Reklama

Przez ponad dwadzieścia lat mojego małżeństwa codziennie rano wstawałam pierwsza. Gotowałam śniadania, pakowałam mężowi kanapki, prałam jego koszule i dbałam o dom, jakbym prowadziła hotel z jedynym wymagającym gościem. Nigdy nie pracowałam zawodowo, bo „przecież ktoś musi ogarniać dom”. Nie miałam własnych pieniędzy, ale też nigdy nie prosiłam o nie – wystarczało, że nie musiałam martwić się rachunkami. Myślałam, że mamy podział ról. Myliłam się. Pewnego dnia mój mąż usiadł naprzeciwko mnie przy stole i oznajmił, że od teraz mam iść do pracy. Bo on nie zamierza już sponsorować moich „zachcianek”.

Śniadanie na stole, obiad na czas

Codzienność miała smak porannej kawy i zapachu świeżo wyprasowanej koszuli. Zawsze wiedziałam, o której godzinie mój mąż wstaje, ile czasu potrzebuje w łazience, co chce zjeść na śniadanie i w jaki sposób lubi mieć złożone skarpetki. Nikt mnie tego nie uczył – po prostu przez lata obserwowałam, dostosowywałam się, a potem działałam jak automat. O siódmej stawiałam przed nim kubek z czarną kawą, tost z serem i pomidorem. O siódmej pięćdziesiąt wchodził do przedpokoju, ja podawałam mu marynarkę, a on wychodził bez słowa. Tak wyglądały nasze poranki.

Z czasem nawet nie zauważałam, jak wiele rzeczy robiłam sama. To ja chodziłam na wywiadówki, zamawiałam opał, opiekowałam się jego matką, robiłam zakupy, dbałam o rachunki. Czułam się czasem zmęczona, ale przecież nie chodziłam do pracy, więc uznawałam to za mój obowiązek. Mąż zarabiał, utrzymywał nas. A ja? Ja miałam być tłem – cichym, wygodnym, zawsze dostępnym. Nie zadawałam pytań, nie marudziłam, nie miałam pretensji. Kiedy czasem usłyszałam od koleżanek, że one mają „wszystko po równo”, myślałam tylko, że ich mężowie są wyjątkami. Mój po prostu taki nie był. Ale miał pracę, nie pił, wracał do domu. Uważałam, że nie mam prawa narzekać. Tylko czasem, kiedy wieczorem siadałam w kuchni z kubkiem herbaty, zastanawiałam się, gdzie podziała się ta dziewczyna, którą kiedyś byłam.

Ciche pretensje, głośne milczenie

Z czasem zauważyłam, że między nami zrobiło się chłodno. Nie było awantur, krzyków, dramatów. Było coś gorszego – cisza. Milczące dni, podczas których mijaliśmy się w kuchni bez spojrzenia. Wieczory spędzane osobno, jakbyśmy byli tylko współlokatorami. Gdy próbowałam zagadać, odpowiadał półsłówkami. A kiedy pytałam, czy coś się dzieje, wzruszał ramionami i mówił:

– Wszystko w porządku. Po prostu jestem zmęczony.

Nie było żadnych wspólnych planów, wyjść, rozmów. Zajmowałam się domem, jak zawsze, ale już bez tej wcześniejszej energii. Robiłam to z obowiązku, nie z potrzeby. Zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle ktoś to jeszcze zauważa. Czy mój mąż widzi czyste okna? Czy zauważył, że zawsze ma świeżą pościel i skarpetki bez dziur? Czułam się, jakby moje życie było cichym monologiem, którego nikt nie słucha. Nawet dzieci, choć już prawie dorosłe, coraz częściej siedziały zamknięte w swoich pokojach. Każdy miał swoje życie, tylko ja miałam... rutynę. Pewnego wieczoru spróbowałam z nim porozmawiać.

– Wiesz, chyba powinniśmy spędzić razem trochę czasu. Tak po prostu, jak kiedyś.

Spojrzał na mnie znad telefonu, jakby pierwszy raz mnie widział.

– Teraz nie mam głowy do takich rzeczy. Może później.

Później nigdy nie przyszło. A ja przestałam próbować.

Powiedział, że czas się usamodzielnić

To był zwykły poniedziałek. Zrobiłam zakupy, ugotowałam obiad, wyprałam firanki. Po kolacji usiedliśmy w salonie, każde w swoim kącie. Wtedy odłożył pilot i powiedział tonem, jakim informuje się sąsiada o remoncie:

– Od nowego miesiąca musisz zacząć coś zarabiać. Na swoje wydatki. Ja nie będę sponsorował twoich zachcianek.

Zaniemówiłam. Nie dlatego, że powiedział coś brutalnego, ale dlatego, że zrobił to tak obojętnie, jakby rozmawiał o pogodzie. Nie patrzył mi nawet w oczy.

– Jakie zachcianki? – zapytałam w końcu. – Nie kupuję sobie niczego od miesięcy. A twoje pieniądze to chyba też moje, skoro razem żyjemy?

Parsknął śmiechem.

– Przesadzasz. Dom jest opłacony, lodówka pełna, dzieciom niczego nie brakuje. Ale jak chcesz nową sukienkę albo farbę do włosów co dwa tygodnie, to sobie zarób.

Poczułam, jak coś mnie ściska od środka. Czy naprawdę właśnie sprowadził mnie do pozycji lokatorki, która ma się dokładać do kosmetyków?

– Przez całe życie zajmowałam się domem. Nigdy nie prosiłam cię o nic więcej niż podstawowe rzeczy.

– No właśnie – przerwał mi. – I czas to zmienić. Czas się usamodzielnić.

Usamodzielnić. To słowo brzmiało jak kpina. Nigdy nie miałam czasu ani przestrzeni, by zadbać o siebie, bo wszystko kręciło się wokół niego i domu. Teraz oczekiwał, że po dwudziestu latach „nicnierobienia” stanę na nogi i pójdę pracować, jakby to była najprostsza rzecz na świecie.

W domu nie było mniej roboty

Znalazłam pracę w osiedlowym markecie. Kasjerka – żadna filozofia, ale wystarczająco, żeby „mieć na swoje”. Zgłosiłam się niemal z marszu. Mąż nawet nie zapytał, gdzie będę pracować. Tylko rzucił:

– No i dobrze. Wreszcie się czegoś nauczysz.

Pierwsze dni były ciężkie. Bolały mnie nogi, plecy, wszystko. Miałam czterdziestkę na karku i nigdy wcześniej nie stałam po osiem godzin dziennie. Do tego napięcie, klienci, wbijanie kodów, liczenie drobnych. W szatni siadałam na ławce i zastanawiałam się, czy dam radę tak tydzień, miesiąc, rok. Patrzyłam na młodsze dziewczyny, dla których ta praca była tymczasowa. A dla mnie – konieczność do końca życia. W domu nie było lżej. Obiadów nikt nie gotował, koszule leżały w koszu, podłogi się same nie myły. Dzieci marudziły, że nie ma ich ulubionych przekąsek, mąż ironicznie pytał:

– A ty nie byłaś w sklepie?

Zaczęłam robić wszystko po pracy, w biegu. Wstawałam o piątej, by zrobić kanapki, potem praca, potem dom. Przez kilka tygodni nie miałam chwili, by usiąść z herbatą. Już nie byłam tylko służącą. Teraz miałam dwa etaty – w markecie i w domu. Różnica była taka, że za jeden ktoś mi płacił, a drugi robiłam za darmo. Wieczorami leżałam na kanapie i patrzyłam w sufit. Nie było już miejsca na marzenia czy plany. Była tylko codzienność. Szara i ciężka. A on? Zachowywał się, jakby nic się nie zmieniło. Jakby wszystko było po staremu.

Coś się we mnie zmieniło

Minęło kilka miesięcy. Nabrałam wprawy przy kasie, znałam kody na pamięć, wiedziałam, które klientki będą się targować, a które rzucać uwagi o polityce. Zaczęłam też lepiej spać. Nie dlatego, że było mi łatwiej – po prostu byłam zbyt zmęczona, by myśleć. Ale z każdym tygodniem rosło we mnie poczucie... niezależności. Kiedy wypłata wpływała na konto, mogłam kupić sobie nową bluzkę bez pytania. Pójść na kawę z koleżanką. Wysłać córce pieniądze na kino. Jednocześnie coś zaczęło się zmieniać w moim spojrzeniu na dom. Coraz częściej zastanawiałam się, dlaczego wciąż robię wszystko sama. Przecież teraz też pracuję. Dlaczego więc wciąż on siedzi z pilotem, a ja gotuję? Pewnego wieczoru wróciłam do domu i zobaczyłam, że w zlewie piętrzą się naczynia. Zamiast je zmyć, usiadłam przy stole i powiedziałam spokojnie:

– Dziś ty gotujesz. Albo przynajmniej zmywasz.

Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał po polsku.

– Przecież dopiero co wróciłem z pracy – mruknął.

– Ja też – odpowiedziałam. – I nie mam już siły robić wszystkiego sama.

Nie odpowiedział. Wstał i poszedł do salonu. A ja pierwszy raz od dawna nic nie zrobiłam. Poszłam do łóżka, nie sprzątając po kolacji. Następnego dnia było dokładnie tak samo. Ale coś we mnie już się zmieniło. Wiedziałam, że nie chcę już wracać do tego, co było. Bo teraz byłam kimś innym.

Moje spóźnione przebudzenie

Minął rok, odkąd zaczęłam pracować. Nie było łatwo. Wiele razy miałam ochotę rzucić wszystko i wrócić do dawnego „bezpiecznego” życia. Ale wiedziałam, że to iluzja. Bezpieczeństwo, które zapewniał mi mąż, było uzależnieniem. Przez lata wierzyłam, że to normalne – że kobieta ma służyć, dbać, być cicho. Ale teraz, kiedy zobaczyłam, że potrafię żyć inaczej, już nie chciałam cofać się do tamtej wersji siebie. Zmieniło się więcej, niż myślałam. Zaczęłam mówić głośno, kiedy coś mi nie pasowało.

Nie gotowałam kolacji „bo trzeba”, tylko wtedy, gdy miałam ochotę. Dzieci zaczęły same sprzątać swoje pokoje. Nawet mąż – choć długo oporny – zaczął powoli się dostosowywać. Ale nasze relacje już nigdy nie były takie same. On chyba nie potrafił pogodzić się z tym, że przestałam być cicha i posłuszna. Coraz częściej patrzył na mnie z dystansem, z pretensją. Jakby stracił coś, co uważał za swoje prawo. Może rzeczywiście coś stracił, ale ja coś zyskałam. Własną siłę. Poczucie, że mam prawo do decyzji, do odpoczynku, do swoich pieniędzy. Do siebie. Nie wiem, co dalej z naszym małżeństwem. Nie wiem, czy jeszcze się naprawi, czy powoli się rozpadnie. Ale wiem jedno – już nigdy nie wrócę do roli służącej. Bo nauczyłam się być kobietą, która ma głos. I nie boi się go użyć.

Danuta, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama