„Po 60. odkryłam, że wciąż mam swoje potrzeby. Nie będę czekać na śmierć, nawet jeśli córka, twierdzi, że zdradzam ojca”
„Poczułam, że się rumienię. Mnie, kobiecie po sześćdziesiątce, spociły się dłonie od jednego zdania. Wychodząc z zajęć, zauważyłam, że idzie powoli, jakby czekał. – Do zobaczenia, Anno – powiedział z tym swoim uśmiechem. Pierwszy raz od dawna coś we mnie drgnęło. Nie rozumiałam tego, ale czułam”.

- Redakcja
Od ośmiu lat jestem wdową, choć czasem wydaje mi się, że jestem nią od zawsze. Mój mąż, Józef, odszedł nagle – zawał w środku nocy. Leżałam wtedy obok, z głową odwróconą w jego stronę, a mimo to nie słyszałam, jak odchodzi. Kiedy ludzie pytają mnie, jak się trzymam, uśmiecham się i mówię: „Dobrze, wszystko w porządku”. To najłatwiejsza odpowiedź. Nikt nie oczekuje niczego więcej od kobiety w moim wieku. Że będę trwała. Spokojna. Pogodzona.
Większość moich dni wygląda tak samo: śniadanie, spacer z psem sąsiadki, książka, krótki telefon od którejś z córek, kawa, zakupy, obiad, wiadomości, wieczorna cisza. Od śmierci Józka nauczyłam się żyć w rytmie, który nie boli. Każdy dzień podobny do poprzedniego jest jak plaster – przykrywa ranę, ale jej nie leczy. Zofia, moja starsza córka, często mówi:
– Mamo, ty to masz święty spokój. Nikt ci głowy nie zawraca, możesz robić, co chcesz.
Nie wiem, czy kiedykolwiek powiedziałam jej, że święty spokój to coś, co przychodzi dopiero po śmierci. A ja przecież jeszcze żyję. Józek był dobrym mężem. Czasem zbyt surowym wobec dzieci, czasem milczącym, ale nigdy nie czułam się przy nim samotna. Potrafił spojrzeć na mnie takim wzrokiem, że świat stawał się prostszy. Po jego śmierci Zofia często zaglądała, ale z czasem jej wizyty stawały się coraz rzadsze. Kasia, młodsza, dzwoni częściej. Ona jakoś lepiej rozumie, że smutek to nie tylko płacz. W zeszłym miesiącu Zofia oznajmiła, że zapisała mnie na kurs fotografii.
– Żebyś się mamo trochę przewietrzyła. Nowe twarze, ruch, świat poza domem.
Nie protestowałam. I tak nie miałam nic lepszego do roboty. Spodziewałam się nudy i sztucznego uśmiechu starszych pań na emeryturze. Nie spodziewałam się Marka. Nie spodziewałam się, że jeszcze coś poczuję.
Poczułam, że się rumienię
Na salę weszłam ostatnia, jak zwykle. Nie dlatego, że się spóźniłam. Po prostu nie lubię być pierwsza. Wolę stanąć z boku, popatrzeć, wyczuć atmosferę. Sala była chłodna, zbyt jasna, pachniało kawą rozpuszczalną i kurzem z projektora. Większość twarzy znajomych – albo raczej znajomo-typowych. Emerytki z wyszywanymi apaszkami, jeden pan w kaszkiecie i jeszcze dwóch takich, co wyglądali jakby przyszli tu tylko po to, żeby gdzieś być. Usiadłam z tyłu. Cicho. Jak zawsze. I wtedy on usiadł obok mnie.
– Czy to miejsce wolne? – zapytał z uśmiechem.
Kiwnęłam głową. Zaskoczył mnie. Spodziewałam się, że wybierze pierwsze rzędy, był… zbyt pewny siebie na kogoś z mojego świata.
– Marek – przedstawił się. – A pani?
– Anna – odparłam krótko.
Nie mówiłam więcej. Ale on i tak mówił. O tym, że aparat nie gryzie. Że światło to poezja. Że najpiękniejsze zdjęcia to te, których nikt nie widzi. Nie wiem czemu, ale słuchałam. Podczas przerwy zaproponował kawę z automatu. Odmówiłam.
– Nie przepadam za plastikiem – powiedziałam.
Roześmiał się.
– To już wiem, że pani ma dobry gust.
Poczułam, że się rumienię. Mnie, kobiecie po sześćdziesiątce, spociły się dłonie od jednego zdania. Wychodząc z zajęć, zauważyłam, że idzie powoli, jakby czekał.
– Do zobaczenia, Anno – powiedział z tym swoim uśmiechem.
Pierwszy raz od dawna coś we mnie drgnęło. Nie rozumiałam tego, ale czułam. Czy naprawdę po sześćdziesiątce można się jeszcze komuś spodobać?
Było mi dziwnie bezpiecznie
Kurs trwał tylko kilka spotkań. Po czwartym dostałam wiadomość. „Anno, mam w planach złapać trochę jesieni w parku. Chce się Pani przyłączyć? Sobota, 11:00, przy wejściu od strony stawu. Marek”. Czytałam ją kilka razy. Najpierw się ucieszyłam. Potem się przestraszyłam. I w końcu się obraziłam – za to, że tak się cieszę. Bo co to w ogóle ma być? Randka? Spotkanie znajomych? U starszych ludzi przecież już nie powinno nic „drgać”. W sobotę przyszłam pięć minut wcześniej. Marek czekał z termosami. Jeden z kawą, drugi z herbatą.
– Cukier? – zapytał.
– Nie – odpowiedziałam. – Staram się nie słodzić, ale nie zawsze mi wychodzi.
Uśmiechnął się jakby znał ten rodzaj walki – małej, codziennej, o własne zasady. Spacerowaliśmy. Robiliśmy zdjęcia wiewiórczym ogonom, mokrym liściom i starym ławkom. Czasem tylko stawał za mną i cicho mówił:
– Spróbuj z tej perspektywy. Lepiej złapiesz światło.
Nie poprawiał mnie. Nie oceniał. Nie flirtował. I właśnie dlatego czułam się dziwnie... bezpiecznie. Nie powiedziałam o tym spotkaniu córkom. Zresztą, Kasia nawet nie zadzwoniła w ten weekend, a Zofia wysłała tylko wiadomość: „Mama, pamiętaj o wizycie u kardiologa”. Pamiętałam. Ale bardziej pamiętałam uśmiech Marka, kiedy zapytał:
– A może kiedyś wybierzemy się na jakiś bazar? Japoszukam starych obiektywów, pani może znajdzie coś dla duszy.
Nie powiedziałam „tak”. Ale nie powiedziałam też „nie”. I tego wieczoru, pierwszy raz od lat, zgrałam zdjęcia na komputer. Patrzyłam na liście, ale myślałam o tym, jak delikatnie dotknął mojego łokcia, pokazując kadr. Czy mam prawo do własnych tajemnic?
Córka zarzuciła mi zdradę
Zofia weszła bez pukania, jakby nadal miała klucz do całego mojego życia.
– Mamo, ty chyba coś ukrywasz – zaczęła już od progu, nawet nie zdjęła płaszcza. – Co to za facet, który komentuje ci posty na profilu?
Zaparzyłam herbatę. Ręce mi się najpierw trzęsły, ale dłoń trzymająca filiżankę była już spokojniejsza. Udawałam, że nie rozumiem.
– Jaki facet?
– Nie udawaj. Jak poszłaś do łazienki,na stole zostawiłaś telefon. No i się wyświetliło. Jakiś Marek. „Dziękuję za dzisiejsze zdjęcia. To był dobry dzień”. Co to znaczy?
Wzięłam głęboki oddech.
– Znaczy to, że zrobiłam kilka zdjęć. I że miałam dobry dzień.
Zofia usiadła jakby ją ktoś zepchnął z góry.
– Mamo, ty masz sześćdziesiąt cztery lata! Nie jesteś nastolatką. Przestań się wygłupiać. To dziwne. To jakieś... zawstydzające. Po tacie...
– Po tacie... – powtórzyłam cicho. – Po tacie jestem sama od ośmiu lat.
– I co, teraz nagle jesteś gotowa na randki?! – wykrzyknęła.
Kasia właśnie wchodziła, z torbą zakupów. Zatrzymała się w drzwiach, wyczuwając napięcie.
– Co się dzieje?
– Twoja matka flirtuje z jakimś typem z kursu fotografii – rzuciła Zofia, jakby wyrzucała brudną bieliznę na środek salonu.
– Marek nie jest „typem”. Jest wdowcem. I nie flirtuję. Po prostu... rozmawiam z kimś, przy kim czuję się dobrze.
Zapanowała cisza. W tej ciszy coś się we mnie złamało.
– Nie wiedziałam, że własne szczęście może być komuś solą w oku – powiedziałam cicho.
– Mamo – odezwała się łagodnie Kasia – może Zosi trudno to zrozumieć. Ale ja... cieszę się, jeśli ktoś daje ci radość.
Zofia tylko wzruszyła ramionami.
– Zdradzasz ojca – rzuciła i niemal wybiegła z mieszkania.
A ja zostałam z herbatą, która zdążyła wystygnąć.
Tylko dotknął mojej dłoni
Spotkaliśmy się w tej samej kawiarni co zawsze. Mała, stara, z ciastem pachnącym dzieciństwem i obrusami w kratkę, których nie wymieniano od lat. Usiadłam naprzeciw Marka, jakby nic się nie stało. Ale wiedział.
– Coś się wydarzyło – powiedział łagodnie.
Skinęłam głową. Nie umiałam od razu mówić. Dłonie trzymałam splecione na kolanach, jak dziecko, które czeka na karę.
– Moje córki wiedzą – zaczęłam. – Zofia była... wściekła. Krzyczała. Powiedziała, że zdradzam pamięć ojca.
Marek nie przeraził się. Nie uciekł wzrokiem. Uśmiechnął się smutno.
– Tak samo reagowała moja córka, kiedy poznałem Helenę. Wiesz… tą, która była przed tobą. Też byłem po stracie. Też miałem poczucie winy, że śmieję się z kimś innym niż z moją pierwszą żoną. Że się śmieję w ogóle.
– I co się stało?
– Nic. Córka milczała przez pół roku. A potem urodziła dziecko i powiedziała, że nie chce, żeby jej tata był sam na wigilię. Że dziecko powinno mieć dziadka, który się uśmiecha.
Spojrzałam na niego i poczułam coś dziwnego. Nie ulgę. Nie nadzieję. Coś... lżejszego.
– Marek, ja nie wiem, czy mogę być kobietą, kiedy przez całe życie byłam matką i żoną. Teraz jestem wdową. Czy jeszcze coś więcej mi wolno?
Pochylił się lekko.
– Wolno ci być sobą. A może właśnie teraz – dopiero naprawdę.
Chciałam płakać. Ale zamiast tego wyjęłam z torebki zdjęcie – kadr ze spaceru, złoty liść, jego ręka w tle.
– Myślisz, że jeszcze coś z tego wyjdzie?
– Jeśli ty tego chcesz – to już się dzieje.
Nie całowaliśmy się. Tylko dotknął mojej dłoni. A ja poczułam, że nie muszę być gotowa. Wystarczy, że jestem.
Jeszcze nie jestem martwa
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, wsłuchując w ciszę domu. Kiedyś Józek chrapał, pies szczekał przez sen, zegar w kuchni tykał zbyt głośno. Teraz było cicho do bólu. Wstałam, narzuciłam sweter i zeszłam na dół. Na komodzie, obok zasuszonej róży z pogrzebu, stało zdjęcie Józka. Patrzył z niego spokojnie, tak jak zawsze. Zdjęcie robione jeszcze w ogrodzie, tuż po tym, jak posadził pierwsze pomidory. Uparł się wtedy, że będą lepsze niż te ze sklepu. I były.
– Józef... – zaczęłam cicho, jakbym mówiła do kogoś śpiącego. – Mam wrażenie, że cię zdradzam. Ale też wiem, że już cię nie ma. I że nie chcesz, żebym czekała, aż przyjdę do ciebie.
Usiadłam przed zdjęciem, jak kiedyś siadałam, gdy wracał późno z pracy.
– Wiesz, że Zofia na mnie nakrzyczała? Powiedziała, że powinnam siedzieć cicho i być ci wierna. A ja już nie wiem, co to znaczy – „być wierna”. Tobie? Sobie?
Wzięłam zdjęcie do ręki, palcem przejechałam po jego uśmiechu.
– Pamiętasz, jak mówiłeś, że jestem uparta jak osioł? A może to nie upór. Może ja się po prostu boję. Boję się żyć inaczej. Bez ciebie.
Zadzwonił telefon. Kasia. Nie odebrałam. Zostawiłam go gdzieś w drugim pokoju. Teraz byłam tylko ja i on – i to pytanie, które dudniło mi w głowie. Czy spokój to wszystko, czego powinnam chcieć? Przez okno zobaczyłam światło wschodzącego słońca. Różowe niebo, srebrna rosa na trawie, cisza przed poruszeniem dnia. I przez tę ciszę dotarła do mnie jedna, jasna myśl. Nie jestem martwa. Jeszcze nie.
Nie chcę już tylko czekać
Spotkaliśmy się na ławce pod biblioteką. On już czekał – termos w dłoni, szalik niedbale przewieszony przez szyję.
– Nie wiedziałem, czy przyjdziesz – powiedział cicho.
Usiadłam obok. Przez chwilę milczeliśmy, patrząc na ludzi spieszących w różne strony.
– Marek… ja nie wiem, co z tego będzie. Nie mogę ci nic obiecać. Ale wiem, że nie chcę już żyć tylko cicho. Tylko ostrożnie.
Podał mi kubek z herbatą. Jego dłoń lekko musnęła moją.
– Nie proszę cię o nic. Tylko o to, żebyś nie znikała.
– Nie zniknę – szepnęłam.
Nie było wielkich słów. Ani planów. Tylko ciepło dłoni i milczenie, w którym było więcej zrozumienia niż przez całe lata mojego wdowieństwa. Wiedziałam, że czeka mnie jeszcze wiele trudnych rozmów. Ale pierwszy raz od dawna... nie bałam się. Patrzyłam na jego twarz i pomyślałam, że nie wiem, ile mi jeszcze zostało, ale wiem, że nie chcę już tylko czekać.
Anna, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pożyczyłem ślicznej koleżance kasę, bo liczyłem, że słodko mi się odwdzięczy. Dostałem jedynie gorzkie rozczarowanie”
- „Gdy po godzinach sprzątałam cudze domy, trafiłam na byłego szefa. Ten stary grzyb nie pamiętał, co mi kiedyś zrobił”
- „Chciałam związać koniec z końcem, więc wynajęłam pokój miłemu lokatorowi. Skradł nie tylko moje serce, ale i precjoza”