Reklama

Przez ostatnie dwa lata próbowałam wszystkiego – wszystkich aplikacji, raz nawet speed datingu. Faceci, których poznawałam, mieli wspólną cechę: albo nieobecni duchem, albo zbyt obecni ciałem. Jeden chciał mi pokazać swoją kolekcję mieczy samurajskich już na pierwszym spotkaniu. Drugi powiedział, że czeka na „kobietę idealną, która nie mówi zbyt wiele”. Trzeci zapomniał mojego imienia w trakcie kolacji.

Reklama

Miałam poczucie, że zegar biologiczny nie tyka, tylko wali młotem w ścianę. Chciałam domu. Rodziny. Kogoś, kto rano poda mi kubek kawy, zanim otworzę oczy. A zamiast tego dostawałam emotki ognia i pytania „u Ciebie czy u mnie?”

Aż pewnego dnia pojawił się – Adam. Poznaliśmy się na aplikacji. Jego profil był… normalny. Uśmiechnięty facet z rowerem w tle. Wysoki. Ciemne włosy. Kilka książek w ulubionych, zero zdjęć z siłowni. Zapytał mnie, co ostatnio sprawiło mi radość. Nie „hej, co tam”, tylko właśnie to. Odpisałam, że śniadanie z przyjaciółką. A on na to, że jego radością było przypadkowe spotkanie z psem na przystanku.

Pierwsza randka – trzy godziny, które minęły jak dziesięć minut. Druga – jeszcze lepsza. Na trzeciej już trzymał mnie za rękę, a ja czułam, że coś się we mnie otwiera, coś, co od dawna było zamknięte na siedem spustów. Że może... może to właśnie on.

– I co? Opowiadaj wszystko! – Paulina niemal wyrywa mi telefon z dłoni, gdy przychodzę do niej dzień po tej trzeciej randce.

– On jest... inny, Paulina. Taki spokojny, czuły. Jakby naprawdę był tu dla mnie. Nie udaje, nie kombinuje.

– Kasia, tylko nie odlatuj, dobra? Po trzeciej randce to jeszcze nie pora na szukanie imienia dla dzieci...

– Oj, weź! Ale... jakbyś widziała, jak patrzył, jak słuchał. Czuję, że to może być coś wyjątkowego.

Paulina przewraca oczami, ale się uśmiecha.

– Dobra, wróżę ci miesiąc i zobaczymy. Ale nie łam sobie serca, jeśli coś pójdzie nie tak, okej?

A ja tylko wzruszam ramionami. Bo przecież… tym razem wszystko będzie dobrze. Musi być.

On nie wyglądał na takiego typa

Minęły dwa dni od randki. Czekałam na wiadomość. Cokolwiek. Nawet głupie „hej”. Ale Adam milczał.

Napisałam pierwsza, późnym wieczorem, udając, że nic się nie dzieje:

– Hej, dzięki za sobotę. Nadal się uśmiecham, jak o niej myślę

Cisza.

Minęła godzina. Dwie. Rano spojrzałam na telefon – brak odpowiedzi.

Napisałam drugi raz. Tym razem coś neutralnego:

– Masz ochotę na spacer w tym tygodniu?

I znowu nic. Wpatrywałam się w ten cholerny ekran, jakby miał mi coś wyjaśnić. Czy go coś przejechało? Może wypadł z balkonu? Albo – najgorsza wersja – po prostu zniknął, bo… tak?

Po trzech dniach zadzwoniłam. Raz. Nie odebrał. Drugi raz – skrzynka głosowa. Trzeci raz – telefon wyłączony.

Siedziałam wtedy u Pauliny. Z laptopem na kolanach, próbując dokończyć prezentację, ale głowa była gdzie indziej.

– Kasia, ile jeszcze będziesz się tak nakręcać? – zapytała z rezygnacją. – Może po prostu był jednym z tych gości, którzy znikają. Ghosting, znasz to słowo?

– Ale on nie wyglądał na takiego typa! Paulina, przysięgam ci, on był inny! Patrzył mi w oczy, trzymał za rękę… przecież to nie może być udawane!

– Kochana, faceci potrafią grać wszystko. Naprawdę wszystko. I nie, nie zrobiłaś nic źle. To jego problem, nie twój.

Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą. Łzy zaczęły mi napływać do oczu.

– Może powiedziałam coś nie tak? Może nie powinnam była się tak otwierać?

– Przestań! On cię nie zostawił, bo za dużo mówiłaś. Zostawił cię, bo jest tchórzem. I nie potrafił powiedzieć: „Nie chcę kontynuować”.

Ale ja i tak analizowałam każdą sekundę naszych spotkań. Przewijałam je w myślach jak klatki filmu. Czy zrobiłam coś dziwnego? Zaśmiałam się za głośno? Powiedziałam coś głupiego?

Po tygodniu przestałam jeść. Po dwóch – spać. Po miesiącu… udawałam, że mam to gdzieś. Próbowałam „żyć dalej”, jak mówiła Paulina. Ale każda piosenka, każda ławka w parku przypominała mi o nim.

A najgorsze było to, że nie miałam zakończenia. Nie „to nie ma sensu” czy „nie szukajmy tego dalej”. Nic. Po prostu… wyparował. Jakby go nigdy nie było. I nikt mi nie wmówi, że to nic nie znaczyło.

Myślałam, że byliśmy ostrożni...

Zaczęło się od zmęczenia. Takiego innego niż zwykle – nie tego po dwunastu godzinach przed ekranem. Budziłam się i miałam ochotę wrócić do łóżka. Potem przyszły mdłości. Zrzuciłam to na stres, może jakieś zatrucie. Ale kiedy pewnego ranka zemdlałam w łazience, nie było już odwrotu.

Stałam w aptece i patrzyłam na testy ciążowe, jakby były narzędziami tortur. Kupiłam trzy. Dla pewności. Dwie kreski. Na każdym. Usiadłam na podłodze w kuchni, z tymi testami przed sobą. Płakałam. Ze strachu, z wściekłości, z przerażenia. I trochę z samotności.

Adam. To nie był jakiś przypadkowy „numer”. Byliśmy ostrożni – przynajmniej tak myślałam. Przez trzy randki zdążył zawładnąć moim sercem, a teraz jeszcze miałam nosić jego dziecko?

Przez kilka dni chodziłam po mieszkaniu jak cień. Nie powiedziałam nikomu. W pracy starałam się udawać, że wszystko jest normalnie. Ale nie było.

W końcu nie wytrzymałam. Weszłam do gabinetu szefowej z nadzieją, że coś wymyślę. Że jakoś to ukryję.

– Kasia, usiądź. Coś się dzieje, prawda? Wyglądasz jakbyś miała zemdleć – spojrzała na mnie przez okulary.

Milczałam. Przez chwilę. A potem…

– Jestem w ciąży – powiedziałam i zrobiło mi się słabo. Szefowa nie powiedziała nic przez kilka sekund.

– Rozumiem. Oczekuję, że uporządkujesz swoje obowiązki w najbliższych miesiącach. I postaraj się nie przynosić tego na spotkania z klientami.

Wyszłam z gabinetu, czując się jak śmieć. Nie prosiłam o litość. Ale sposób, w jaki powiedziała „to”… Jakby moje dziecko było problemem.

Wieczorem leżałam na kanapie i głaskałam się po brzuchu.

– Gdybyś tu był, Adam… – szepnęłam. – Gdybyś wiedział, co się dzieje…

Ale może właśnie wiedział. Może dlatego zniknął. Może przeczuwał, co będzie.

Przez głowę przechodziły mi najczarniejsze scenariusze. Samotne porody. Wózki w tramwajach. Rozsypane chrupki. Puste miejsce przy stole.

A potem – ten jeden głos, głęboko w środku: Nie jesteś sama. Masz siebie. Masz mnie.

I wtedy po raz pierwszy poczułam… że chcę tego dziecka. Że je pokocham. Nawet jeśli Adam już nigdy się nie pojawi.

Trzymał dziecko na rękach

Byłam wtedy w siódmym miesiącu. Brzuch miał już swój własny rytm – twardniał, kiedy się denerwowałam, a dziecko reagowało kopniakiem na hałas albo dźwięk muzyki.

W ten dzień pojechałam do centrum handlowego po jakąś kurtkę ciążową. Stara już się nie dopinała, a pogoda robiła się coraz bardziej jesienna. Nie planowałam długo zostać – wejść, przymierzyć, wyjść.

Ale wtedy go zobaczyłam. Stałam w kolejce do kasy, gdy mój wzrok zatrzymał się na znajomej sylwetce. Najpierw nogi. Później ręce. A potem – ten sam kark, który całowałam w deszczu, ten sam sposób, w jaki poprawiał kołnierz kurtki.

Adam. Trzymał dziecko na rękach. Obok – kobieta. Uśmiechnięta, śliczna, miała na sobie beżowy płaszcz i buty, które wyglądały jak z katalogu. Drugie dziecko trzymało ją za rękę.

Serce mi stanęło. Dosłownie. Przez moment czułam, jakby ktoś wyciągnął mi powietrze z płuc.

Adam się odwrócił. Spojrzał na mnie. Na sekundę, może dwie. Nasze spojrzenia się spotkały.

I wtedy… on odwrócił wzrok. Tak po prostu. Jakby mnie nie znał. Jakbym była obcą kobietą w ciąży, przelotnym cieniem w tłumie.

Zamarłam. Mój mózg próbował to przetrawić, ale ciało działało samo. Ruszyłam za nimi.

Skręcili do strefy restauracyjnej. Dzieci usiadły przy stoliku, kobieta – obok. Adam podał jej kubek z kawą, poprawił czapkę jednemu z dzieci. I wtedy usłyszałam to imię.

– Monika, weź jej zdejmij kurtkę, bo się zaraz zapoci – powiedział.

Monika. Żona. Wszystko zaczęło się układać. Dlatego zniknął. Dlatego nie napisał. Dlatego nigdy nie zaprosił mnie do siebie. Znikał po godzinach. Zawsze to on wybierał miejsce spotkania.

Stałam i patrzyłam, jak żyje. Jak oddycha. Jak śmieje się z czegoś, co powiedziało dziecko. I jak przechodzi obok mnie, jakby mnie nie było.

Minął mnie o metr. Nie spojrzał. Nie zwolnił. Przeszedł obok mnie z tą samą twarzą, z którą kiedyś mówił mi, że „dawno się z nikim tak dobrze nie czuł”.

Byłam jak duch. Z brzuchem, w za ciasnej kurtce, z krzykiem uwięzionym w gardle. Nie wiem, ile stałam. W końcu usiadłam na ławce. Ręce mi drżały. Serce waliło jak oszalałe. I tylko w brzuchu – cisza. Moje dziecko chyba czuło, że matka się rozpada.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: On nigdy nie miał być częścią tej historii. Nigdy.

Co robić?

Drzwi mieszkania zamknęły się z trzaskiem. Rzuciłam torebkę, kurtkę zsunęłam na podłogę. Stałam przez chwilę w przedpokoju, gapiąc się w ciemność. Moje ciało było napięte jak struna, jakby jeszcze próbowało zrozumieć to, co się wydarzyło.

Zadzwoniłam do Pauliny. Odbierała długo. Za długo.

– No wreszcie, Kasia! Wszystko okej?

– Widziałam go – powiedziałam. Głos mi się załamał.

– Co? Kogo?

– Adama. Był… z dziećmi. I z żoną. W centrum handlowym. Udawał, że mnie nie zna. Paulina, on mnie minął jak powietrze.

Cisza po drugiej stronie była jak uderzenie.

– Kasia… Boże. On… był żonaty przez cały czas?

– Wygląda na to, że tak. I miał dzieci. Dzieci, Paulina! Jedno z nich mogło mieć z sześć lat. Przecież on całe moje życie obrócił w żart.

– Ja pier… ja nie wiem, co ci powiedzieć. Jesteś pewna, że to była jego żona?

– Słyszałam, jak mówi do niej „Monika”. Znalazłam ją na Facebooku. Profil prywatny, ale zdjęcie w tle… On. Z nią. I dwójką dzieci. Na plaży. Cała rodzinka.

– I co zrobisz?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Mam jego numer. Mógłby go zablokować, ale wciąż go mam.

– Kasia... musisz sobie zadać jedno pytanie: chcesz mu powiedzieć o dziecku?

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na swoje odbicie w oknie – spuchnięte oczy, rozmazany tusz.

– A po co? Żeby znowu mnie zignorował? Żeby mnie wyśmiał?

– A może żeby chociaż raz wziął odpowiedzialność?

– Albo żeby rozwalić komuś rodzinę?

– A co on zrobił z twoim życiem?

W słuchawce zapadła cisza. Paulina się nie wycofywała. Zawsze była tą, która waliła prawdę między oczy. Ale ja nie miałam już siły na prawdę.

– Nie wiem. Nie chcę o nim myśleć. Ale jak mam wychować dziecko, wiedząc, że ojciec ma inne, które tuli, a moje udaje, że nie istnieje?

Gdy się rozłączyłam, usiadłam na łóżku i przez pół godziny nie ruszyłam się z miejsca. W głowie huczało mi jedno pytanie: Czy można tęsknić za kimś, kto nigdy nie był prawdziwy?

Spojrzałam na profil Moniki. Kolejne zdjęcia – wspólne wyjazdy, dzieci w pasujących piżamach, on trzymający żonę za talię.

Wyłączyłam telefon. Nie potrzebuję jego. Potrzebuję siebie. Ale jeszcze tego nie czułam. Jeszcze nie.

Wysłałam wiadomość

Napisałam do niego późno. Przez godzinę wpatrywałam się w puste pole wiadomości, zanim wystukałam:

„Adam, potrzebuję z tobą porozmawiać. To ważne.”

Wysłałam. Serce mi waliło jak szalone. Miałam ochotę natychmiast to cofnąć, ale było już za późno.

Minął dzień. Potem drugi. Zero odpowiedzi. Trzeciego dnia wiadomość zniknęła z okna rozmowy. Sprawdziłam jeszcze raz. Tak – zablokował mnie.

Usiadłam na podłodze i zaczęłam się śmiać. Pustym, nerwowym śmiechem. Nie tylko mnie zostawił. Nie tylko zignorował. Teraz jeszcze uciszył. Jakby moja ciąża była błędem, który trzeba wymazać.

Ale ja nie byłam błędem. I to dziecko też nie.

Zaczęłam przypominać sobie rozmowy z Adamem. Fragmenty. Szczegóły. Niewiele mówił o swoim życiu. Ale… raz wspomniał, że jego matka mieszka na Białołęce. Innym razem opowiadał, że w weekend był „u teściów” – to mnie wtedy zdziwiło, ale nie dopytałam, bo uznałam, że się przejęzyczył.

Pamiętałam też nazwę firmy, w której pracował. Znalazłam ją w sieci. Adres. Mapka. I… podjechałam tam. Nie żeby coś mówić. Chciałam tylko zobaczyć. Upewnić się.

Stałam w samochodzie po drugiej stronie ulicy. Po dwudziestu minutach wyszedł. Uśmiechnięty. Wysoki, pewny siebie. Taki sam jak wtedy.

Wróciłam na Bielany, do parku, w którym zwykle chodziłam wieczorami. Usiadłam na ławce. Obok przysiadła jakaś kobieta. Miała około czterdziestki. Też w ciąży. Rozmawiałyśmy chwilę – o pogodzie, o tym, jak dzieci kopią w nocy.

– Sama pani wychowuje? – zapytała nagle.

– Tak – odpowiedziałam po chwili ciszy. – Ojciec nie chciał mieć z nami nic wspólnego.

– Znam to. Też przez to przeszłam. Ale wie pani, co mnie uratowało? Że przestałam się bać. Przestałam walczyć o kogoś, kto i tak nigdy nie miał być częścią naszej historii.

– I co wtedy?

– Zaczęłam tworzyć swoją. Od nowa. Z moim dzieckiem. I było trudno, ale to była moja decyzja.

Uśmiechnęła się, poprawiła kurtkę i poszła w swoją stronę.

Patrzyłam za nią długo. I po raz pierwszy… nie czułam się całkiem sama.

Ojciec: nieznany

Poród był szybki. Zaskakująco. Spodziewałam się godzin bólu, krzyków, paniki. A tymczasem wszystko wydarzyło się tak, jakby moje ciało samo wiedziało, co robi.

Kiedy po raz pierwszy wzięłam go na ręce – mojego syna – zamarłam. Patrzył na mnie oczami tak ciemnymi, że przez chwilę pomyślałam:

„Boże, ma oczy Adama”. Ale sekundę później ten strach zniknął. Bo on był mój.

Tylko mój. Nazwisko w akcie urodzenia – moje. Ojciec: nieznany. I nie czułam się z tym źle. Czułam… spokój.

Na szpitalnej sali, kiedy wszyscy jeszcze spali, wyszeptałam do niego:

– Witaj, Franek.

Imię, które wybrałam sama. Bez żadnych „kompromisów” czy pytań o zgodę. To ja byłam wszystkim, czego potrzebował.

I to ja miałam go nauczyć świata.

Pierwsze dni w domu były jak sen. Zimowy, cichy sen, pełen nocnych pobudek, zapachu mleka i ciepła małych stópek.

Czasem myślałam o Adamie. Ale rzadziej. Coraz mniej. Nie dlatego, że wybaczyłam – jeszcze nie. Ale dlatego, że nie miałam już dla niego miejsca. Bo każdy kącik mojego serca zajmował Franek.

Nie rozbiłam jego rodziny. Nie zniszczyłam nikomu życia. Zniszczył je sobie sam, wybierając milczenie.

– Nie znalazłam miłości – powiedziałam kiedyś do Pauliny – ale stworzyłam życie.

A ono kocha mnie. Prawdziwie. I to mi wystarczy.

Katarzyna, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama