Reklama

– Maja będzie lekarką – uparcie powtarzała babcia.

Reklama

Mama zżymała się i mówiła, że sama powinnam zadecydować, kim zostanę w przyszłości. Miałam kilka lat i nie rozumiałam, dlaczego rodzice kłócą się o mnie z babcią. Mogłam leczyć ludzi, jak chciała babcia. Czemu nie? Gdy zachorowałam, mama zabierała mnie do miłej, uśmiechniętej pani doktor o łagodnym głosie, która delikatnie mnie osłuchiwała, sprawdzała gardło, a gdy byłam grzeczna, dostawałam od niej lizaka. Chciałam być jak ona – ładnie wyglądać w kitlu, przepisywać dzieciom syropki i dawać lizaki. Tyle rozumiałam jako kilkulatka.

Rosłam i zmieniałam się. Miałam swój świat, koleżanki, hobby. Chciałam być tancerką, a potem malarką. Masz talent w rękach, mówiła mi plastyczka z domu kultury, gdzie chodziłam na zajęcia. A babcia nadal upierała się przy swoim. Buntowałam się. Nie chciałam, by ktoś, nawet ukochana babcia, wybierał mi drogę w życiu. Kłóciłam się z nią, aż wióry leciały, a mama mnie wspierała. Tata starał się łagodzić sytuację, ale chyba bał się wchodzić między trzy pokolenia bab.

Babcia nie chciała słyszeć o liceum plastycznym. Krzyczała, płakała, nawet groziła, że umrze, jeśli nie zostanę lekarzem. Sama była pielęgniarką i sądziłam, że chce, bym kontynuowała jakąś wydumaną rodzinną tradycję. Nie mogłam znieść tej presji. Przewracałam oczami, zaczynałam płakać.

– Czemu chcesz mi zniszczyć życie, babciu? Nie kochasz mnie? Nie chcesz, żebym była szczęśliwa? Ja chcę malować!

Zobacz także

– A maluj sobie te obrazy, skoro lubisz! Ale wykształcenie masz mieć porządne, i to musi być medycyna, koniec i kropka!

Babcia była charyzmatyczna i miała silną osobowość. Wiedziałam, że w końcu jej ulegniemy, i ja, i mama, a nie chciałam, by wygrała. Skoro nie mogę być tym, kim chcę, nie będzie mnie w ogóle!

Byłam w szoku! Skąd babcia wiedziała, co chcę zrobić?!

To było głupie, ale wtedy nie widziałam innej drogi. Teraz wiem, że to był rodzaj krzyku, desperacki sposób zwrócenia na siebie uwagi, pokazania, że moje zdanie też się liczy, ale wtedy… gdy w cichym domu szykowałam tabletki, zdolne powalić konia, gdy pisałam list z przeprosinami do nieobecnych rodziców, naprawdę żegnałam się ze światem.

Zastanawiałam się nad ostatnim zdaniem, gdy do naszego mieszkania wtargnęła babcia. Wpadła jak huragan.

– Nie sądziłam, że aż taką głupotą się wykażesz! Zawiodłam się na tobie, Majka! Co to ma znaczyć?! – babcia sunęła po całym domu jak tornado, machając rękami, co wyglądało jak dziwaczny taniec. – Gdzie masz te tabletki? – syknęła, zatrzymując się tuż przede mną i patrząc mi głęboko w oczy.

Rozpłakałam się. Skąd się dowiedziała, co chciałam zrobić? Nikomu nie pisnęłam o tym ani słówkiem. Pigułki też zbierałam dłuższy czas, kupując je w różnych aptekach, żeby nie wzbudzać podejrzeń.

– Skąd… skąd wiesz? – wykrztusiłam.

– A stąd. Daj rękę! – chwyciła moją dłoń i przyłożyła sobie do dekoltu, tuż nad sercem.

Wtedy poczułam to po raz pierwszy. Niesamowite uczucie. Jakbym przez dotyk wnikała w jej ciało. Jakbym wędrowała przez jej naczynia krwionośne aż do serca. Czułam bicie tego serca. Ale inaczej niż tylko dłonią. Czułam się tak, jakbym sama była tym biciem, tym rytmem, skurczem i rozkurczem. Słyszałam szum przepływającej krwi. I nagle – przeszywający ból! Cofnęłam rękę, jakbym dotknęła gorącej blachy.

– O Boże… – usiadłam na podłodze tam, gdzie stałam. Oddychałam ciężko, nie mogąc złapać rytmu, który normalnie towarzyszył mi każdego dnia. – Co to było? – jęknęłam.

– Dar albo przekleństwo. Zależy, jak spojrzeć. Ja go mam, moja babka go miała. Kiedy się urodziłaś i dotknęłam twojej dłoni, też to poczułam, iskrę, która przeskoczyła między nami, dwoma obdarzonymi…

– Ale… co to jest? Co ja właściwie czułam?

– Chorobę. Dotykiem docieramy do każdej komórki ciała i… już! – pstryknęła palcami. – Wiemy, co się dzieje.

Moja babka była tylko akuszerką, wtedy na wsi nie słano dziewczynek do szkół, wystarczyło, że znały alfabet i umiały rachować. Ale gdy któraś z kobiet w okolicy zachodziła w ciążę, to nie chciały żadnych lekarzy ani innych położnych, tylko mojej babki. Ratowała beznadziejne sytuacje, bo nie czekała na rozwój sytuacji, nie musiała obserwować, badać… Dotykała brzucha i wiedziała, co się dzieje. I co się stanie.

Mnie wykierowała na pielęgniarkę. Myślisz, że się nie buntowałam? Chciałam innego życia, bardziej ekscytującego, chciałam poznawać świat. Ale w końcu uległam, z babcią nie dało się dyskutować, rządziła całą rodziną twardą ręką. To babka pokazała mi, jak kontrolować dar. Dzięki niemu wiedziałam, co dolega pacjentom, gdy tylko ich dotknęłam, żadne badania nie były mi potrzebne. Może byłam tylko zwykłą pielęgniarką, ale nawet ordynator nie podważał mojej opinii. Rozumiesz już, czemu tak nalegałam?

– Ale… ja się boję…

Naprawdę się bałam. Byłam nastolatką, która odkryła w sobie coś niesamowitego, mogącego budzić podziw, zazdrość, ale też lęk. I nie mogłam tego zamaskować jak piegów na nosie dobrym podkładem.

– Od tego masz mnie, żebym cię poprowadziła. Pokazała, co i jak, póki jeszcze mogę. Nie zmarnuj tego, co masz, co możesz osiągnąć. Ty pierwsza masz możliwość porządnie się wykształcić. Ty pierwsza możesz dotrzeć tam, gdzie nam nawet nie uchylano drzwi. Możesz pomagać ludziom w pełni. Owszem, masz talent do rysowania, pięknie malujesz, ale… Czy ten talent jest tak niezwykły, tak cenny i ważny jak dar, który odziedziczyłaś po mnie? A ja po mojej babce, a ona po swojej… To twoje dziedzictwo, przeznaczenie, twoja scheda.

Nigdy nie odpuszczam, targuję się o każde życie

Miała rację, miałam w sobie dar jedyny w swoim rodzaju. Zmarnowanie go byłoby grzechem, co mogłoby się zemścić. Nawet taka gówniara jak ja to rozumiała. A kiedy oswoiłam się z myślą, że jestem inna, było mi łatwiej, mniej się bałam. No i miałam u boku babcię, która została moją przewodniczką. Dużo ze mną rozmawiała, opowiadała o tym, co mogę robić, a czego mi nie wolno, jak panować nad tym, co czuję, i jak zadbać o siebie. Każde „rozpoznanie” choroby wyciąga sporo energii, więc trzeba uważać, bo… nie jesteśmy nieśmiertelne.

Mama, o dziwo, wcale nie była zawiedziona, że ostatecznie zrezygnowałam z liceum plastycznego i wkuwałam biologię oraz chemię, by dostać się do dobrego ogólniaka, do klasy biologiczno-chemicznej. Jakby sprzeciwiała się babci dla zasady, a nie dlatego, że uważała drogę artystyczną za najlepszą dla swojej córki. Uczyłam się bardzo dużo, brałam udział w olimpiadach, zdałam maturę najlepiej w szkole i za pierwszym podejściem dostałam się na medycynę. Jakby tak miało być. Babcia doczekała chwili, gdy odbierałam dyplom. Uśmiechała się z promienną dumą, mimo widma wiszącej nad nią śmierci. Jej serce trzeciego zawału nie przetrzyma, obie to wiedziałyśmy. Więc tym bardziej się cieszyła, że rodzinny dar nie przepadnie.

Jako specjalizację wybrałam pediatrię. I jak w moim dziecięcym marzeniu zostałam miłą panią doktor w białym kitlu, rozdającą dzieciom uśmiechy i zdrowe lizaki. Rodzice nazywają mnie cudotwórczynią, koledzy nawiedzoną ryzykantką, bo kieruję dzieci na zabiegi, bez czekania na opinie innych specjalistów albo wykonanie szeregu dodatkowych badań. Czasem lepiej nie czekać. Nazywam to intuicją, a wyniki, które potem analizujemy, zawsze ją potwierdzają. I znowu cieszę się, że nie zwlekałam, trzymając się ustalonych procedur. Gdy dotykam chorego miejsca, gdy czuję je bardzo mocno i wyraźnie, pulsujące, niemal tykające jak bomba, wtedy wiem, że liczy się każda chwila. Nie ma co się bawić w subtelności i czekanie na potwierdzenie tego, co już wiem. Działam, a potem śmieję się, że mój szósty zmysł znów dał o sobie znać, gdy koledzy z dyżuru pytają, skąd wiedziałam, że należy natychmiast skierować małego pacjenta na operację. Chcą wiedzieć, jaka jest moja tajemnica. No bo skąd aż taka intuicja? Wszyscy uczyliśmy się tego samego, mamy podobną praktykę, a jednak… Uśmiecham się i robię unik. Ot, znowu miałam szczęście, że pomyślałam o tym czy o tamtym, dziś ja, jutro ktoś inny dozna olśnienia. Tak się tłumaczę, choć wiem, że to spore niedomówienie.

Reklama

Tak naprawdę największe uznanie należy się mojej babci, za to, że była nieustępliwa. Gdyby nie ona, dziś mogłoby mnie nie być. I kilkuset dzieci, którym pomogłam. Nie myślę jednak o sobie jak o kimś niezwykłym. Bycie lekarzem to ciężka i odpowiedzialna praca. Dająca satysfakcję i wpędzająca w depresję. Dar, który przekazała mi babcia, pomaga mi w czynieniu małych cudów, ale nie czyni mnie Bogiem. Czasem od razu wiem, że nie damy rady, choćbyśmy starali się ze wszystkich sił… Mimo wszystko nie odpuszczam. Targuję się o życie dzieciaków, jakby były moje własne. Poniekąd są.

Reklama
Reklama
Reklama