„Po Grecji zostały mi tylko wspomnienia i kredyt na 10 tysięcy do spłacenia. Zamiast oliwek i fety jem teraz pasztety”
„Zeszłam na dół. Chciałam się zrelaksować. Podszedł do mnie mężczyzna. Miał opaloną skórę, rozwiane włosy i błysk w oku. Przedstawił się jako Nikos. I zapytał, czy może się przysiąść. Skinęłam. Od razu zaczął żartować, opowiadać o tym, że jego kraj nie jest idealny, ale potrafi człowieka odmienić”.

- Redakcja
Czasem człowiek po prostu czuje, że dusi się we własnym życiu. Każdego ranka budziłam się o 6:30, robiłam kawę i jadłam jogurt naturalny z garścią płatków owsianych. Nie z wyboru – z oszczędności. Od lat nie byłam na wakacjach. Pracuję w administracji miejskiej, a to oznacza: tonę papierów, wieczne „nie teraz, Aneta”, wypłatę, która wystarcza akurat na rachunki i podstawowe zakupy. Miałam trzydzieści trzy lata, żadnego partnera, żadnych dzieci, żadnych planów. Znajomi się pożenili, powyjeżdżali, pokończyli nawet kredyty na mieszkania. A ja? Nadal wynajmowałam kawalerkę, dojeżdżałam do pracy tramwajem i kupowałam w taniej drogerii szampon w promocji.
O Grecji marzyłam, odkąd pamiętam. Gdy byłam w liceum, na okładce jednego z podręczników z historii była fotografia Akropolu. Błękit nieba, białe kamienie i to dziwne światło. Wtedy pomyślałam: kiedyś tam pojadę. Ale zawsze coś stawało mi na drodze. Któregoś dnia, gdy wróciłam z pracy i usiadłam w kuchni z herbatą, coś we mnie pękło. Przeglądałam zdjęcia na Instagramie – koleżanka z pracy była właśnie na Santorini. Uśmiechnięta, w białej sukience, z kieliszkiem wina. Pomyślałam: Albo teraz, albo nigdy.
Następnego dnia, jeszcze przed pracą, poszłam do banku i złożyłam wniosek o kredyt gotówkowy. Na dziesięć tysięcy. Z duszą na ramieniu podpisałam umowę. To była moja rewolucja. Nie na lodówka czy nowy telefon na kredyt. Tym razem – trochę szczęścia. W biurze przy ekspresie do kawy rzuciłam niby od niechcenia:
– W sierpniu lecę do Grecji.
Justyna spojrzała na mnie z kubkiem w dłoni.
– Serio? Ale jak to? Ty?
– A co, nie wyglądam na typ wakacyjny?
– Nie, nie o to chodzi... Ale wzięłaś kredyt na wakacje, czy co? – skrzywiła się.
– Nie pytam o radę. Po prostu mówię.
– No dobra. Tylko nie wróć z fetą i żalem. Znam takich, co potem przez rok jedzą pasztet z puszki – dodała półżartem.
Nie wiedziała, że pasztet i tak mam w szafce.
Nikos podszedł do mnie w barze
Gdy wyszłam z lotniska, poczułam się jakbym nagle znalazła się w innym świecie. W Polsce deszcz i chłód, a tu – ciepło wdzierało się pod sukienkę, pachniało morzem, solą, dojrzałymi cytrynami i jaśminem. Nie miałam pojęcia, jak bardzo tęskniłam za czymś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Hotel był skromny, ale uroczy. Biało-niebieska fasada, balkon z widokiem na oliwki, a z daleka – wąski pasek morza. Rzuciłam walizkę pod łóżko i od razu zeszłam na plażę. Zdjęłam sandały. Piasek był ciepły, miękki, a fale leniwie muskały brzeg. Przez chwilę czułam, że jestem postacią z czyjegoś snu. Albo w końcu ze swojego.
Wieczorem zeszłam do hotelowego baru. Chciałam tylko kieliszek wina i trochę spokoju. Ale podszedł do mnie mężczyzna. Miał opaloną skórę, lekko rozwiane włosy i błysk w oku. Przedstawił się: Nikos. I zapytał – po angielsku – czy może się przysiąść. Skinęłam głową. Od razu zaczął żartować, opowiadać o tym, że jego kraj „nie jest idealny, ale potrafi człowieka uleczyć”. Uśmiechał się, mówił o greckim życiu, które płynie inaczej. Spokojniej. Cieplej.
– Podróżujesz sama? – zapytał.
– Tak. Musiałam uciec. Od wszystkiego – odpowiedziałam swoją niezgrabną angielszczyzną.
– Więc trafiłaś dobrze – uśmiechnął się. – W Grecji nie uciekamy od życia. My je przeżywamy.
Tego wieczoru zrozumiałam, że chcę tu zostać jak najdłużej. Każdego dnia spotykaliśmy się wieczorem. Pokazywał mi lokalne knajpki, gdzie serwowano ośmiornicę i pieczoną fetę. Spacerowaliśmy po kamiennych uliczkach, a raz zabrał mnie na skałę nad zatoką, gdzie w ciszy piliśmy wino. Zaczął mi się śnić. Zaczęłam wydawać więcej, niż planowałam. Mówił, że życie jest jedno. Że „trzeba korzystać, zanim będzie za późno”. Nie protestowałam. Wierzyłam mu. Wierzyłam, że mnie zauważył – naprawdę. Że nie jestem już tylko dziewczyną z biura, z metra, z przecenionym szamponem. Byłam kobietą, z którą Grek chce dzielić wieczór. A może więcej.
Powrót do Polski był bolesny
Lotnisko w Warszawie pachniało kurzem i kawą rozlaną na plastiku. Padał deszcz. Nikt nic nie mówił. W autobusie do centrum wszyscy patrzyli w telefony. Tylko ja czułam, jak moje wnętrze kurczy się jak przekłuty balon. Zamknęłam drzwi mieszkania i po prostu usiadłam na podłodze. Walizka stała nierozpakowana. Otworzyłam telefon. Nikos przysłał wiadomość: „Moja piękna Aneta, tęsknię”. Odpisałam. I tak zaczęło się coś dziwnego, coś, co miało mnie jeszcze bardziej pogubić.
Przez kilka dni pisaliśmy codziennie. Wysyłał zdjęcia, czasem krótkie filmiki. Pisał, że życie tam jest nudne bez mojego śmiechu. Uwierzyłam. Ale potem zaczęło się zmieniać. Wiadomości przychodziły rzadziej. Często bez odpowiedzi na moje pytania. Gdy zaproponowałam rozmowę wideo, odpisał, że ma zły zasięg, dużo pracy, sezon. I że „będzie lepiej, tylko teraz ma ciężki czas”.
Tłumaczyłam go. Bo przecież to Grecja. Bo przecież się uśmiechał. Bo mówił, że jestem wyjątkowa. Zaczęłam żyć z telefonem w dłoni. Przeglądałam naszą rozmowę, liczyłam serduszka, odczytywałam po raz dziesiąty te same zdania. W pracy wypełniałam tabelki jak zombi. Wieczorami zaczęłam pić wino. Czasem, żeby poczuć klimat Grecji. A czasem, żeby nie czuć nic.
– I co, było warto? – zapytała Justyna pewnego dnia w kuchni.
Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– Bo wiesz, ja cię takiej jeszcze nie widziałam – dodała. – Nawet przed wyjazdem byłaś... żywsza.
Spojrzałam na nią. Chciałam coś powiedzieć, ale tylko skinęłam głową i wyszłam.
Kontakt się urwał a kredyt został
Dzień, w którym zrozumiałam, że to już koniec, był bezbarwny. Przyszłam z pracy, włączyłam czajnik, usiadłam na wersalce. I kliknęłam w jego profil. Zniknął. Albo mnie zablokował. Wysłałam wiadomość. „Czy wszystko w porządku?” Nie przeczytał. Czekałam. Następnego dnia sprawdziłam jeszcze raz. I jeszcze raz. Potem już tylko patrzyłam na czat. Bez nowych wiadomości. Bez niebieskich ptaszków. Zaczęłam przeglądać zdjęcia. Nasze stopy w piasku. Moją dłoń w jego dłoni. Zachód słońca. I jego spojrzenie, które wydawało się takie ciepłe. Tak bardzo chciałam wierzyć, że byłam czymś więcej niż jego przelotnym romansem.
– Może jeszcze raz napiszę – powiedziałam głośno do siebie, siedząc w piżamie z rozczochranymi włosami. – Może powiem mu, że mnie zranił. Może warto to powiedzieć.
Ale zamiast pisać – usunęłam czat. Klik. I już. Płakałam cicho. Nie szlochałam. To był taki płacz, który nie robi hałasu, ale zostawał w środku. Zrozumiałam, że nic już nie przyjdzie. Żadna wiadomość. Żadna odpowiedź. A ja byłam tylko rozdziałem w czyimś sezonowym kalendarzu. A kredyt został.
Moje słowa miały sens
Rytm dnia wrócił do dawnego schematu: pobudka, praca, zakupy, dom. Z tą różnicą, że teraz wieczorami nie przeglądałam już telefonu. Zamiast tego otwierałam laptopa. Najpierw bez większego planu. Po prostu pisałam. Opisałam moją pierwszą kolację w Grecji – smak oliwy, ciepło drewna pod stopami w tawernie, dźwięk cykad. Nie wspomniałam o Nikosie. Nazwałam blog „Z głową w słońcu”. Początkowo miał być tylko dla mnie. Ale opublikowałam pierwszy wpis. Potem drugi.
Po tygodniu miałam pięciu czytelników. Po dwóch – dwudziestu. Ktoś napisał w komentarzu: „Czuję się, jakbym tam była z tobą. Dziękuję”. Zacisnęło mi się gardło. Nie znałam tej osoby. Ale po raz pierwszy od dawna poczułam, że moje słowa mają sens. Opisywałam widoki, zapachy, lokalne smaki, podrzucałam porady dla samotnych podróżniczek. I znów, nie wspominałam Nikosa. Nie chciałam. Pewnego dnia podeszła do mnie Justyna w pracy. Miała w ręku telefon.
– To twoje?
Na ekranie był mój blog. Uśmiechnęłam się niepewnie.
– Tak. Piszę sobie. Żeby nie zwariować.
Justyna spojrzała na mnie uważnie.
– Wiesz, może to właśnie o to chodziło. Nie o wakacyjny romans. Nie o tego całego Nikosa. Tylko o to, żebyś poczuła, że jeszcze żyjesz. Że możesz coś więcej niż siedzenie za biurkiem.
Usiadła na krześle obok.
– Wiem, że to bolało. Ale jak patrzę na ciebie teraz… jesteś inna. Spokojniejsza. Nawet silniejsza?
Nie odpowiedziałam. Bo może miała rację. Wieczorem, pijąc herbatę, spojrzałam na bloga. Ktoś napisał: „Miałam podobnie. Tylko że ja się nie odważyłam. Dzięki tobie może spróbuję”. Spojrzałam przez okno na ciemne miasto. I przez moment poczułam, że naprawdę nie jestem sama.
Nie czułam się już pusta
Kredyt miał się jeszcze dobrze. Ja – różnie. Mimo wszystko coś się zmieniło. Nie planowałam kolejnych wakacji, ale nie patrzyłam już z zazdrością na katalogi biur podróży. Przestałam sprawdzać, czy Nikos nie wrócił na sociale. Nauczyłam się gotować grecką moussakę. Raz w tygodniu, w sobotę. Tylko dla siebie. Blog rósł powoli. Nie spektakularnie, ale stabilnie. Kilkadziesiąt czytelniczek, parę komentarzy, kilka prywatnych wiadomości. I jedna – ta konkretna – która sprawiła, że poczułam coś ciepłego w środku.
„Droga Anetko, przeczytałam Twój wpis o spacerach po Rethymno. Zawsze bałam się podróżować sama, ale coś mnie tknęło. Właśnie kupiłam bilety do Aten. Po raz pierwszy wyjeżdżam bez nikogo. Dziękuję, że dodałaś mi odwagi”.
Zawahałam się chwilę, zanim odpisałam.
„Dziękuję za zaufanie. Grecja może i mnie rozczarowała, ale nie żałuję. Nie chodziło tylko o mężczyznę. Chodziło o to, że po raz pierwszy zrobiłam coś tylko dla siebie. I to zmieniło wszystko”.
Zamknęłam laptopa i spojrzałam na siebie w lustrze. Bez makijażu. W spranej bluzie. Ale z lekkim uśmiechem. Nadal mieszkałam sama. Nadal płaciłam raty. Nadal czasem płakałam w nocy. Ale nie czułam się pusta. Wiedziałam już, że potrafię kochać – nawet jeśli to była naiwna miłość. Wiedziałam, że potrafię być odważna – nawet jeśli wszystko rozsypywało się potem. Nie ufałam łatwo. Ale też nie byłam już tą samą dziewczyną, która patrzyła tęsknie na zdjęcia koleżanek z wakacji. Byłam kobietą, która raz w życiu zaryzykowała. I choć zapłaciła za to zbyt wiele – nie żałowała.
Czasem warto się sparzyć
Otworzyłam bloga, żeby napisać ostatni wpis. Tylko dla siebie. I dla tych kilku kobiet, które czytały moje słowa z takim zrozumieniem, jakiego nie znajdowałam w najbliższym otoczeniu.
„To nie była tylko wakacyjna przygoda. To była lekcja – o zaufaniu, złudzeniach i o tym, że czasem warto się sparzyć, by poczuć, że się żyje. Grecja była piękna. Nikos był piękny. Ale to już przeszłość”.
Przez chwilę zawahałam się, zanim kliknęłam „Opublikuj”. Potem zamknęłam laptopa. Podeszłam do okna. Padał deszcz. Ten sam, co zawsze. Ale nie był już wrogi. Był prawdziwy. Czuję czasem ukłucie w sercu, gdy widzę zdjęcia z białymi domkami i błękitem morza. Czasem jeszcze się łapię na tym, że wyobrażam sobie, co by było, gdyby Nikos wtedy jednak przyszedł na lotnisko. Gdyby złapał mnie za rękę i powiedział: „Zostań”. Ale to tylko myśl. A życie nie dzieje się w myślach.
Prawda jest taka, że nawet jeśli w Grecji nic nie było naprawdę, ja byłam prawdziwa. Moje emocje, moje zachwyty, moje rozczarowania – to wszystko należało do mnie. I nadal należy. Nie wiem, co będzie dalej. Może znowu dam się nabrać. Może znowu stracę więcej, niż powinnam. Ale jedno już wiem: potrafię się podnieść.
Aneta, 33 lata
Czytaj także:
- „Dla matki jestem grzeszna, bo żyję z partnerem bez ślubu. Woli udawać, że nie istnieję, niż słuchać docinków sąsiadek”
- „Teściowa miała mi pomóc przy dziecku po porodzie, ale panoszy się jak u siebie. Nie dam się jej zepchnąć na margines”
- „Na pielgrzymce do Francji odżyłam i spotkałam drugą miłość. Starszy siwy pan miał ciepłe spojrzenie i ochotę na amory”