Reklama

Mam męża i dwójkę dorosłych dzieci: Magdę i Tomka. Każde z nich ma już swoją rodzinę, swoje dzieci, swoje kredyty i swoje życie. A ja? Przez czterdzieści lat byłam jak cień. Prasowałam, gotowałam, opiekowałam się wnukami, pomagałam z lekcjami, łatałam budżet i zarywam noce. Wszystko było „dla dobra dzieci”. I tak mi te lata przeleciały. Aż któregoś dnia, przy śniadaniu, spojrzeliśmy z Janem na siebie i oboje wiedzieliśmy, że czas się zatrzymać.

Reklama

– I co, kochanie? Nadal chcesz ten dom pod lasem? – zapytał, sięgając po drugą kromkę chleba z pastą jajeczną.

– Chcę. Tylko nie dla wnuków. Dla nas.

I tak zbudowaliśmy dom. Nasz dom. Bez schodów – żeby nie szarpać się z kolanami. Z szerokimi drzwiami – żeby łatwiej było się poruszać. Z łazienką przystosowaną do osób starszych – nie dlatego, że jesteśmy chorzy. Bo nie jesteśmy. Chcemy po prostu żyć wygodnie. Po swojemu. Nareszcie. Poranki są tu ciche. Tylko śpiew ptaków i delikatny szelest wiatru wśród drzew. Dzisiaj znowu usiedliśmy z Janem na tarasie z kawą.

Zobacz, jak cicho... – szepnęłam.

– Mówiłem, że tak będzie. Jak w sanatorium, tylko bez tych okropnych zabiegów – zaśmiał się Jan i ujął moją dłoń.

Siedzieliśmy tak, zapatrzeni w drzewa. Nie musieliśmy nic mówić. Wiedzieliśmy.

Czułam, że coś będzie nie tak

Dzieci przyjechały zobaczyć dom w pierwszą niedzielę po naszej przeprowadzce. Magda z rodziną wpadła już przed południem, Tomek dojechał nieco później. Było ciepło, więc podałam kawę i ciasto na tarasie. Zaglądali do każdego kąta, pytali o materiały, o projekt, o koszty. Na początku byli naprawdę pod wrażeniem.

Jak tu przestronnie! – zachwycała się Magda, rozglądając się po salonie. – Te przesuwane drzwi tarasowe, wow! A kuchnia jak z katalogu.

– Mamo, to twój pomysł z tą wyspą? – dopytywał Tomek, a ja tylko skinęłam głową.

Uśmiechałam się, ale już wtedy czułam, że nadchodzi to, co nieuniknione. Chwila, w której ktoś zapyta, czy przewidzieliśmy pokój dla wnuków.

Sypialnia na dole to super pomysł. Dobrze, że nie kombinowaliście z żadnymi schodami – rzucił Tomek i spojrzał na mnie z uznaniem. – Idealne dla dzieci. Albo dla wnuków, co nie?

Spojrzałam na niego, nie spuszczając filiżanki z rąk.

Myśleliśmy tylko o sobie – powiedziałam chłodno. – Przez całe życie żyliśmy pod was. Teraz wreszcie pod siebie.

Zrobiło się cicho. Magda przestała kręcić się po kuchni i usiadła. Tomek sięgnął po ciastko, jakby chciał czymś zająć ręce. Żadne z nich się nie odezwało, przynajmniej przez chwilę. Potem Magda zapytała mimochodem:

A kiedy my możemy przyjechać? Tak z dziećmi, na weekend? Filip ostatnio mówił, że chciałby na wieś, gdzie są drzewa i spokój.

– Możecie przyjechać – odpowiedział Jan spokojnie, zanim zdążyłam się odezwać. – To nie będzie wasza baza wypadowa.

Wiedziałam, że zrozumieli. Jednocześnie gdzieś na dnie pojawiło się znajome ukłucie – czy naprawdę mogę stawiać granice własnym dzieciom? Czy nie jestem za twarda? Przecież tyle lat im poświęciłam. Szybko odpędziłam te myśli. Ten dom miał być inny. Dla mnie i Jana. I tylko dla nas.

Jasno postawiłam granice

Na początku myślałam, że to tylko pierwsza ekscytacja. Że dzieci nacieszą się nowym miejscem i wrócą do swoich spraw. Myliłam się. Minął tydzień, może dwa, a ja zaczęłam odbierać telefony. Najpierw Magda.

– Mamo, pomyślałam, że może w tym roku zrobimy Wigilię u was. Tyle miejsca, piękne otoczenie, no i nie trzeba się martwić, że dzieci coś zbiją. Tutaj wszystko przemyślane.

– Nie, nie będziemy robić Wigilii u nas – powiedziałam spokojnie.

– Dlaczego?

Bo to jest nasz dom i chcemy w nim odpocząć. Bez hałasu, bez zamieszania. Bez przygotowań dla dwunastu osób. Przez czterdzieści lat byliśmy dla was. Teraz chcemy być dla siebie.

Zapadła cisza. Słyszałam, jak córka próbuje znaleźć lukę w mojej argumentacji. Kilka dni później zadzwonił Tomek.

– Zorganizowaliśmy w pracy imprezę, a następnego dnia wypadają urodziny Kasi. Pomyślałem, że dzieciaki mogłyby zostać u was na weekend. I tak mówią, że u dziadków im się podoba.

– U nas nie będzie weekendowego hotelu dla dzieci – powiedziałam. – To nie dlatego, że ich nie kochamy. Po prostu... to nasza przestrzeń. Nasz spokój. I nie chcemy tego zmieniać.

Nie powiedział nic. Po chwili się rozłączył. I wtedy dotarło do mnie, że ta zmiana, której tak bardzo pragnęłam, nie będzie tylko dla mnie. Ona też ich czegoś uczyła. Że rodzice mogą mieć swoje granice. Że nie zawsze są dostępni. Że mają prawo do własnego życia. Wieczorem usiadłam z Janem na kanapie. Patrzył przez okno.

– Jak się czujesz? – zapytał. – Nie żal ci trochę?

– Czasem. Jednak bardziej żal mi tych lat, kiedy nie mieliśmy ani chwili dla siebie.

Jan skinął głową. Wiedział dokładnie, o czym mówię.

Spojrzałam mu prosto w oczy

Pewnej niedzieli dzieci zjawiły się z własnymi rodzinami, z prezentami i dobrym nastrojem. Przynajmniej z pozoru. Stół uginał się od jedzenia.

Nie trzeba było aż tak się trudzić – rzucił Tomek, siadając naprzeciwko mnie.

– To nic takiego – odpowiedziałam. – Lubię gotować.

Na początku wszystko szło dobrze. Śmiechy dzieci, rozmowy o pracy, opowieści o szkole. A potem przyszła ta nieszczęsna rozmowa. Ktoś wspomniał o wakacjach. Magda powiedziała, że w tym roku nie dadzą rady gdzieś wyjechać, bo kredyt, bo kolonie, bo wszystko drożeje.

– No ale wy to teraz macie luksus – powiedziała, zerkając na mnie z uśmiechem. – Taki dom, cisza, las. Też bym tak chciała.

– Mogliście pomyśleć wcześniej – odpowiedział Jan bez cienia ironii. – Myśmy czekali na to czterdzieści lat.

Teraz macie już z górki – dorzucił Tomek. – Dom gotowy, dzieci na swoim. Możecie w końcu nacieszyć się wnukami.

– Nie zbudowaliśmy tego domu, żeby się kimś cieszyć – powiedziałam. – Tylko żeby mieć w końcu coś dla siebie.

– Serio? – parsknął Tomek. – Całe życie byliście dla nas, a teraz nagle was nie obchodzi?

Odłożyłam widelec. Spojrzałam mu prosto w oczy.

– Nie nagle. W końcu.

Przez chwilę panowała cisza. Słychać było tylko mlaskanie dzieci i szuranie sztućców. Magda spojrzała na mnie z wyrzutem, Tomek zacisnął szczękę. Wstałam i zaczęłam zbierać naczynia.

– Jeśli to ma być powód do awantury, to następnym razem zróbcie obiad u siebie – rzuciłam, nie odwracając się.

Nie było krzyków. Nikt nie trzasnął drzwiami. Wyszli szybko. Bez pożegnań. Zostaliśmy z Janem w ciszy. I po raz pierwszy ta cisza nie była ciężka.

Nie czułam żalu

Wieczorem usiadłam w salonie z albumem na kolanach. Wyjęłam go z dolnej szuflady komody, której nie otwierałam od przeprowadzki. Przez kilka chwil tylko przekładałam strony. Zdjęcie Magdy w przedszkolnym przedstawieniu, Tomek z rozbitym kolanem, Jan na pikniku z dzieciakami. Ja w tle. Zawsze w tle. Z kanapkami, z chusteczką, z ręką na czole gorączkującego dziecka. Westchnęłam. Oparłam się o oparcie fotela i zamknęłam oczy. Kiedyś to był cały mój świat. Teraz czuję, że tamto życie było jak nieskończony ciąg obowiązków. Nie chodziło nawet o wdzięczność. Nie oczekiwałam jej. Czy ktoś mnie kiedyś zapytał, czego chcę?

– Patrzysz na zdjęcia? – Jan stanął za mną i położył ręce na moich ramionach.

– Patrzę – odpowiedziałam cicho. – I trochę się boję, że już nie będę częścią ich życia.

– Zawsze będziesz. Tylko teraz... na innych zasadach.

Odwróciłam głowę. Jan był spokojny, jakby już dawno się z tym pogodził.

– Myślisz, że wrócą?

– Tak, muszą tylko ochłonąć. A my w końcu zostaliśmy u siebie.

Wróciłam wzrokiem do zdjęć. Nie czułam żalu. Tylko coś, co trudno było nazwać. Cisza, spokój, może trochę tęsknota, ale nie taka, która boli. Raczej taka, która przypomina, że coś się zmieniło. Zamknęłam album i schowałam go z powrotem. Jan podał mi kubek z herbatą. Usiadł obok i przez chwilę siedzieliśmy bez słów. Wiedziałam, że coś się złamało. Może nieodwracalnie. Po raz pierwszy od dawna robiłam coś tylko dla siebie. I nie chciałam się cofać.

Odzyskałam kontrolę nad życiem

Telefon zadzwonił po dziewiętnastej. Numer Magdy. Zdziwiłam się, bo od tamtego obiadu nie odezwali się ani razu. Odebrałam bez słowa. Przez chwilę słyszałam tylko szum w słuchawce i oddech.

– Mamo... – powiedziała w końcu. – Wiem, że jesteś zła, ale dzieci pytają, kiedy znów mogą przyjechać. Filip codziennie wspomina, jak karmił ptaki na waszym tarasie.

– Tęsknią? – zapytałam, chociaż dobrze wiedziałam, że to nie o dzieci chodziło.

– Tak. I ja też... trochę. Możemy przyjechać? W odwiedziny?

To słowo zawisło w powietrzu. „W odwiedziny”. Uderzyło mnie. Z jednej strony poczułam ukłucie, z drugiej... ulgę. Nie prosili już o miejsce do życia, nie planowali rozgościć się na dłużej. Chcieli wpaść. Jak się wpada do kogoś, kto nie należy już do codzienności.

– Możecie – odpowiedziałam po chwili. – Tylko pamiętajcie: jesteście gośćmi.

Z drugiej strony słuchawki zapadła cisza. Nie było protestów, nie było komentarzy. Może się tego spodziewała. A może zrozumiała więcej, niż myślałam. Rozłączyłam się i usiadłam przy stole. Jan spojrzał na mnie pytająco.

Przyjadą – powiedziałam cicho. – I już wiedzą, że to nie ich miejsce.

Pogładziłam dłonią blat stołu. Był mój. Nie wyciągałam już dodatkowych krzeseł, nie szykowałam pościeli. Jeśli przyjadą, zostaną na chwilę. Wreszcie byłam panią własnego życia.

Barbara, 62 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama