„Po 40 latach bycia niewidzialną w związku, zawalczyłam o siebie. Kiedyś błagałam go o uwagę, a dziś mam go gdzieś”
„Spojrzałam na człowieka, z którym dzieliłam ponad cztery dekady. I nie czułam nic. Ani złości, ani żalu. Tylko chłód. Taki, który nie przychodzi nagle, tylko sączy się latami, aż w końcu zamarza wszystko”.

- Redakcja
Moje życie wyglądało zwyczajnie. Dom, praca, mąż i dorosłe dzieci już na swoim. Zbyszek wracał z pracy o tej samej porze, siadał przy stole, jadł, potem oglądał telewizję. A ja krzątałam się w tle – czasem gotowałam, czasem przeglądałam rachunki. Gdy kładliśmy się spać, mąż zasypiał niemal natychmiast, a ja leżałam i patrzyłam w sufit. I słuchałam, jak chrapie. Byłam zła, ale w sumie nie chodziło o sam dźwięk. Chodziło o to, że nie było nas. Nie pamiętał, jak pachniał mój szampon. Nie widział, kiedy przestałam się malować. Byłam dla niego powietrzem.
Czułam się samotna
Kiedyś wszystko wyglądało inaczej. Zbyszek przynosił kwiaty bez okazji, całował mnie w kark, zanim wyszedł do pracy.
– Pachniesz słońcem – mówił, chowając twarz w moich włosach.
Śmialiśmy się przy śniadaniach, żartowaliśmy z dzieci, planowaliśmy weekendy. Potrafiliśmy rozmawiać godzinami – o głupotach, o polityce, o tym, co nas martwiło. A potem… potem coś zaczęło się zmieniać.
– Co u ciebie w pracy? – pytałam kiedyś.
– Daj spokój, znowu awantura o nic – burknął, nie odrywając wzroku od telewizora.
Potem zaczął odpowiadać półsłówkami, jakby każde zdanie wymagało wysiłku, na który nie miał już siły.
– Zbyszek, pogadamy chwilę?
– Teraz? Nie widzisz, że mecz leci?
Kładliśmy się do łóżka. Ja próbowałam coś powiedzieć, on już odpływał.
– Zbychu… – zaczynałam cicho.
– Hm? – mruczał półprzytomnie.
– Nic, śpij.
A potem było tylko jego chrapanie. Długie, głębokie, ciężkie. Czułam się samotna. Leżałam obok niewidzialna. Moje ciało było obecne, ale cała reszta – dawno się wyprowadziła.
Czułam tylko chłód
Tej nocy coś we mnie pękło. Siedziałam na skraju łóżka w szlafroku, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Zbyszek spał obok z ustami lekko rozchylonymi. Dźwięk chrapania rozsadzał ciszę. Nie mogłam już. Nie z powodu hałasu. Z powodu wszystkiego, co działo się pomiędzy nami. Spojrzałam na niego. Na człowieka, z którym dzieliłam ponad cztery dekady. I nie czułam nic. Ani złości, ani żalu. Tylko chłód. Taki, który nie przychodzi nagle, tylko sączy się latami, aż w końcu zamarza wszystko. Delikatnie szturchnęłam go w ramię.
– Co…? Która godzina? – wymamrotał, przecierając oczy.
– Śpisz, jakbyś był sam na świecie – powiedziałam cicho. – Może lepiej, żebyś naprawdę był.
Zmarszczył brwi, jeszcze nie do końca przytomny.
– O co ci chodzi? O chrapanie?
Popatrzyłam na niego uważnie. Chciałam, żeby usłyszał. Naprawdę usłyszał.
– Nie. O to, że nawet nie zauważyłeś, jak usycham przy tobie – szepnęłam.
Patrzył na mnie, jakby pierwszy raz widział kobietę, z którą śpi od tylu lat. Ale nie powiedział nic. A ja nie miałam już siły na więcej. Wstałam, wzięłam koc i poszłam do salonu. Położyłam się na kanapie. Nie płakałam. Tylko leżałam. I oddychałam – pierwszy raz od dawna bez chrapania. Ale to nie była ulga. To była cisza, która mówiła więcej niż jakikolwiek krzyk.
Zgasłam
Następnej nocy to Zbyszek spał na kanapie. Nie rozmawialiśmy o tym. Nie pytał dlaczego. Po prostu zabrał poduszkę i przeszedł do salonu. Jakby chodziło o chwilową niewygodę, a nie o pęknięcie, które dzieliło nas na pół. Z początku myślał, że przesadzam. Widziałam to w jego spojrzeniu, które mówiło więcej niż słowa.
– No dobra, będę spał tutaj, skoro ci to przeszkadza – rzucił sucho.
Nie odpowiedziałam. Zbyt dobrze znałam ten ton. Ton mężczyzny, który nic nie rozumie i chce mieć święty spokój. Jednak z czasem zaczęło do niego docierać. Zauważył, że nie siadam z nim do kolacji. Że nie pytam już, jak minął dzień. Że nie głaszczę go po ramieniu, kiedy wraca zmęczony. Nie dlatego, że jestem zła. Tylko dlatego, że nie mam już w sobie tego odruchu. Zgasł. Tak po prostu.
– Kobiety zawsze coś sobie wymyślą – powiedział któregoś wieczoru do siebie pod nosem.
Ale potem spojrzał na zdjęcie z wakacji, które stało na półce. Uśmiechaliśmy się na nim – ja w białym kapeluszu, on z niedbałym zarostem, córki między nami. I wtedy, może po raz pierwszy od lat, zobaczył to wyraźnie.
– Już wtedy byłaś daleko – powiedział cicho, niemal ze zdziwieniem.
Nie potrzebowałam pieniędzy i luksusów. Potrzebowałam obecności.
Chciał mnie odzyskać
Zaczęliśmy żyć obok siebie. On w salonie, ja w sypialni. Wspólna kuchnia, łazienka, czasem przecięcie się w przedpokoju. Wszystko ciche, pozbawione emocji. Nie było kłótni. Nie było krzyków. Ale każda chwila mówiła więcej niż tysiąc słów. Witałam go po pracy. Otwierałam drzwi, czasem podgrzewałam zupę. Ale nie pytałam już, jak było.
– Może byśmy gdzieś wyszli? – zaproponował kiedyś niespodziewanie. – Do kina? Albo na spacer?
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Nie potrzebuję rozrywki – odpowiedziałam spokojnie. – Potrzebuję być słyszana. Ale już za długo mówiłam do ściany.
Milczał. Jakby zbierał się do jakiejś odpowiedzi, ale słowa się nie pojawiły. Zamiast tego tylko ten sam wyraz twarzy – zmęczonej, zdezorientowanej. Wieczorem przyszedł jeszcze raz do drzwi sypialni.
– Może… moglibyśmy zacząć od nowa?
Nie spojrzałam nawet w jego stronę. Położyłam się do łóżka i zgasiłam światło. Wiedziałam, że nie był złym człowiekiem. Ale przez lata wolał wygodę i święty spokój. I teraz już było za późno, by walczyć o nasz związek.
Zawalczyłam o siebie
Zbyszek nadal spał na kanapie, a ja w sypialni. Cisza pomiędzy nami przestała być napięta. Stała się po prostu codziennością. Nie planowaliśmy niczego razem. Nawet zakupy robiliśmy osobno. Byliśmy jak współlokatorzy – uprzejmi, dyskretni, całkiem obcy. Zaczęłam wychodzić wieczorami. Na jogę, czasem do kina z koleżanką, raz nawet wróciłam po północy. Nie tłumaczyłam się. Nie musiałam. Zbyszek pytał:
– Gdzie byłaś?
– Na mieście – odpowiadałam krótko i przechodziłam dalej.
Zaczęłam nosić szminkę. Kupiłam sobie nową sukienkę – lekką, w kwiaty. Czułam się… obecna. Nie dla niego. Dla siebie. Widział, że się zmieniam. Ale nie wiedział, co z tym zrobić. Raz próbował zapytać:
– Co się z tobą dzieje?
– Nic – odparłam, patrząc mu prosto w oczy. – Po prostu wracam do siebie.
Nie zrozumiał. A może zrozumiał aż za dobrze. Co jakiś czas próbował mnie dotknąć – delikatnie, nieśmiało, położył dłoń na mojej, kiedy siedzieliśmy przy kuchennym stole. Jakby chciał cofnąć czas.
– Basiu…
Odsunęłam rękę. Wiedziałam, że już nie da się naprawić czegoś, co gniło latami pod powierzchnią. Mąż zaczął się wycofywać. Coraz rzadziej próbował, coraz mniej mówił. Coraz częściej po prostu siedział w salonie w ciszy, patrząc w ekran, który kiedyś był jego schronieniem. Teraz stał się tylko kolejnym dowodem na to, że wszystko można przespać – dosłownie i w przenośni.
Wróciłam do siebie
Poranek był cichy. Promienie słońca wpadały do kuchni przez firankę, rozlewając się na blat. Siedziałam przy stole z filiżanką kawy. Przewracałam kartki książki, choć wzrok błądził gdzieś poza literami. Myśli były spokojne. Zbyszek wszedł do kuchni wolnym krokiem. Był w szlafroku, z lekko zmierzwionymi włosami, spojrzał na mnie niepewnie. Jakby nie wiedział, czy może tu usiąść. Nie powiedział ani słowa. Próbował, widziałam to w jego twarzy. Ale żadne zdanie nie znalazło drogi do ust. Cisza między nami była gęsta, ciężka, ale już niegroźna. To nie była wojna. To był koniec opowieści, który sam się domknął.
Spojrzałam przez okno. Drzewa zaczynały się zielenić. Ktoś szedł ulicą z psem, kobieta z torbą zakupową, dwie dziewczyny śmiały się głośno. Świat trwał. Kiedyś błagałam, żeby mnie zauważył. Żeby choć na moment spojrzał, zapytał, dotknął. Teraz już tego nie potrzebowałam. Nie potrzebowałam świadków. Wróciłam do siebie. Choćby po tylu latach. Zbyszek odwrócił wzrok. Wstał i odszedł, zostawiając kubek po swojej stronie stołu. A ja uśmiechnęłam się lekko – nie do niego. Do siebie. Do tej wersji mnie, która znów zaczynała czuć, myśleć, oddychać. Już nie obok kogoś. Wreszcie w sobie.
Barbara, 63 lata
Czytaj także:
- „Poszłam do spowiedzi, żeby odpokutować za winy. Ale głos w konfesjonale przywołał grzeszne wspomnienia”
- „Mówią, że dobro zawsze wraca. Ale kiedy skończyły mi się pieniądze ze spadku, najbliżsi odwrócili się plecami”
- „Za życia ojciec uchodził za świętszego od papieża, a tu takie coś. Zebrani przy grobie tylko łapali się za głowy”