Jak ci dziewoja nie odpowiada, czas szybko mija i dosiadasz się do następnej, która jest wolna. I tak do skutku, aż znajdziesz kogoś w swoim guście. A wtedy możecie już robić, co wam się podoba – puścił do mnie oko, by zaakcentować, co ma na myśli.

Po tej krótkiej prezentacji chłopaki musieli mnie praktycznie siłą zawlec pod drzwi lokalu. Nie czułem się na siłach, by analizować na szybko kandydatki. Nie chciałem też być analizowany i oceniany przez nie, bo wydawało mi się to żałosne i upokarzające. Ale jakie miałem inne wyjście, tak na dobrą sprawę?

Użalać się nad sobą? Umrzeć w samotności?

Usiadłem więc przy pierwszym wolnym stoliku i czekałem na sygnał startu. Już w ciągu pierwszego kwadransa zdałem sobie sprawę, że pomysł jest absurdalny. Trzy minuty wystarczały wyłącznie na zadanie podstawowych pytań – czym się zajmujesz, wolisz psy czy koty i tym podobne – a do tego wszystkie te kobiety oczekiwały, że będę miał dla nich przygotowane jakieś zajmujące historie, które zaintrygują je na tyle, by zdecydowały się mnie wybrać.

Była to kompletnie jednostronna walka. Gubiłem się w myślach, jąkałem. A kiedy na końcu sali rozbrzmiał gong, moja rozmówczyni znikała jak zdmuchnięta, a na jej miejscu pojawiała się kolejna. I znów trzeba było czarować, uśmiechać się, dopytywać. Znów bezskutecznie.

Kiedy w połowie całej imprezy zarządzono krótką przerwę – nadal zostało kilkanaście osób bez pary – wyślizgnąłem się do toalety, a stamtąd ruszyłem prosto do szatni. Moja ucieczka pozostałaby niezauważona, gdybym nagle, oglądając się za siebie, na kogoś nie wpadł.

Była to jedna z kobiet, które widziałem na sali, a z którą nie miałem jeszcze okazji zasiąść do rozmowy. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Z miną winowajcy przełożyła przez ramię płaszcz, który dopiero co odebrała od szatniarza.

– Widzę, że nie uciekam sama – powiedziała z uśmiechem.

– Bynajmniej – przekazałem swój numerek i czekałem na odbiór płaszcza.

– Kompletna porażka, co?

– O, nie taka kompletna. Dowiedziałam się paru przydatnych rzeczy.

– Że wszyscy faceci są tacy sami? – zażartowałem.

– Kobiety nie lepsze. To siostra mnie do tego namówiła. Dam jej w domu popalić…

– Mnie koledzy. Sławek – przedstawiłem się.

– Alina.

Wyszliśmy z lokalu, narzekając na ludzi, którzy wrobili nas w ten podejrzany interes. Rozmawiało nam się swobodnie i nawet nie zauważyłem, kiedy kompletnie bez żadnych ustaleń zaszliśmy do baru na drinka. Godzina była jeszcze młoda, ale kiedy ma się już swoje lata na karku, nie ma co zwlekać.
Po dwóch kolejkach zaproponowałem Alinie, żebyśmy poszli na kolację. Ja stawiam. Nie protestowała; powiedziała tylko, że musi się przebrać. Podeszliśmy do jej mieszkania, które było niedaleko. Alina zostawiła mnie w przedpokoju i zniknęła w sypialni.

Poznałem ją po połówce muszelki zawieszonej na szyi

Z ciekawością rozglądałem się po obcym domu. Wystrój był typowo kobiecy i nic dziwnego – w końcu mieszkały tu dwie niezamężne kobiety. Mój wzrok padł na zdjęcie oprawione w ramkę. Było w nim coś znajomego…

Kobieta obok Aliny musiała być jej siostrą. Była do niej bardzo podobna, choć miała jaśniejsze włosy, obcięte krótko, modnie. Gdyby nie to, pewnie poznałbym ją od razu, ale brak warkocza całkiem mnie zmylił. Na szczęście na zdjęciu znajdowała się jeszcze jedna, aż zanadto wyraźna, wskazówka. Był to naszyjnik zrobiony z połowy ciemnozielonej muszelki.

Alina wyszła z sypialni, wyszykowana do restauracji, i niemal natychmiast zapytała mnie, co się stało. Musiałem się zrobić blady jak prześcieradło.

– To… to twoja siostra? – wskazałem na zdjęcie, nie mogąc powstrzymać drżenia głosu.

– Aha – przytaknęła.

– Jak… jak ma na imię? – zapytałem, choć znałem odpowiedź aż za dobrze.

– Monika. Dobrze się czujesz?

Przymknąłem oczy i się roześmiałem. Dotąd nie wierzyłem, że takie rzeczy zdarzają się naprawdę!

Posadziłem nieco skołowaną Alinę na kanapie i wszystko jej opowiedziałem. Wolno – tak, żeby zrozumiała. Słuchała z szeroko otwartymi ustami, ale gdy wyciągnąłem z kieszeni swoją połowę muszelki – przerobioną na breloczek do kluczy – nie miała innego wyjścia, jak tylko mi uwierzyć.

– Monika powinna niedługo wrócić z pracy – powiedziała. – Ale się zdziwi, kiedy cię zobaczy! Będziecie mieć co opowiadać wnukom.

– Więc… nie jesteś zła? I ona… nie jest teraz z nikim związana? Nie wystraszy się?

Miałem jeszcze setkę pytań kłębiących się w głowie, ale te wydawały się chwilowo najważniejsze.

– Nie jestem zła – uśmiechnęła się. – Oczywiście, że nie. Chociaż wisisz mi kolację. I nie musisz się martwić, Monika jest wolna. Niedawno zerwała z jednym… cóż, z braku innego słowa powiem: dupkiem. A co do ostatniego pytania, będziesz musiał przekonać się sam.

Ostatecznie Monika wcale się mnie nie wystraszyła. Chyba od razu rozpoznała moją twarz, choć nie mogła natychmiast skojarzyć, kim jestem. Ale kiedy pokazałem jej swoją połówkę muszelki, wszystko potoczyło się w błyskawicznym tempie.

Reklama

Jakimś cudem odnaleźliśmy się na świecie po piętnastu latach i teraz jesteśmy razem. Ja i moja kolonijna miłość. Nie ma pojęcia, co zrobiłem w życiu dobrze, że zasłużyłem na podobne szczęście. Może to kwestia naszej przysięgi. Może dwie połówki muszelki chciały złączyć się na powrót, bo cały świat ostatecznie dąży do stabilizacji. A może to zwykły przypadek? Tak czy inaczej, jeśli komuś jest pisana wielka miłość, to nawet gdy nie ma na nią czasu, los już zadba o to, by go znalazła. I w to trzeba wierzyć, niezależnie od wszystkiego.

Reklama
Reklama
Reklama