Reklama

Nie wiem, czy istnieje coś bardziej nudnego niż praca w korporacji. Te same twarze, te same „hej” i „jak tam?” rzucane w przelocie, ten sam zapach spalonej kawy z ekspresu, który od lat wymaga przeglądu. Przychodziłam, odbijałam kartę, siadałam na to samo krzesło. Nawet okno naprzeciwko wyglądało codziennie tak samo – z wyjątkiem momentów, kiedy padał deszcz. Wtedy przynajmniej coś się zmienia. Marek siedział obok mnie od siedmiu lat. Dosłownie – biurko w biurko. Znałam jego rytm stukania w klawiaturę, sposób, w jaki marszczył brwi, kiedy coś go złościło. Przez te wszystkie lata nie przekroczyliśmy granicy codziennej uprzejmości. Jakby między nami stała niewidzialna szyba – przezroczysta, ale nie do przebicia.

Reklama

Czasem łapałam się na tym, że myślę o nim z ciepłem. Szybko się karciłam. Bo moje emocje były gdzieś, schowane głęboko, za grubą warstwą cynizmu i pozornej pewności siebie. Nie pamiętam, kiedy dokładnie zaczęłam się czuć samotna. Nie wierzyłam już w niespodzianki. Życie pokazało mi, że niespodzianki są zwykle nieprzyjemne. Więc kiedy tego dnia szef poprosił mnie „na chwilę do salki”, wiedziałam, że coś jest nie tak. Nie zadawałam pytań. A potem wróciłam do biurka. Jakby nic się nie stało. Marek spojrzał na mnie. I coś w jego spojrzeniu pękło. Coś się zmieniło.

Próbowałam się uśmiechnąć

– Ciężki dzień? – zapytał Marek, odchylając się na krześle i zerkając na mnie spod oka.

Zamknęłam laptopa z trzaskiem.

Poniedziałek zawsze jest ciężki – burknęłam, łapiąc się pierwszej wymówki, jaka przyszła mi do głowy.

Zabrzmiało zbyt obojętnie, zbyt chłodno, jak zawsze.

– Co się stało?– powiedział cicho, pochylając się trochę w moją stronę.

Spojrzałam na niego. Na te jego zmęczone oczy, na niedogolony podbródek, który zwykle skrywał za ręką, gdy myślał.

– Nic. Po prostu… kawa mi się rozlała. Wiesz, katastrofa dnia – próbowałam się uśmiechnąć, ale wyszło żałośnie.

Nie odpowiedział. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, przerywanej tylko szumem drukarki.

– To głupie – powiedziałam w końcu. – Właściwie... zostałam dziś zwolniona.

Marek spojrzał na mnie uważnie. Nie w szoku, nie w zdziwieniu. Jakby to przeczuwał. I jakby to go bolało.

Chcesz, żebym cię odwiózł do domu?

Zawahałam się, a potem tylko skinęłam głową.

Czułam się niezręcznie

W samochodzie panowała cisza. Taka niezręczna, która ciąży między dwojgiem ludzi, co niby się znają, ale nagle siedzą zbyt blisko siebie. Auto ruszyło, silnik zamruczał cicho, a ja skupiłam się na światełkach deski rozdzielczej. Tak było łatwiej.

– Pamiętasz, jak kiedyś zalaliśmy kuchnię wodą z ekspresu? – odezwał się Marek nagle.

Uśmiechnęłam się mimowolnie.

– Ty zalałeś. Ja tylko podsunęłam kubek.

– A ty go nie wyjąłeś spod kranu.

Zaczęliśmy się śmiać. I przez chwilę było jak dawniej. Lekko.

– Siedzimy obok siebie siedem lat – powiedziałam po chwili. – A nie wiem nawet, jaką muzykę lubisz.

– Ciszę – mruknął.

Spojrzałam na niego z boku.

– Serio?

– Cisza nie kłamie. I... czasem w niej można usłyszeć rzeczy, których nikt nie mówi na głos.

Zamilkłam. Znów ta cisza. Tylko teraz była inna. Miękka. Ciepła.

– Wiesz... długo się zbierałem, żeby z tobą gdzieś pójść. Na kawę, spacer, cokolwiek. Zawsze coś stawało na przeszkodzie. Praca. Czas. Strach.

Myślałam, że mnie nie zauważasz – wyrwało mi się.

– Nie dało się ciebie nie zauważyć.

Patrzyłam przez okno, udając, że światła miasta mnie interesują bardziej niż słowa, które właśnie usłyszałam. Te słowa we mnie zostały. Rozgościły się. Przed moim blokiem zaciągnęłam rękaw kurtki i przez chwilę milczałam.

Dziękuję za podwózkę – powiedziałam w końcu. – To było miłe.

– Jeśli kiedyś będziesz chciała… pogadać. Albo... po prostu nie być sama. To jestem.

Zacisnęłam palce na klamce.

To może jutro?

– Jutro brzmi dobrze.

Zrobiłam coś głupiego

Wróciłam do biura trzy dni później, niby tylko po dokumenty, ale naprawdę… chciałam go jeszcze raz zobaczyć. Zobaczyć, czy ta rozmowa w samochodzie coś zmieniła, czy dalej będzie „jak zawsze”. Bo Marek był mistrzem w udawaniu. Dorota od razu mnie wypatrzyła przy wejściu.

– No, no, może wypowiedzenie nie było takie złe – rzuciła, szturchając mnie łokciem. – Kto cię ostatnio odwoził?

– Marek – odpowiedziałam, niepotrzebnie zbyt szybko.

– Ten Marek spod okna? – oczy jej się zaświeciły. – Ty lisico. A ja myślałam, że ty się do nikogo nie odzywasz.

Uśmiechnęłam się krzywo i poszłam dalej. Nie zamierzałam jej nic tłumaczyć. Chwilę później zobaczyłam Marka przy biurku. Na mój widok wstał. Trochę niezdarnie. Jakby nie wiedział, czy mnie przytulić, czy po prostu powiedzieć „hej”.

– Cześć – powiedziałam. – Przyszłam się pożegnać.

– Czyli... to naprawdę koniec?

– Tak. Ale może też początek. Chociaż nie wiem jeszcze czego.

– Może kolacji? – zapytał niespodziewanie. – Dziś wieczorem?

Spojrzałam na niego. I przez chwilę chciałam powiedzieć „nie wiem”. W końcu kiwnęłam głową. Wieczorem usiedliśmy naprzeciwko siebie w małej restauracji.

– Każdego dnia patrzyłem na ciebie i mówiłem sobie, że jeszcze nie dziś – powiedział nagle. – A teraz prawie cię straciłem.

Spojrzałam na niego i... nie mogłam nic powiedzieć. Tylko się pochyliłam i pocałowałam go. Tak po prostu. A potem była cisza. Taka, w której wszystko było powiedziane.

Jego mieszkanie pachniało kawą. Może dlatego czułam tam tak, jakby to nie była nasza pierwsza wspólna noc, tylko powrót po długiej podróży.

Przepraszam za bałagan – rzucił, rozkładając ręce. – Nie spodziewałem się gości.

– Lubię bałagan – odpowiedziałam z uśmiechem, siadając na kanapie.

Marek wyjął z szuflady kilka odbitek. Zdjęcia. Głównie czarno-białe. Miasto w deszczu, stara kobieta z psem, chłopak z gitarą na przystanku.

– Fotografujesz?

– Kiedyś. Teraz rzadziej...

Zamilkł. Wiedziałam, że zaraz powie coś trudnego. Czułam to.

– Był kiedyś ktoś. Dawno. Myślałem, że to będzie na zawsze. Nie było. Zniknęła. A ze mną zostały zdjęcia. I nieufność.

Usiadłam obok niego i przez chwilę nie mówiłam nic. Bo co można powiedzieć? Że mnie też zostawiono? Że ja też się nauczyłam nie ufać, nie oczekiwać, nie marzyć?

– Też się boję – powiedziałam w końcu. – Całe życie udaję, że jestem silna. A w środku? Czuję się jak dziecko.

Spojrzał na mnie i nic nie mówił. Tylko dotknął mojej dłoni. Tak zwyczajnie, ale w tym geście było wszystko – czułość, cierpliwość, obecność. Nie było między nami nic więcej tego wieczoru. Żadnych wielkich słów.

Byłam zagubiona

Minął tydzień. Tydzień bez korporacji, bez tabelek, bez przypomnień. Zamiast tego spacery, niepewność, czekanie. Na coś, co nie miało jeszcze nazwy. Pewnego dnia przyszłam do niego bez zapowiedzi. Po prostu stanęłam pod drzwiami, przyciskając dłonie do boków płaszcza. Otworzył szybko.

– Wejdź – powiedział tylko.

Usiadłam na tej samej kanapie co wtedy. Dziś czułam się inaczej. Słabsza. I chyba bardziej zagubiona.

Boję się, że to wszystko się zaraz rozpadnie – wyrzuciłam z siebie.

Marek wziął głęboki oddech.

– To nie praca nas łączyła. To wszystko inne, czego nie chcieliśmy widzieć. A teraz?

Wzruszyłam ramionami.

– Teraz siedzimy tutaj. I nie wiem, co dalej.

– Nie musisz wiedzieć. Wystarczy, że chcesz tu być. Dzisiaj.

Zamilkliśmy. On chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował. Spojrzałam mu w oczy i nagle poczułam, że nie mam już siły. Wstałam.

– Muszę iść.

Nie zatrzymał mnie. Tylko powiedział:

– Dla ciebie drzwi są zawsze otwarte.

Wyszłam. Pomyślałam, że to wszystko mogło być takie proste, gdybyśmy tylko się mniej bali.

Coś we mnie drgnęło

Szłam bez celu. Wieczór był ciepły. Mijałam ludzi, którzy szli gdzieś szybko z telefonem przy uchu. A ja? Ja miałam tylko siebie. I wspomnienie jego głosu. Usiadłam na ławce nad rzeką. Przez chwilę myślałam, że zadzwonię. Że powiem „wracam”. Ale nie potrafiłam. Jeszcze nie. Patrzyłam na taflę wody. Myślałam o tych siedmiu latach, które minęły. O spojrzeniach, których nie odważyłam się odwzajemnić. O słowach, które ugrzęzły w gardle. O kawach, które mogły być randkami. Moje życie było poukładane, wygłuszone, przewidywalne. Tylko że teraz już nie chciałam przewidywalności. Chciałam... ryzyka. Nie wiedziałam, czy Marek będzie moją przyszłością. Może był tylko przystankiem, może pomyłką. Jednak coś we mnie drgnęło. Coś, co przez lata było martwe. I dlatego następnego dnia rano... wróciłam pod jego drzwi. I zapukałam. Czekał na mnie.

Iga, 42 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama