Reklama

Dzieci nie widziały w tym nic dziwnego

Kilka lat temu powalił mnie rozległy kryzys psychiczny. Mówiąc wprost, popadłem w skrajną abnegację po tym, jak Alinka sobie poszła. Po wielu latach wspólnego życia i odchowania trójki dzieciaków uznała, że teraz musi zaznać wolności i swobody i rzuciła się w wir wielkomiejskiego szaleństwa. Oczywiście na tyle, na ile pozwalał jej pesel i całkiem przyzwoita pozycja społeczna. Dzieci zgodnym chórem przyklasnęły matce.

Reklama

– Co się ojciec dziwisz? Należy jej się, nie?

– A ja? O mnie się nie martwisz?

– Dasz sobie radę, co masz nie dać? Ciebie nic nie zmoże!

– Śmiała diagnoza.

Zobacz także

– Tata, znamy się nie od dziś! Wypłyniesz z przerębli i jeszcze będziesz trzymał jabłko w pysku, tak to się mówi?

– Trochę inaczej. Spodziewałem się po tobie współczucia, Mareczku.

– A czego tu współczuć? Każdy koniec zawiera w sobie jakiś początek, nie? Nowe czeka! Ahoj, przygodo!

– Marek ma rację – wtrąciła Elwira – jeszcze sobie coś fajnego w życiu znajdziesz. A mama jest nareszcie szczęśliwa.

– To znaczy, że ze mną nie była? Że nasz dom, nasze życie, to wszystko było nic nie warte?

– Nie dramatyzuj! Było warte, ale ta wartość zatarła się z czasem.

– Tata, przecież możesz wyprowadzić się na działkę – Klara oderwała się na moment od tabletu.

– No! I sobie zorganizujesz nowe, wiejskie życie. Nigdy nie jest za późno. Ile ty właściwie masz lat?

– Sześćdziesiąt.

– O cholera, to stary już jesteś. Ale spoko, dasz radę.

– A jak nie dam?

– Elwira, Klara, spadamy, bo się spóźnimy na lunch z mamą.

– A jak nie dam? Sobie rady?

– Pa, tatuśku, i mógłbyś się ogolić!

– Sama się ogól – mruknąłem do najmłodszej latorośli.

To zdumiewające, że w tak krótkim czasie z rozkosznych stworzonek cała trójka przeistoczyła się w cyniczne potwory. Jak ma się ktokolwiek zadumać nad moim losem, skoro własne dzieci lekceważą sytuację, w jakiej się znalazłem.

Zacząłem nowe życie

Wyprowadziłem się na działkę i rzuciłem pracę. Dosyć udawania, że moje pomysły są w istocie pomysłami mojej trzydziestoletniej szefowej. Dosyć potakiwania i dosyć wymieniania fałszywych uśmieszków z kolegami z biura. Dosyć! Miałem trochę oszczędności, niezbyt dużo, ale jak wynikało z precyzyjnych obliczeń, wystarczy mi na dwa, trzy lata skromnej egzystencji.

Na wsi życie jest tańsze, pocieszałem się. I przecież nie jest powiedziane, że od czasu do czasu nie trafię jakiejś miłej i niewyczerpującej chałturki. I mogę przecież posadzić jakieś pomidory, ogórki. I… może poznam kogoś sympatycznego, jakąś przemiłą wieśniaczkę albo panią doktor z miejscowej przychodni…

Wyprowadziłem się na wieś i zacząłem pobierać bolesne lekcje od życia. Najgorsze jest pielenie. Kręgosłup natychmiast zaczyna się buntować. Koszmarne jest sąsiedztwo kuny, która szaleje po domu i nie przyjmuje do wiadomości, że to nie jej chałupa.

– Panie sąsiedzie, co mam zrobić? Kuna mi się zagnieździła.

– A, to nic pan nie zrobisz… Jak kuna zamieszkała, to już dom jest jej, nie da się cholery wygnać. No chyba tylko trzeba się przyzwyczaić.

– Jak przyzwyczaić? Nie da się przyzwyczaić. Black Sabbath będę jej puszczał na cały regulator, może sama zrezygnuje.

– Albo polubi. A jak nie, to poprzegryza panu kable od sprzętu…

To była moja pierwsza lekcja stoickiego podejścia do życia. Szybko uczyłem się akceptować to, co świat mi dawał: komary, muchy, inwazję kretów, gradobicie, jakieś rdzawe plamki na roślinach, kunę i jej potomstwo. Dzieci kontaktowały się ze mną średnio raz na kwartał jakimś zdawkowym wpisem na facebooku, ani razu nie przyjechały do mnie. Znajomi wykruszyli się w naturalny sposób. Czasami wpadał tylko Rysio. To był prawdziwy test na przyjaźń. Rysio nie był zmotoryzowany, dystans stu kilometrów pokonywał komunikacją kombinowaną, co zabierało mu ponad trzy godziny. Prawdziwy bohater.

– Jak ci się żyje na tym odludziu?

– Przyzwyczaiłem się.

– Nie tęsknisz do miasta? No wiesz, kawiarnia, dziewczęta, te sprawy?

– Jakoś nie bardzo.

– To co ty tu całymi dniami robisz?

– Trochę pielę, ale to rzadko, a tak to leżę w hamaku… do sklepu pójdę czasem, na niebo się pogapię, jak te chmury tak sobie leniwie płyną… po lesie się przejdę, puszczę kunie jakiś łomot, książkę poczytam.

– To ty, stary draniu, jak w raju sobie żyjesz.

– Trochę tak, choć istnieją także gorsze strony…

– Kaska, nie? Cienko z kaską, Jasiu?

– Niby cienko, ale jakoś to nie problem.

– Jak nie problem? Ja tam jak mam problem, to znaczy, że kaska mi się kończy. Z czegoś przecież trzeba żyć. To co ty robisz, jak ci się kończy? Przecież nawet nie masz emerytury! Ty, z czego ty żyjesz?

– Odsypuję po troszku z takiej małej kupki… a jak za dużo odsypię, to przestaję wydawać. Ty sobie nawet nie wyobrażasz, jak wiele rzeczy, których posiadanie wydawało mi się niezbędne, straciło tu dla mnie znaczenie.

– Zalewasz. Daj jakiś przykład.

– Spodnie. Łażę w starych. Podkoszulki – dziurawe. Do knajpy nie chodzę, warzywa wrzucę do wody i mam zdrową zupę. Telewizora nie mam i nie tęsknię. Płyt i książek już nie kupuję, bo to co mam, spokojnie do śmierci mi wystarczy

– To pachnie jakimś zdegenerowanym minimalizmem, Jasiu.

– A ty nigdy nie łapiesz się na tym, że kupujesz tony szmelcu, którego nawet raz nie wykorzystasz?

– Ja tam wszystko wykorzystuję, tak mam. A propos, może zagralibyśmy w pokerka, tak symbolicznie? Po parę złotych?

Kasa była dla niego najważniejsza

Rysiek musi grać i musi wygrywać. Jak nie gra to usycha, jak przegrywa, to cierpi. Kiedyś też tak miałem. Grając tak z Rysiem, pomyślałem, że w tajemniczy sposób stałem się człowiekiem szczęśliwym i spokojnym. Za niczym nie gonię, niczego się nie boję, niczego nie pragnę, więc nie ma do mnie dostępu ból zawodu. Zrobiłem się tak łagodny, że nawet mojej kunie coraz częściej puszczam kołyszące reggae albo ballady Donovana. Przestałem też neurotycznie sprawdzać co chwilę, czy ktoś nie dzwonił albo nie napisał maila. Zdumiewające, ale potrafię żyć z wyłączonym telefonem…

Trzy miesiące temu pojawił się u mnie Rysio i, jak zwykle, zamęczał mnie pytaniami.

– No dobrze, ale gdybyś tak nagle zechciał podróżować? Imperium Majów, rafa koralowa, Amazonka albo Himalaje. To co?

– E, po co ja tam? Tu mi dobrze.

– A jak rozwali ci się ten samochód?

– Jakoś działa.

– A jakbyś poznał panienkę w stosownym wieku i ona, jak to panienka, oczekiwałaby jakiegoś gustownego prezenciku, wczasów, wieczoru przy świecach w lokalu? Macie tu przecież w okolicy jakiś lokal, prawda?

– O co ci chodzi, Rysiu?

– Nie rozumiem, jak można żyć bez kasy? A co będzie, jak zachorujesz na jakąś drogą w obsłudze chorobę? Lekarze, leki, rehabilitacja? Co wtedy?

– Pokerek, Rysiu?

– Zawsze. Ale najpierw odpowiedz.

– Nie wiem. Wiem jedno, nigdy nie czułem się tak dobrze jak teraz.

– Sam się oszukujesz. Udowodnię ci to.

Następnego dnia odwiozłem Rysia na autobus do pobliskiego miasteczka. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc ruszyliśmy na spacer. Rysio wciągnął mnie do sklepu, w którym można było zagrać w znaną grę.

– Patrz, nie rozładowała się!

– Kto, co?

– Kumulacja. Jest do wzięcia trochę szmalu. Widzisz?

– Widzę.

– Ja gram! Radzę ci dobrze, zagraj!

– Jeszcze czego. Zagram i się nakręcę na wygraną. To nie ma sensu.

– Ma, głęboki! Po pierwsze – możesz wygrać! Po drugie – potraktuj to jako taki rodzaj testu. Grę z przeznaczeniem. Jak nie będzie nic, to znaczy, że los uważa, że twoje życie jest okej i nie potrzebujesz żadnych zmian. Jak wygrana będzie malutka, to znaczy, że w zasadzie jest dobrze, ale przydałaby się dyskretna korekta. A jak trafisz główną wygraną to będzie znaczyć, że ci się to po prostu należało! Kapujesz?

– To idiotyczne.

– Co ci szkodzi sprawdzić? Proszę pani, dla mnie dziesięć zakładów.

– Proszę bardzo. A dla pana?

– No dobrze. A ile można najmniej?

– Najmniej to jeden. Może pan kupić jeden zakład.

I tak stałem się posiadaczem jednego zakładu. Niech Rysio się cieszy. Schowałem świstek do kieszeni i zapomniałem o sprawie do następnej wizyty w miasteczku.

To była nieprawdopodobna kwota

– Ma pan! Ma pan! Wygrał pan, to pana los! O Boże, jeszcze nikt u mnie tyle nie wygrał! Czy mogę sobie z panem zrobić selfie? – krzyczała podniecona ekspedientka.

– To znaczy, ile wygrałem?

To była nieprawdopodobna kwota. W życiu takiej nie miałem. Okazało się, że trafiłem wygraną razem z jeszcze jedną osobą, czyli, że pulę dzieli się na dwa. „Cholera nadała tego drugiego” – przemknęło mi po głowie.

– Jak to podatek? Za co podatek?

– Normalnie, zgodnie z przepisami.

Organizator zakładów przelał mi pieniądze na konto. Byłem bardzo bogaty. Myśli moje latały od prawej do lewej i podsuwały mi wszystkie cuda tego świata: „To możesz sobie kupić! I to! I jeszcze to! I jacht! A czemu nie jacht?”. Kuna zaczęła mnie znów wnerwiać. Waliłem szczotką w sufit i straszyłem: „Wyprowadzę się małpo stąd! Stać mnie! Kupię sobie dom bez kuny, za to z basenem, i zdechniesz tu sama z nudów!”.

Nie mogłem spać. Przewalałem się z boku na bok, gwałtowne skoki ciśnienia zmuszały mnie do wstawania, picia zimnej wody i ciągłego sikania. Wdrapywałem się na stryszek, bo tylko tam był zasięg, i sprawdzałem w internecie, czy nikt nie włamał mi się na konto. Krótko mówiąc – oszalałem.

– Janeczku – usłyszałem w słuchawce głos Rysia – ty sobie nie wyobrażasz, jaki niefart. Ty wiesz, że w tej twojej dziurze padła wygrana! Ktoś z jakimś innym na Podhalu trafił główną! Szlag mnie trafia, przecież kupiłem dziesięć zakładów i nic, nawet trójki! Co za pech, a tak było blisko. To granda, żeby tak przeleciało tuż obok mnie. Już miałem złapać i jakaś łajza mnie wyręczyła.

– No to pomyśl, co ci twój los chciał przez to powiedzieć?

– Nie obchodzi mnie, co chciał mi powiedzieć. Zaraz, jaki los? O czym ty bredzisz? A, coś było, ty przecież też zagrałeś. Sprawdziłeś?

– Sprawdziłem.

– I?

– Wpadniesz?

– Co? Nie mów! Masz piątkę? Bo przecież z czwórki byś nie robił takiej tajemnicy. Masz piątkę? Ile? No mów!

– No, to ja.

– Ale co ty?

– No to ja jestem ta łajza…

– Janek, drwisz sobie ze mnie.

– Nie drwię.

– Poczekaj. Oddzwonię, bo mnie zatkało. Duszę się. Jak ja cię nienawidzę!

Nagle byłem wszystkim potrzebny

Ryś dotarł do mnie po południu.

– Pokaż!

– Co mam pokazać?

– Dowód jakiś, stan konta…

– Rysiu, mam to. Los powiedział, że mi się to po prostu należało.

– Janek! Nie grzesz! Ja powinienem mieć znaleźne, przecież beze mnie byś nie zagrał, a więc i nie wygrał. Co ja wygaduję? Patrz, co się dzieje z człowiekiem, jak taka kasa wchodzi w grę.

– Widzę i wiem, bo sam z przerażeniem obserwuję, co się we mnie dzieje.

– Napijmy się. Szybko.

Napiliśmy się szybko i trochę rozluźniony Rysio powiedział:

– Jasiu, przyjacielu. Mam taką propozycję. Mam nagrany interes z pewnym kolesiem ze Stanów. Sprawa jest ponad wszelką wątpliwość poważna. Zysk gwarantowany. Muszę w to wejść z dużą kwotą, a po kilku tygodniach wyjdę z kwotą podwojoną.

– Co to za interes?

– Wolałbyś nie wiedzieć. Moja propozycja jest taka. Ty mi pożyczasz jakąś ładną sumkę, ja inwestuję, koleś robi to, co robi, ja odbieram i zwracam ci kasę oraz pięćdziesiąt procent zysku. Ryzyka nie ma, a poza tym sam mówiłeś, że ci kasa do niczego niepotrzebna. No? Jaś? Przyjacielu…

– Ile byś chciał pożyczyć?

– Trzysta tysi? Może tak być?

Może to wódka to zrobiła, a może umysł miałem już tak zmęczony, wykupując w wyobraźni dobra tego świata, że zgodziłem się. Poza tym, Ryś był przecież moim przyjacielem.

– Trzy stówki. Tu masz pokwitowanie, żeby było wszystko porządnie i śpij spokojnie. Jaśku, mordo, jak ja ciebie kocham. Zdrowie!

Dzień później zadzwoniła Alinka.

– Cześć Jasiu, jak tam ci się żyje?

– Nieźle. A co u ciebie?

– Średnio. Bo wiesz, tamto mieszkanie, które kupiłam, to okazało się mieć wadę prawną. A ten gość to był oszust i nie można go znaleźć… Wszystko się dosyć poważnie zapętliło, w skrócie: słabo z kasą u mnie. Ja wiem, że to trochę głupio, ale czy nie możesz mnie trochę poratować, starą żonę i matkę twoich dzieci?

– No właściwie to nawet mam taką sytuację, że akurat mogę.

– Coś już słyszałam… Troszkę to mnie ośmieliło…

– Gdzie słyszałaś?

– Marylka mówiła o wygranej, Rysio chyba jej coś takiego powiedział. A to prawda? Można, tak z ciekawości, zapytać, czy dużo tego?

– A ile potrzebujesz?

– Nie wiem. Bo to nasze mieszkanie już dałam Elwirze i głupio by było teraz dziecku odbierać. Ona tam mieszka z Tomaszem. Pamiętasz Tomasza?

– Nie bardzo.

– Och, to bardzo wartościowy chłopiec. No, a to moje to właściwie jest już nie moje, choć ciągle mam szansę, że będzie moje, ale muszę jakoś zamieszkać gdzieś… To jak będzie?

– Czy ja dobrze zrozumiałem, że ty liczysz, że dam ci na mieszkanie?

– No, jeśli tyle rzeczywiście wygrałeś to… tak. Byłoby super. Ja przepraszam, ale znalazłam się…

Dawno nie słyszałem chlipiącej Alinki.

– Nie płacz. Da się zrobić.

Poczułem ulgę. Nagle moja wygrana zaczęła topnieć i tym samym ciężar powoli przestawał gnieść mi serce.

Dzieci sobie o mnie przypomniały

Dzień później zadzwonił Mareczek.

– Tata? Sorry, że się nie odzywałem, ale sam wiesz jak jest, od cholery mam na głowie. A co u ciebie? Mama mówiła, że w porządku, że nawet jakąś kasę trafiłeś. W każdym razie cieszę się, że wszystko okej. A ja teraz przymierzam się z kolegą do założenia firmy. Wiesz, gry. To jest wielki biznes, mam pewien pomysł, pracuję już nad tym od jakiegoś czasu i wydaje się, że uda nam się zrobić coś mega. Są już nawet zainteresowani z tych głównych rekinów na rynku. Wiesz, co to dla mnie znaczy. Tylko jeszcze tak kombinuję, że jeśli im sprzedam teraz projekt, na tym etapie, to niby trochę wezmę, ale to ma taki potencjał, że gdyby udało mi się dociągnąć produkcję do końca i dopiero wtedy wejść w umowę z kolosem, zupełnie inne pieniądze by były. To by mi ustawiło najbliższe lata.

– Mareczku, znaczy chcesz kasę?

– Tata, no… niby tak. No, jeśli rzeczywiście masz…

– Ile, Mareczku?

– A ile możesz?

Mareczek może spokojnie kończyć projekt i wchodzić na rynek. A mnie znów ubyło ciężaru z serca. Elwira chciała niewiele. Na nowe meble i samochód, bo przecież nie będą z Tomaszem jeździć autobusami. No i na jakieś wakacje, bo Tomasz jest strasznie przepracowany. Och, jak mi lekko. Klara nie dzwoniła, więc sam się do niej odezwałem.

– Oj, tata. No sorki, ale wiesz, jak to jest. A teraz to nawet nie chciałam, bo tak mi przyszło do głowy, że to by wyglądało na to, że dzwonię dopiero, jak wiem, że masz kasę… głupio jakoś.

– Dlaczego głupio? Choć to prawda, że trochę było mi przykro, że żadne z was nie odzywało się do mnie.

– Co mam powiedzieć, masz rację.

– No dobra. Potrzebujesz czegoś?

– Nie… chyba nie. Gromadzenie rzeczy to niszczenie świata.

– Na pewno?

– Bo ja wiem? Może gdybyś mi dał na nowy rower…

Uśmiechnąłem się w przestrzeń do córeczki. Poczułem, że odzyskuję równowagę ducha.

Odsypałem sobie kupkę na skromne życie przez brakujące lata do emerytury i troszkę na wypadek, gdybym jednak poznał panienkę w stosownym wieku. Resztę przelałem na schroniska dla zwierząt. Położyłem się w hamaku i wyłączyłem telefon. Wiatr przesuwał chmury, drzewa szumiały…

– Jasiu, co z tobą? Dzwonię i dzwonię, już się bałem, że umarłeś. Z tego bogactwa. Tak podobno może się zdarzyć. Poznajcie się, to jest Sylwia. Przywiozła mnie do ciebie, bo bałem się z tym jechać autobusami…

– Dzień dobry, bardzo chciałam pana poznać, bo Ryś tyle wspaniałych rzeczy o panu opowiadał… – powiedziała bardzo apetyczna Sylwia, której stosowny wiek nie odebrał młodzieńczego wdzięku.

– Proszę, proszę, zapraszam…

Ryś położył na ogrodowym stoliku torbę.

– Zajrzyj.

W torbie były równiutkie paczuszki banknotów.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że ten biznes ci wyszedł…

– Wyszedł. Tu masz Jasiu czterysta pięćdziesiąt tysięcy. Trzysta zwrot i sto pięćdziesiąt to połowa naszego zysku.

– Wygłupiasz się?

– Nie. Przelicz.

I co ja mam teraz z tym zrobić?

– Pokerek?

Sylwia się roześmiała.

– Jeśli na symboliczne stawki, to z chęcią zagram. Tak po parę złotych.

Reklama

Muszę szybko coś przegrać, zanim zmora znów nie rozsiądzie się na moich piersiach.

Reklama
Reklama
Reklama