„Po 25 latach powiedziałam dość. Gdy rzuciłam papiery rozwodowe, mąż o mało nie wypluł wielkanocnej sałatki”
„Czasem łapałam się na tym, że wyobrażam sobie rozwód. Ale to takie obce słowo. Ciężkie. Jakby miało zburzyć wszystko, co zbudowałam. A przecież... czy to jeszcze jest dom, jeśli nikomu już nie zależy, żeby w nim było ciepło?”.

- Redakcja
Pracuję w bibliotece. Czasem przychodzi jakiś uczeń, ktoś zapyta o reportaż, ktoś odda za późno tomik poezji. Lubię ten świat książek. One przynajmniej mówią. Nie tak jak Andrzej. Wspólne wieczory wyglądają podobnie. Kiedyś, dawno temu, siadał bliżej. Czasem łapał mnie za rękę. Teraz nawet nie wiem, czy pamięta, jak pachną moje włosy po kąpieli. Zastanawiam się często, czy to ja się zmieniłam, czy on. A może zawsze taki był, tylko ja chciałam widzieć coś więcej. Przez lata wmawiałam sobie, że kiedyś usiądzie ze mną i powie:
„Kocham cię. Przepraszam, że tak długo milczałem”.
Czekałam na to. Dzień po dniu. Rok po roku. Zamiast tego słyszałam:
– Po co te sceny?
– Znowu się czepiasz?
I jeszcze to jego zimne spojrzenie. Nie mówiłam o tym córkom. One mają swoje życie. Ola właśnie zmieniła pracę, Weronika planowała wyjazd za granicę. Czasem łapałam się na tym, że wyobrażam sobie rozwód. Ale to takie obce słowo. Ciężkie. Jakby miało zburzyć wszystko, co zbudowałam. A przecież... czy to jeszcze jest dom, jeśli nikomu już nie zależy, żeby w nim było ciepło?
Mąż mnie zaskoczył
– Muszę cię o coś zapytać... – zaczęłam niepewnie, siadając na skraju łóżka.
Spojrzał na mnie znad ekranu telefonu. Nawet nie odłożył go na bok, tylko westchnął.
– Znowu coś?
– Czy ty mnie jeszcze kochasz?
Przez chwilę nie odpowiedział. Jakby nie usłyszał. Albo chciał, żebym cofnęła pytanie. Ale ja nie zamierzałam tego robić.
– A co to za pytanie po tylu latach? – mruknął w końcu, odkładając telefon na szafkę.
– Normalne. Dla niektórych to najważniejsze pytanie w życiu – odpowiedziałam cicho.
– Jestem tu, nie? O co znowu chodzi?
– O to, że jesteś obok, a nie ze mną. To nie to samo. Żyjemy w jednym domu, ale jakbyśmy byli współlokatorami. Czy ty w ogóle jeszcze mnie widzisz? Czy tak trudno ci powiedzieć te dwa słowa?
Zamilkł. Patrzył gdzieś w bok, w ścianę, w cień. Nienawidziłam tego jego sposobu na rozmowę – znikania w myślach, ignorowania moich emocji.
– Może powinieneś powiedzieć, że nigdy mnie nie kochałeś. Przynajmniej byłoby jasne – powiedziałam, czując, jak drży mi głos.
Andrzej uniósł wzrok. I wtedy mnie zaskoczył. Nie zaprzeczył. Nie zdenerwował się. Nie powiedział „co ty wygadujesz”. Po prostu milczał. Dłużej niż kiedykolwiek wcześniej. Patrzył w podłogę, a ja miałam wrażenie, że właśnie rozpadłam się w środku. Nie wiem, ile czasu minęło. Siedzieliśmy w ciszy, której nie przerywał nawet zegar. W mojej głowie tylko jedna myśl, jak tykająca bomba. Czy właśnie usłyszałam prawdę, której bałam się poznać?
W głowie miałam chaos
Stałam przy czajniku, słysząc za plecami odgłos kroków Andrzeja. Weszliśmy do kuchni niemal równocześnie, ale przez dłuższą chwilę nie odezwał się ani słowem.
– Chcesz herbaty? – zapytałam beznamiętnie.
– Może – odpowiedział, nie patrząc na mnie.
Usiadłam naprzeciwko niego, choć od razu poczułam, że to był błąd. Bliskość bolała bardziej niż dystans.
– Nie dam rady tak dłużej.
Podniósł wzrok.
– Co znowu? Przecież nic się nie dzieje.
– No właśnie! Nic się nie dzieje! Od lat! Ty naprawdę nie widzisz, że to wszystko się wypaliło? Że nie ma już między nami nic poza rutyną?
– Ja tylko… chciałem, żebyś mnie nie atakowała. Bez tych twoich wyrzutów, pretensji…
– To nie były pretensje. To było wołanie o bliskość.
Milczał. Unikał mojego spojrzenia.
– Czy ty kiedykolwiek czegoś chciałeś od tego małżeństwa? – spytałam, tym razem spokojniej.
– Chciałem spokoju – rzucił cicho.
– No to go masz.
Wstałam i zaczęłam zbierać talerze ze stołu, chociaż były czyste. Musiałam coś robić rękami, bo w głowie już wirowało mi za dużo.
– Po co coś zmieniać, skoro działa?
– Działa? To nie związek, to wspólna wegetacja!
Cisza. Tylko trzask zamykanej szafki. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że jego spokój to nie tylko ucieczka. To wybór.
Coś we mnie pękło
Gabinet był jasny i ciepły, z drewnianą podłogą i książkami poukładanymi na półkach. Jak w mojej bibliotece. Tylko tam czułam się bezpieczniej. Tutaj – siedząc obok Andrzeja na tej samej kanapie – czułam się naga. Bezbronna. Jakbym za chwilę miała zostać rozebrana z resztek złudzeń.
– Dziękuję, że przyszliście – powiedział pracownik poradni par.
Miał spokojny głos. Wydawał się naprawdę obecny. Andrzej skinął głową, ale nie odezwał się ani słowem. Siedział z rękami splecionymi na kolanach, wzrok wbity w podłogę.
– Co sprawiło, że zdecydowaliście się na tę rozmowę?– zaczął terapeuta.
Spojrzałam na męża. Czekałam, aż coś powie. Cisza.
– Ja… – zaczęłam – chcę zawalczyć. Ale on też musi chcieć.
Terapeuta skinął głową, potem spojrzał na Andrzeja. Cisza. Jeszcze chwilę. W końcu niemal bezgłośnie, padło jedno zdanie:
– Już nie mam siły walczyć.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Tylko nagle wiedziałam. Że wszystko, co było jeszcze do uratowania, skończyło się właśnie teraz. Po sesji nie powiedzieliśmy ani słowa. On wstał pierwszy, jakby czekał tylko na koniec. Wyszedł, nie patrząc na mnie. Wracałam do domu sama. I po raz pierwszy od dawna czułam, że jestem naprawdę sama – nie tylko fizycznie. Na każdym poziomie.
Przestałam czekać
Pamiętam, jak jechaliśmy do Pragi. Wtedy jeszcze wszystko było przed nami. Mieliśmy tylko siebie, mały plecak i mapę, którą zgubiliśmy pierwszego dnia. Śmialiśmy się z tego, chodząc godzinami po krętych uliczkach. Andrzej wtedy trzymał mnie za rękę. Mocno. Jakby bał się mnie zgubić. Pamiętam, jak pierwszy raz powiedział: „Zostaniesz moją żoną?”. Nie było pierścionka, nie było kolacji przy świecach. Tylko ja, on i jego drżący głos w kuchni mojej mamy. A mimo to – poczułam się wtedy, jakby cały świat się zatrzymał. Powiedziałam „tak”, nie mając cienia wątpliwości.
Narodziny Oli. A potem Weroniki. Trzymał mnie za rękę przy porodzie. A kiedy pierwszy raz wziął córkę na ręce, w jego oczach zobaczyłam coś, czego nigdy wcześniej tam nie było – czułość. Wzruszenie. Może nawet miłość. Ale te chwile – jakby należały do innego życia. Do ludzi, których już nie ma. Zniknęły.
Pamiętam, jak mówiłam sobie, że jeszcze trochę. Jak dzieci pójdą na studia. Jak się ogarnie w pracy. Jak minie stres. Obiecywałam sobie, że do pięćdziesiątki coś się zmieni. Że wtedy wreszcie powiemy sobie wszystko. Że wróci czułość, bliskość, dotyk. Nie wróciło nic. A ja przestałam już mówić. Przestałam prosić. Przestałam czekać.
Byłam pełna goryczy
Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Tylko tym razem nie było herbaty. Nie było nawet pośpiechu. Była tylko ta dziwna cisza. Andrzej wpatrywał się w blat, ja w jego dłonie.
– Myślę, że już nie ma sensu się oszukiwać – powiedziałam cicho.
Nie zaprzeczył. Nie uniósł głosu. Tylko skinął głową, bardzo powoli. Jakby ważył ten gest od lat.
– Rozstańmy się bez krzyku – dodał po chwili.
Zabolało. Bo miał rację.
– Wiesz… nawet teraz nie potrafisz powiedzieć, co czujesz – szepnęłam, z goryczą.
Znów ta cisza. I nagle, prawie niesłyszalnie, powiedział:
– Może dlatego, że… nic nie czuję.
To zdanie rozdarło mi serce bardziej niż jakiekolwiek kłamstwo. Nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową, tak samo, jak on wcześniej. Wstałam. Poszłam do pokoju. Zaczęłam pakować najpotrzebniejsze rzeczy – szczoteczkę, bieliznę, notes z cytatami, które zbierałam przez lata. Te słowa kiedyś dawały mi nadzieję. Teraz – zamykały rozdział. To była nasza ostatnia rozmowa. Bez awantur. Bez trzaśnięcia drzwiami.
Odnalazłam się na nowo
Mieszkam teraz w małej kawalerce na trzecim piętrze. Bez windy. Na początku było ciężko – schody dawały w kość, a wieczorami cisza była jeszcze bardziej dokuczliwa. Ale z czasem zaczęłam się w niej odnajdywać. Teraz to moja cisza. Nienarzucająca się. Wybierana. Zaczęłam piec chleb. Sama. Nie z potrzeby, ale z ciekawości. Nigdy nie robiłam tego w tamtym życiu – bo zawsze ktoś czegoś ode mnie chciał. Teraz mam czas na sprawy, które są dla mnie ważne.
W pracy nic się nie zmieniło. Biblioteka to mój azyl. Tylko że teraz, gdy dzieciaki oddają książki spóźnione o tydzień, nie wkurzam się tak jak kiedyś. Może dlatego, że wiem, co to znaczy zagubić się w czasie. Czasem spotykam Andrzeja na spacerze. Zawsze sam. Idzie tym samym chodnikiem co ja, tylko z przeciwka. Mijamy się jak obcy. Czasem kiwnę głową. Czasem nie. I on też – jakbyśmy nigdy nie dzielili łóżka, domu, wspomnień. Jakby nic nas nie łączyło. Ale przecież łączyło. Tylko się rozpadło.
Nie nienawidzę go. Nie żywię już nawet żalu. Może trochę smutku. Ale to nie ten bolesny smutek, który ściska za gardło. Raczej ten cichy, który przychodzi wieczorem i siada obok jak stary znajomy. Czasem mu pozwalam. Ludzie pytają, co się stało. Mówię, że się rozstaliśmy. Bez dramatu. Bez zdrady. Bez histerii. Po prostu… czekałam za długo. Czekałam, aż się zmieni. Aż powie, że mnie kocha. Aż mnie przytuli. Aż zrobi cokolwiek. On czekał, aż ja przestanę czekać. I tak przez dwadzieścia pięć lat. Nie każdy związek kończy się krzykiem, zdradą, drzwiami zatrzaśniętymi z hukiem. Czasem kończy się w ciszy. Z jednym westchnieniem. I kubkiem zimnej herbaty na stole.
Joanna, 51 lat
Czytaj także:
- „Żona wciskała mi romans ze szwagierką, a sama miała pikantne grzeszki na sumieniu. Zrobiła ze mnie rogatego naiwniaka”
- „Brat traktuje żonę jak królową. Gdyby wiedział, co wyprawia za jego plecami, serce by mu pękło na pół”
- „Gdy na moim koncie pojawiła się okrągła sumka, rodzinka wyciągnęła łapy. Stałam się kasą zapomogową”