„Po 30 latach jako księgowa rzuciłam wszystko i wyjechałam na Bali. Moje dzieci myślały, że straciłam rozum”
„– Mamo, co ty wygadujesz? – córka odłożyła telefon i patrzyła na mnie tak, jakbym właśnie ogłosiła, że zapisałam się do sekty. – Nie wygaduję. Mówię, co postanowiłam. Lecę na Bali – powtórzyłam spokojnie. Syn prychnął, jakby właśnie zobaczył mema z jednorożcem jeżdżącym na deskorolce”.

Przez trzy dekady wypełniałam formularze, rozliczałam faktury i liczyłam cudze pieniądze. Byłam księgową z powołania – skrupulatną, lojalną, zawsze na czas. Prowadziłam przewidywalne życie: dom, praca, zakupy, urlop raz w roku nad Bałtykiem. Dzieci dawno się wyprowadziły, mąż odszedł jeszcze wcześniej. Wpadłam w tryb autopilota – wykonywałam wszystko, jak trzeba, ale bez radości. W pewnym momencie zrozumiałam, że jeśli czegoś nie zmienię, to któregoś dnia po prostu umrę z przyzwyczajenia. Więc podjęłam decyzję – nagłą, szaloną, nieodwracalną.
Rutyna, która mnie zjadała
– Pani Ewo, a czy ja mogę wrzucić koszt paliwa z lutego, skoro faktura jest na marzec? – zapytał młody chłopak z działu logistyki, który trzeci raz w tym tygodniu wchodził do mojego biura z tym samym pytaniem. Kiwnęłam głową i wskazałam na kratki w arkuszu kalkulacyjnym. Nawet nie spojrzałam na niego. Po prostu nie miałam już siły.
Od lat wszystko wyglądało tak samo. Wstawałam o 6:00, parzyłam herbatę, robiłam dwie kanapki – jedną z serem żółtym, drugą z dżemem. O 7:15 wychodziłam z mieszkania, żeby zdążyć na autobus 152. O 7:45 byłam już w biurze. Do 16:00 siedziałam przed monitorem, potem szybkie zakupy, wiadomości w tle, kolacja, kąpiel i sen. I tak w kółko.
Kiedyś myślałam, że stabilizacja to błogosławieństwo. Że jak się wszystko układa – rachunki zapłacone, dzieci zdrowe, mieszkanie posprzątane – to znaczy, że osiągnęłam sukces. Tylko że w pewnym momencie zorientowałam się, że nie pamiętam, co jadłam wczoraj na obiad. Nie cieszyłam się już z niczego. Wszystko było letnie, nijakie. Nawet śmiech koleżanek z działu nie potrafił mnie rozbawić.
Dzieci dzwoniły rzadko. Najczęściej wtedy, gdy coś się psuło – pralka, samochód, relacja z partnerem. A ja słuchałam, doradzałam, jak zawsze, bez skargi. Ale w środku czułam się coraz bardziej pusta. Jakby moje życie zaczęło się kurczyć, powoli, ale nieubłaganie. Któregoś dnia weszłam do biura i spojrzałam na siebie w lustrze w toalecie. Zobaczyłam zmęczoną kobietę z bladą twarzą i martwymi oczami. I wtedy pierwszy raz przemknęło mi przez głowę pytanie: „A może by tak wszystko rzucić?”.
Dalej nie dam rady
W sobotę rano zamiast standardowej owsianki z jabłkiem zrobiłam sobie jajecznicę na masełku i usiadłam na kanapie z kubkiem kawy. Włączyłam laptopa, nie po to, żeby sprawdzić saldo konta czy wiadomości z pracy. Zamiast tego wpisałam w wyszukiwarkę: „życie na Bali po pięćdziesiątce”. Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy. Bali. Egzotyczne, wilgotne, dalekie. Tak odległe od mojego szarego życia jak Wenus od ziemi.
Zaczęłam czytać blogi. Kobiety takie jak ja – po rozwodzie, po wypaleniu zawodowym, po utracie sensu – pisały o tym, jak rzuciły wszystko i wyjechały. Z każdą kolejną historią robiło mi się lżej. Jedna kupiła dom w Ubud i zaczęła prowadzić jogę. Inna otworzyła kawiarnię przy plaży. Jeszcze inna po prostu pisała wiersze i sprzedawała własnoręcznie robione bransoletki.
W tamtym momencie to, co wcześniej wydawało się szaleństwem, zaczęło nabierać realnych kształtów. Ja też mogłam. Miałam oszczędności. Nie miałam już na głowie dzieci ani męża. Miałam wiedzę, umiejętności, język angielski na poziomie więcej niż podstawowym. I miałam marzenie. Moje własne, nie cudze.n Tego samego dnia, po południu, odwiedziły mnie dzieci. Przyszły na kawę – taką, jaką lubią: z mlekiem roślinnym. Usiadły na kanapie, rzuciły kurtki na moje świeżo wyprasowane poduszki i zaczęły przeglądać coś w telefonach.
– Dzieci, muszę wam coś powiedzieć – zaczęłam, próbując opanować drżenie głosu. – Postanowiłam wyjechać. Na Bali.
Podniosły głowy równocześnie. W oczach miały coś między paniką a niedowierzaniem.
– Mamo, żartujesz, prawda?
Pora na bilet w jedną stronę
– Mamo, co ty wygadujesz? – córka odłożyła telefon i patrzyła na mnie tak, jakbym właśnie ogłosiła, że zapisałam się do sekty.
– Nie wygaduję. Mówię, co postanowiłam. Lecę na Bali – powtórzyłam spokojnie.
Syn prychnął, jakby właśnie zobaczył mema z jednorożcem jeżdżącym na deskorolce.
– Ty? Bali? Mamo, tam są komary, wilgoć, a ty nie znosisz upałów! – zaśmiał się nerwowo.
– Tak, ja. I właśnie dlatego, że ich nie znoszę, muszę spróbować czegoś nowego. Bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Córka milczała. Spojrzała na mnie tak, jakby pierwszy raz w życiu widziała mnie naprawdę. Po raz pierwszy nie byłam matką, księgową, kobietą od „wszystko będzie dobrze”. Byłam kobietą z planem – swoim planem.
– A co z wnukami? Z Wigilią u nas? Z tobą przy stole? – zapytała w końcu cicho.
– Wciąż będę was kochać. Ale muszę też zadbać o siebie – odpowiedziałam.
Kiedy wyszli, w mieszkaniu zrobiło się nieznośnie cicho. Przez chwilę miałam wątpliwości. Ale tylko przez chwilę. Tego samego wieczoru zarezerwowałam bilet. Lot z przesiadką w Dubaju. Bali – Denpasar. Wylot za miesiąc. Sercem czułam, że to dobra decyzja. Rozsądek krzyczał, że zwariowałam.
Zaczęłam sprzedawać meble, zamknęłam działalność. Wypowiedziałam umowę najmu mieszkania, w którym spędziłam ponad dwadzieścia lat. Kiedy oddawałam klucze, ręce mi drżały. Ale kiedy tylko samolot oderwał się od ziemi, poczułam, jak serce zaczyna bić inaczej. Mocniej. Żywo.
Bali stało się moim domem
Pierwsze dni były jak sen – spocony, duszny, pachnący przyprawami i wilgotną ziemią. Bali przywitało mnie chaosem. Motorki trąbiły jak oszalałe, powietrze lepiło się do skóry, a słońce paliło bezlitośnie. Przez chwilę chciałam zawrócić, ale potem zrozumiałam – to po prostu inna rzeczywistość. I nie muszę jej rozumieć od razu.
Wynajęłam mały domek na skraju Ubud. Ściany z bambusa, moskitiera nad łóżkiem, cisza przerywana tylko odgłosami gekonów. Po raz pierwszy od lat budziłam się nie przez budzik, ale przez światło wpadające przez bambusowe żaluzje. Nie miałam planu na życie tutaj. Przynajmniej nie na początku. Spacerowałam po lokalnych targach, uczyłam się targować, jadłam potrawy, których nazw nawet nie potrafiłam powtórzyć. Czas płynął inaczej. Powoli. Smakował.
Poznałam Julię – Niemkę, która też rzuciła korporację i zajęła się malowaniem ceramiki. Miała tyle lat co ja i podobny błysk w oku. To ona podsunęła mi pomysł: „Prowadź warsztaty księgowości online. Dla digital nomadów, dla freelanserów, którzy gubią się w podatkach. Ty masz wiedzę, oni potrzebują pomocy”.
Zaczęłam więc. Małe grupki, kameralne spotkania przez Zooma. Pieniądze były skromne, ale wystarczały. A ja po raz pierwszy nie pracowałam, by przeżyć – pracowałam, by mieć kontakt z ludźmi. Wieczorami siadałam na werandzie z herbatą z imbiru i patrzyłam na ryżowe pola. I myślałam: „To moje życie. Moje. I nie chcę innego”.
Co zostawiłam, a co zyskałam
Dzieci długo nie mogły się pogodzić z moim wyjazdem. Córka pisała rzadko, ale za każdym razem między wierszami czytałam: „Kiedy wreszcie wrócisz do normalności?”. Syn próbował mnie rozśmieszać memami i linkami do „Bali dla początkujących” – jakby chciał sprawdzić, czy naprawdę tam jestem. Nie tęskniłam za moim dawnym życiem. Tęskniłam za nimi. Za ich głosami, za wnukami, za niedzielnymi obiadami, które zawsze robiłam za dużo. Ale nie tęskniłam za tą wersją siebie, którą tam zostawiłam. Zmęczoną, ułożoną, wiecznie na służbie.
Na Bali zyskałam wolność, jakiej nie znałam. To nie była wolność od obowiązków – to była wolność od oczekiwań. Nikt tu nie patrzył, czy mam świeżo zrobione paznokcie. Nikt nie pytał, czemu jestem sama. Ludzie żyli prosto, bez pośpiechu. Nauczyłam się od nich, że mniej naprawdę znaczy więcej.
W weekendy uczyłam się jeździć na skuterze, choć moje dzieci pewnie złapałyby się za głowę. Spróbowałam medytacji, choć na początku myślałam tylko o tym, czy zamknęłam drzwi na klucz. Z czasem mój umysł też zwolnił. Przestałam planować. Zaczęłam czuć. Pewnej nocy obudziłam się bez powodu. Wyszłam na zewnątrz i spojrzałam w niebo. Nie widziałam tylu gwiazd od dzieciństwa. I wtedy zrozumiałam: zostawiłam stare życie, ale zyskałam nowe. Prawdziwsze.
Nigdy nie wrócę do dawnego życia
Minęły dwa lata. Dwa lata, odkąd spakowałam walizkę i poleciałam na Bali. Dzieci już nie próbują mnie namawiać do powrotu. Przestały pytać, kiedy wrócę. Zamiast tego pytają: „Mamo, jak się dziś czujesz?”, „Co gotujesz?”, „Czy padał deszcz nad twoją dżunglą?”. Nauczyły się, że można być blisko, nawet będąc daleko. Czasem dzwonię do wnuków i opowiadam im historie o małpach kradnących banany, o nocnych koncertach żab i o tym, jak woda w oceanie jest ciepła jak zupa.
Kiedyś wnuczka zapytała:
– Babciu, a czemu ty tam mieszkasz, tak daleko?
Odpowiedziałam najprościej jak umiałam:
– Bo tam umiem się uśmiechać.
Nie jestem już księgową. Nie jestem tylko matką czy babcią. Jestem kobietą, która się odnalazła. Choć brzmi to banalnie, wiem, że tak właśnie jest. Odnalazłam siebie, kiedy przestałam się bać, co pomyślą inni. Na Bali nauczyłam się, że życie nie musi być uporządkowaną tabelką w Excelu. Może być falą, która czasem cię przewróci, ale też nauczy cię pływać. Może być nieprzewidywalne, dzikie, kolorowe i ciche zarazem.
Czy wrócę kiedyś? Może w odwiedziny. Może, jeśli zatęsknię za zapachem pierogów z cebulą albo za śniegiem. Ale wracać na stałe? Nie. To byłoby jak włożenie za ciasnych butów. Bo teraz moje miejsce jest tutaj. Z daleka od rozkładów jazdy, sztywnych planów i „tak trzeba”. Teraz jest tylko „chcę”. I to mi wystarcza.
Ewa, 61 lat
Czytaj także:
- „Zaplanowałem rodzinne wakacje w Chorwacji, by spędzić czas z najbliższymi. Takiej reakcji się nie spodziewałem”
- „Ukochany balował z kumplami, a ja miałam obsługiwać tę bandę. Gorzko pożałuje dnia, w którym wpadł na ten pomysł”
- „Mąż spakował 7 lat naszego małżeństwa do 3 walizek. Wspólne życie zakończył kartką na lodówce”