Reklama

Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem jedną z tych kobiet, które mają wszystko poukładane. Ciche spojrzenie, schludny płaszcz, ciepły szalik. Mieszkam z mężczyzną, który teoretycznie powinien mnie kochać – przecież zapewnia dach nad głową, przynosi zakupy, nawet czasem ugotuje obiad. Ale miłość? Nie wiem, czy to w ogóle kiedykolwiek było miłość.

Konrad... Mój mąż od czterech lat. Kontrolujący, drażliwy, a zarazem mistrz w robieniu z siebie ofiary. Potrafił przez godzinę tłumaczyć mi, jak bardzo mnie kocha, a potem sprawdzić mój telefon, bo „coś mu nie grało”. Zamykał mnie w złotej klatce miłości, a ja… sama nie wiem, czy bardziej bałam się krytyki z jego strony, czy tej wersji siebie, którą stawałam się przy nim każdego dnia.

Wszystkie koleżanki jakoś się porozchodziły. Niektóre się odsunęły, inne zniknęły. Czasem nawet ja zapominałam, że kiedyś śmiałam się głośno i tańczyłam do rana. Teraz nawet nie włączam muzyki, by go nie zdenerwować.

Aż pewnego dnia, do mieszkania obok wprowadził się Adam. Wysoki, spokojny. Nie powiedział nic wielkiego, nie zrobił nic nadzwyczajnego. Ale gdy pierwszy raz spotkaliśmy się na klatce, spojrzał na mnie... z troską. I to wystarczyło, by coś się we mnie poruszyło. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że ta jedna noc z nim zburzy cały mój świat. Że zostawi po sobie coś więcej niż wyrzuty sumienia.

Ty jesteś moją własnością

Komu tak długo odpisywałaś? – zapytał Konrad, nie odrywając wzroku od telewizora.

Zamarłam w połowie kroku. Telefon nadal miałam w ręku.

– Magdzie – odpowiedziałam po chwili. – Pisała, że jest w ciąży.

– Magdzie? Przecież mówiłaś, że od miesięcy się nie odzywacie.

– No to się odezwała. Co w tym dziwnego?

Odłożyłam telefon na blat w kuchni i odkręciłam wodę. Wiedziałam, że na tym się nie skończy.

– Daj telefon. Chcę zobaczyć.

– Konrad, przestań, serio?

– Marta, nie wierzę ci.

Podszedł, zabrał mi telefon z ręki i wszedł w wiadomości. Przewijał, milcząc, ale czułam, jak napięcie rośnie. W końcu rzucił telefon na stół.

– Wiesz, że cię kocham, prawda? Nie graj ze mną w gierki. Odpisujesz jakiejś koleżance, której nie widziałaś pół roku, zachowujesz się jakbyś coś przede mną ukrywała.

– Bo to moje życie, rozumiesz? Moje! Nie jestem twoją własnością! – wyrwało mi się.

Widziałam, jak coś w nim pęka. Odsunął się, nagle milczący.

– Ale jesteś moją żoną.

Wyszłam z mieszkania, trzaskając drzwiami. Nie chciałam na niego patrzeć.

Był jak powiew świeżego powietrza

Stał przy skrzynce na listy, trzymał w ręku kopertę i marszczył brwi. Miał na sobie ciemny sweter i spodnie robocze ubrudzone farbą – wyglądał jak ktoś, kto dopiero co wrócił z pracy, ale nie śpieszy mu się do środka. Zatrzymałam się obok.

– Dzień dobry.

– O, cześć. Marta, tak?

– Tak. Adam?

Uśmiechnął się i przytaknął głową. Jego głos był spokojny, niski. Trochę inny niż głosy mężczyzn, do których przywykłam. Nie było w nim napięcia.

– Ta skrzynka to chyba ostatni zabytek w tej kamienicy – powiedział, stukając w rdzewiejące wieko.

– Można by ją oddać do muzeum – odpowiedziałam i sama się zdziwiłam, że jeszcze potrafię żartować.

– Jakbyś kiedyś chciała pogadać… albo uciec od muzealnych klimatów – spojrzał mi w oczy – mieszkam piętro wyżej. Wpadnij na herbatę. Drzwi są zawsze otwarte.

Nie odpowiedziałam. Skinęłam tylko głową i uciekłam do mieszkania, czując, że robię się czerwona na twarzy.

Trzy dni później, po kolejnym cichym dniu i jednej z tych kłótni, po których zostaje tylko napięcie w powietrzu, zapukałam do jego drzwi. Adam otworzył natychmiast. Jakby wiedział, że przyjdę. Nie pytał. Zaparzył herbatę, postawił obok mnie, podał mi koc. Usiadłam na kanapie i zaczęłam płakać. Nie mogłam przestać. On milczał.

– Wybacz, normalnie taka nie jestem – wyszeptałam w końcu.

– Wiem – odpowiedział. – Ale to nie znaczy, że musisz wszystko dźwigać sama.

Tamtego wieczoru nie powiedziałam wiele. Ale pierwszy raz od miesięcy poczułam, że ktoś widzi mnie naprawdę. Nie jak „czyjąś kobietę”, nie jak problem, który trzeba rozwiązać. Po prostu… mnie. To było ciepło, które mnie przerażało. Bo ja już nie wiedziałam, czy umiem być blisko kogoś, kto nie chce mnie naprawiać ani podporządkować.

To był tylko ten jeden raz

Padał deszcz. Taki jednostajny, cichy, jakby ktoś z nieba spuszczał wodę równym, smutnym strumieniem. Siedzieliśmy z Adamem przy stole w jego mieszkaniu. Światło było przygaszone, a z głośnika sączyła się jakaś instrumentalna muzyka.

– Nie lubię deszczu – powiedziałam, choć to nie była prawda. Chciałam coś powiedzieć. Cokolwiek.

– Ja lubię – odpowiedział. – Uspokaja mnie. Tak jak twoja obecność.

Spojrzałam na niego inaczej niż wcześniej. W jego oczach nie było litości, ani ciekawości. Było coś, co trudno mi było nazwać. Szacunek? Bliskość? Pragnienie? Nie pamiętam, kto pierwszy się pochylił. Ktoś sięgnął dłońmi do twarzy. Pocałunek był cichy, jak wszystko tej nocy. A potem... pozwoliłam sobie na wszystko, czego przez lata sobie odmawiałam.

Rano obudziłam się w jego łóżku. Przykryta, w jego koszuli. Adam był już w kuchni, słyszałam, jak gotuje wodę na kawę. Wstałam, jakbym szła po wyrok. Nie potrafiłam na niego spojrzeć.

– To nie powinno się wydarzyć – szepnęłam, stając w progu.

Niczego nie żałuję – odpowiedział spokojnie. – Ale to była twoja decyzja. Nie oczekuję niczego, Marta. Jestem tu, jeśli będziesz mnie potrzebować. I tyle.

Wróciłam do domu. Konrad był… miły. Ugotował zupę. Przyniósł mi książkę, którą kiedyś wspomniałam, że lubię. Zachowywał się tak, jakby wszystko było dobrze. Tyle że kilka tygodni później zrobiłam test ciążowy. Dwie kreski.

Nie wiedziałam, co zrobić. Chciałam zniknąć. Zostawić ten test i uciec. Bo nie wiedziałam, czyje jest to dziecko, które we mnie rośnie. Nie wiedziałam, kim jestem. I czy jeszcze jestem sobą.

Nie wiedziałam, co robić

Nie planowałam mu powiedzieć tak szybko. Chciałam poczekać. Zebrać siły. Ułożyć w głowie wersję, w której wszystko się trzyma jakiejś chorej logiki. Ale Konrad znalazł test wcześniej. Był schowany w szafce w łazience, owinięty w chusteczkę, głęboko, pod kosmetykami. Nie wiem, czego szukał. Może mi nie ufał. Może miał rację.

– Marta… co to jest?! – jego głos dobiegał z łazienki.

Weszłam do środka. Stał tam, trzymając test w ręku jak jakiś relikwiarz.

– To… to prawda? – zapytał. Jego twarz łagodniała. – Jesteś w ciąży?

Nie potrafiłam zaprzeczyć. Skinęłam głową. W jednej sekundzie jego oczy się zaszkliły. Przytulił mnie, mocno, za mocno.

– Marta… kochanie… będziemy rodziną. Zrobimy wszystko, żeby to dziecko miało lepiej niż my. To nowy początek, słyszysz? Od teraz wszystko będzie inaczej.

Nie odpowiedziałam. Głaskał mój brzuch, jakby już tam widział dziecko. Jakby czuł bicie serca przez moją skórę.

Wieczorem zadzwonił Adam. Nie odebrałam. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Aż w końcu wysłał wiadomość: „Wszystko w porządku?”. Tylko tyle. Nie „musimy porozmawiać”. Tylko troska. Kilka dni później zebrałam się i zapukałam do jego drzwi. Otworzył bez słowa. W jego oczach widziałam więcej, niż byłam gotowa unieść.

– Jestem w ciąży – powiedziałam, zanim usiadłam. – I nie wiem… Nie wiem, czy to twoje, czy Konrada. Spałam z nim tydzień później. Przepraszam. Ja… ja nie wiem, co mam zrobić.

Adam skinął głową. Milczał przez chwilę. Potem tylko westchnął.

– Czy to zmienia coś w tym, co jest między nami? Że wiem, przez co przechodzisz? Nie. Marta, ja nie jestem tu dla dziecka. Jestem tu dla ciebie.

To powinno być proste – ktoś cię rani, ktoś inny cię wspiera, więc odchodzisz. Ale nie było. Bo miałam w głowie tysiące „a co jeśli”. Bo nie ufałam sobie. Nie ufałam, że potrafię być kimś więcej niż... kobietą, która coś zepsuła. Ale coraz częściej czułam, że to nie ja wszystko psuję – tylko próbuję cokolwiek uratować.

Czułam się rozdarta

– Przestań mi mówić, że będzie dobrze! – wrzasnęłam, choć wcale nie chciałam krzyczeć. Siedziałam na kanapie w mieszkaniu Adama, z twarzą ukrytą w dłoniach. – Ty nie rozumiesz, w co ja się wpakowałam!

– Marta, ja cię nie naciskam – powiedział spokojnie. – Ale widzę, co się dzieje. Od pierwszego dnia. Wiem, że nie jesteś z nim szczęśliwa. To nie jest miłość.

– A co, jeśli to twoje dziecko? – wysyczałam nagle. – Co, jeśli skrzywdziłam cię najbardziej, jak mogłam?

Zamilkł. A potem, ku mojemu zaskoczeniu, usiadł obok, delikatnie, bez presji, i powiedział:

– Nawet jeśli to moje dziecko… nie będę cię zmuszał, żebyś była ze mną. Nawet jeśli to jego – nie przestanę cię wspierać. Masz prawo wybrać siebie.

Patrzyłam na niego w ciszy. I z każdą sekundą miałam wrażenie, że w środku mnie coś się przestawia. Że cała ta miłość, która miała mnie trzymać przy Konradzie… to było to.

– Może nie powinnam się do ciebie zbliżać – wyszeptałam. – Może to wszystko moja wina.

– A może to przeznaczenie – odparł cicho. – Może tak miało być.

Nie odpowiedziałam. Przez długą chwilę milczeliśmy, a potem po prostu oparłam głowę na jego ramieniu. Pierwszy raz bez wstydu. Bez potrzeby tłumaczenia się.

Byłam rozdarta. Między tym, co znałam, a tym, czego pragnęłam. Nie miałam planu, nie miałam siły, ale miałam jedno: coraz silniejsze przekonanie, że jeśli zostanę tam, gdzie jestem, nigdy nie będę szczęśliwa. A to dziecko... zasługiwało na coś więcej. Na lepszą mnie.

Miałam już plan

Czasami patrzę w lustro i nie poznaję kobiety, którą widzę. Mam cienie pod oczami, opuchniętą twarz, włosy związane byle jak. Ale patrzę głębiej. I widzę coś, czego dawno w sobie nie miałam – odwagę.

Na razie udaję przy Konradzie, że wszystko jest dobrze. Że dziecko jest jego. Że cieszę się, kiedy przytula mnie przed snem. Ale to już tylko fasada. Codziennie robię mały krok. Zbieram dokumenty. Odkładam pieniądze. Pytam po cichu o mieszkania. Czekam na odpowiedni moment. Zrozumiałam, że nie chcę, żeby moje dziecko dorastało w takim domu.

Adam nie pyta. Jest. Przynosi mi herbatę, kiedy widzi mnie na klatce. Uśmiecha się cicho. Czasem jego dłoń delikatnie dotknie mojej. Nic więcej. Ale wystarczająco dużo, bym wiedziała, że na mnie czeka.

Podeszłam do lustra. Spojrzałam sobie w oczy. Dotknęłam brzucha. I wyszeptałam:

– Jeszcze nie wiem, kim będziesz maluszku. Ale przysięgam, że nie pozwolę, byś był nieszczęśliwy. Zrobię wszystko, żebyś czuł się kochany. Nawet jeśli będziemy musieli zacząć od zera.

A potem się uśmiechnęłam. Mały, nieśmiały uśmiech. Pierwszy od bardzo dawna.

Marta, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytałam także:

Reklama
Reklama
Reklama