„Po 30 latach mój ukochany zniknął bez słowa. W końcu rozwikłałam zagadkę, ale prawda okazała się zbyt bolesna”
„Wspominając te początki, czułam ból i wstyd. Wstyd, że tak łatwo uwierzyłam. Że nigdy nie zapytałam go o przeszłość. Że zadowoliłam się tym, co mi dawał. Nigdy nie był wylewny. Nie opowiadał o dzieciństwie, rodzinie, nie miał żadnych zdjęć z młodości. Mówił, że wszystko, co ważne, jest teraz. A ja wtedy chciałam w to wierzyć”.

- Redakcja
Codzienność w naszym pensjonacie „Pod Brzozami” toczyła się własnym, spokojnym rytmem. Od ponad trzydziestu lat prowadziłam to miejsce razem z Tadeuszem, moim mężem. Nie było dnia, byśmy nie wypili wspólnie porannej kawy na tarasie – on lubił ją czarną, ja z mlekiem i odrobiną cukru. Po śniadaniu dzieliliśmy się obowiązkami. On wychodził do ogrodu sprawdzić grządki i sprzęt, a ja zabierałam się za kuchnię albo sprawdzałam rezerwacje.
Mieliśmy swoje nawyki, swoje żarty, swoje niedopowiedzenia. Ludzie mówili, że jesteśmy wzorem małżeństwa – zawsze razem, zgodni, spokojni. Tadeusz lubił powtarzać, że życie z kobietą tak zorganizowaną jak ja to czysta wygoda. A ja śmiałam się, że życie z mężczyzną tak cichym i ułożonym jak on to dar od losu.
Goście wracali do nas każdego lata, niektórzy nawet co zimę. Ania – jedna z naszych stałych bywalczyń – została moją bliską przyjaciółką. Rozumiałyśmy się bez słów. Często mówiła, że zazdrości mi tej stabilności, że ja to mam szczęście, bo zbudowałam życie z kimś, na kim zawsze można polegać. Wtedy jeszcze wierzyłam, że ma rację.
Dopiero teraz, siedząc samotnie w salonie, patrząc na pusty fotel przy kominku, widzę, jak złudne było moje poczucie bezpieczeństwa. Kilka dni temu znalazłam list. Jedno zdanie zmieniło wszystko: „Nigdy nie byłem tym, za kogo mnie brałaś. Przepraszam. – Tadeusz”.
Nie wierzyłam, że to się dzieje
Obudziłam się przed świtem. Obok mnie – zimne prześcieradło. Myślałam, że Tadeusz wstał wcześniej, może poszedł po bułki do piekarni, jak miał w zwyczaju. Spojrzałam przez okno – nasze auto stało tam, gdzie zawsze. W kuchni nie pachniało kawą. Czajnik był zimny. Na stole leżała tylko złożona kartka papieru. Podniosłam ją z rosnącym niepokojem.
„Nigdy nie byłem tym, za kogo mnie brałaś. Przepraszam. – Tadeusz”.
W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakiś nieśmieszny żart. Odłożyłam kartkę, przetarłam oczy. Poszłam do ogrodu, do garażu, zajrzałam nawet do spiżarni. Nigdzie go nie było. Jego kurtka wisiała na wieszaku, buty stały przy drzwiach. Ale torba podróżna – ta stara, szara, z urwanym suwakiem – zniknęła.
Usiadłam na ławce przed domem. Trzęsły mi się ręce.
– Ania… muszę do niej zadzwonić – szepnęłam do siebie.
– Helena, co się dzieje? – zapytała, gdy tylko odebrała. – Brzmisz tragicznie.
– Tadeusz… zniknął. Zostawił mi list. Nic więcej.
Przeczytałam jej treść na głos. W słuchawce zapadła cisza.
– Może to jakiś żart? Może... może on wróci? – próbowała mnie pocieszyć. – Może musiał gdzieś pilnie wyjechać?
– Nie zabrał samochodu, ani dokumentów. Tylko torbę. I zostawił taki list.
– Helena, ja przyjadę do ciebie… może zadzwonić na policję?
– Jeszcze nie. Najpierw... muszę zrozumieć, co się tu właściwie stało.
Nie wiedziałam, co ze sobą począć
Kiedy Ania po kilku godzinach zapukała do drzwi, byłam wciąż w szlafroku, z nieumytymi włosami. Siedziałam przy stole, wpatrzona w kartkę. Weszła i objęła mnie tak, jakby wiedziała, że każde słowo to teraz za dużo. Dopiero po chwili zapytała cicho:
– Możemy przeszukać jego rzeczy?
Pokiwałam głową. Nie wiedziałam już, co robić, a każda minuta w tej niewiedzy zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
Zaczęłyśmy od szuflad w sypialni. Skarpetki, koszule, ręczniki. Wszystko na swoim miejscu. Ale w dolnej szufladzie, pod warstwą gazet z zeszłego roku, znalazłam kopertę. W środku były wydruki maili, kilka starych zdjęć – Tadeusz przy stole z jakąś kobietą, dwójką nastoletnich dzieci i… podpis: „Wakacje 2014 – nad Soliną”. Na odwrocie zdjęcia – „Dla Ciebie, T.”
– Co to ma być? – wyszeptałam. – Przecież to… to nie są nasze dzieci. Ja nigdy nie byłam nad Soliną.
Z drżeniem ręki przejrzałam kolejne zdjęcia. Widać było ich razem na różnych tle – piknik, łódka, kolacja w restauracji. Na jednym Tadeusz obejmował tę kobietę, całując ją w czoło. Wyglądał na szczęśliwego. Był spokojny. Inny.
Ania patrzyła mi przez ramię.
– Helena… czy on… miał drugie życie?
– Nie wiem. Ale wygląda na to, że tak.
Jeszcze tego samego popołudnia przyszedł listonosz. Marek. Chyba domyślił się, że coś jest nie tak.
– Przyszedłem z poleconym… Ale może... powinienem porozmawiać z panią przez chwilę?
W końcu poznałam prawdę
Nie chciałam go wpuszczać. Marek zawsze był dla mnie miły, ale teraz nie miałam siły na rozmowę.
– To ważne, pani Heleno – powiedział, zerkając na mnie z niepokojem. – Ja wiem, że to nie moja sprawa, ale... może lepiej, żeby usłyszała to pani ode mnie.
Ania spojrzała na mnie pytająco. Skinęłam głową. Wpuściłam go do kuchni. Marek usiadł sztywno, jakby obawiał się, że dotykając czegokolwiek, zniszczy spokój tego miejsca.
– Tadeusz… zniknął, prawda? – zaczął.
– Zostawił tylko list – powiedziałam sucho. – A pan chyba wie coś więcej, skoro sam pan przyszedł.
Marek spuścił wzrok.
– Ja go znałem... dłużej niż pani myśli. Kiedyś, jeszcze zanim przyjechaliście do Brzozowa, pracował przez parę lat na poczcie w Sanoku. Tam właśnie go poznałem. Miał inną rodzinę. Żonę. Dzieci.
– Jaką rodzinę? – poderwałam się z krzesła. – Przecież my jesteśmy razem od trzydziestu lat!
– Wtedy mówił, że musi „odciąć się od przeszłości”. Że coś mu się rozsypało i musi zacząć od nowa. I tak trafił tu, do pani. Ale kontaktu z tamtą rodziną… nigdy do końca nie zerwał. Co jakiś czas wysyłał paczki, listy. Czasem nawet z nimi wyjeżdżał.
– Pan wiedział. I nic mi nie powiedział. Przez te wszystkie lata.
– Bo to nie była moja sprawa. Ale może powinienem…
– Teraz to sobie pan przypomniał?! Po trzydziestu latach?! – krzyknęłam.
Ania wstała i położyła dłoń na moim ramieniu, próbując mnie zatrzymać.
– Panie Marku – powiedziała cicho. – Co jest w tym liście?
Spojrzał na nas. Westchnął.
– Ostatni list od niego. Do pani.
Czułam ból i wstyd
Tej nocy nie zmrużyłam oka. Leżałam w pustym łóżku, z kartką w ręce, na której Tadeusz własnym pismem napisał nowy adres – gdzieś pod Krosnem – i kilka zdań. „Wiem, że nie mam prawa prosić o wybaczenie. Ale musiałem odejść. Nie potrafiłem dłużej udawać.” Czytałam to raz po raz, jakby próbując znaleźć między wierszami jakiekolwiek „dlaczego”, które by wystarczyło.
Pamiętam dokładnie dzień, w którym się poznaliśmy. Miałam wtedy trzydzieści sześć lat, po rozwodzie, z nastoletnią córką i przekonaniem, że już nic dobrego mnie nie czeka. Tadeusz przyjechał wtedy do pensjonatu jako gość – zatrzymał się na tydzień. Pomagał przy śniadaniach, naprawił cieknący kran w łazience. Śmiał się, że „nie potrafi siedzieć bezczynnie”. Po tygodniu został na miesiąc. A potem na całe życie – jak mi się wtedy wydawało.
Wspominając te początki, czułam ból i wstyd. Wstyd, że tak łatwo uwierzyłam. Że nigdy nie zapytałam go o przeszłość. Że zadowoliłam się tym, co mi dawał. Nigdy nie był wylewny. Nie opowiadał o dzieciństwie, rodzinie, nie miał żadnych zdjęć z młodości. Mówił, że „wszystko, co ważne, jest teraz”. A ja wtedy chciałam w to wierzyć.
Pamiętam, jak siedzieliśmy na werandzie i opowiadał mi bajki o wymarzonej starości. Że będziemy tu do końca, pod brzozami, z wnukami na wakacjach. Każde z tych słów teraz raniło.
Byłam ślepa. Albo po prostu – chciałam wierzyć, że jestem wyjątkiem.
Musiałam się z tym zmierzyć
Dwa dni później pojechałam pod wskazany adres. Nie mówiłam nic Ani. Wzięłam pierwszy poranny autobus. Droga była długa, przez małe miasteczka, wąskie drogi, przez lasy i pagórki. Wysiadłam kilka przystanków wcześniej, żeby się przejść. Żeby mieć czas.
Dom był zadbany, z czerwoną dachówką i ogrodem pełnym kwiatów. Przed bramą stał rower dziecięcy. A potem wyszła ona – kobieta w moim wieku, może nieco młodsza. Za nią dwójka dzieci – dziewczynka i chłopiec, mieli po kilka lat. Pewnie wnuki. Wszyscy się śmiali. Wyglądali… spokojnie. Jak z obrazka. Jak my kiedyś, tu – w pensjonacie. Z Tadeuszem.
Nie podeszłam. Stałam po drugiej stronie ulicy i patrzyłam. Moje serce waliło jak młotem, ale nogi miałam jak z waty. Chciałam krzyknąć, zapytać, dlaczego. Ale jedyne, co potrafiłam, to stać. I patrzeć. A potem po prostu się odwróciłam i wróciłam na przystanek.
Wieczorem siedziałam już z powrotem w kuchni. Ania próbowała mnie namówić na herbatę, ale pokręciłam głową.
– Byłam tam – powiedziałam cicho. – I już wszystko wiem.
– I co teraz?
– Nic. Pensjonat. Goście. Pościel do wyprania. Życie.
Pensjonat stał się dla mnie więzieniem. Każdy kąt przypominał mi o nim. Ale jednocześnie – był jedyną rzeczą, którą miałam. Nie mogłam się stąd ruszyć. To był mój dom. Nawet jeśli już pusty.
Ania chciała zostać dłużej, ale odmówiłam.
– Muszę się z tym zmierzyć sama – powiedziałam. – Wiesz, co jest najtrudniejsze? Nie nienawidzę go. Po prostu… już nie wierzę nikomu.
Czas nie leczył ran
Zamknęłam pensjonat na zimę. Po raz pierwszy od lat. Żadnych rezerwacji, żadnych śniadań na werandzie, żadnego śmiechu gości. Tylko cisza. Mróz ściskał szyby, a ja wciąż chodziłam w grubym swetrze, mimo że kaloryfery pracowały pełną parą. W kuchni pachniało kawą, ale nikt poza mną już jej nie pił. W salonie wciąż stały dwie filiżanki – jednej nie ruszałam od dnia, w którym zniknął.
Czas nie leczył ran. Tylko rozciągał ból w czasie, jakby rozsmarowywał go cienką warstwą na całe dnie. Na początku chciałam wszystko wyrzucić – zdjęcia, ubrania, filiżanki. Ale nie mogłam. Coś mnie trzymało. Może głupia nadzieja, że któregoś dnia wróci. Już nie z miłością, nie po przebaczenie. Po prostu, żeby przyznać się do winy. Ale on nie wracał. I chyba już nie wróci.
Ania dzwoniła prawie codziennie. Marek już nie przychodził. Może zrozumiał, że widok jego twarzy był dla mnie jak sól na ranę. Od ludzi ze wsi słyszałam, że Tadeusz żyje dobrze. Że wnuki mówią do niego „dziadku”. Że buduje im domek na drzewie. Chciałam ich nienawidzić, a potem myślałam: to nie ich wina.
Zaczęłam chodzić do lasu. Tylko brzozy nie pytały, jak się czuję. Nie patrzyły litościwie. Były jak dawniej – szumiały, pochylały się, bieliły korą pod śniegiem. Tylko ja już byłam inna. Już nie wierzyłam w bajki o dobrym mężu i spokojnej starości.
Helena, 68 lat
Czytaj także:
- „Mąż sknerus zatruwał mi życie awanturami, a ja chciałam tylko kupić dziecku nowe buty. Wystawiłam mu paragon za zniewagę”
- „Nie chciałam tego dziecka i Bóg mnie ukarał. Córka mieszka w Warszawie i nie chce mnie znać. Nikt się jej nie dziwi”
- „Ukochany zawrócił mi w głowie, ale nie tylko ze mną kręcił piruety. Zemściłam się. To było jego ostatnie warszawskie tango”