Reklama

Wróciłem do rodzinnej wsi zaraz po pogrzebie rodziców. Droga z dworca do domu była znajoma, ale dziwnie obca zarazem. Minęło piętnaście lat, odkąd wyjechałem. Paryż, później Rotterdam, różne prace, różne adresy – ale serce wciąż pamiętało zapach chleba pieczonego przez matkę i stukot maszyny ojca w stodole. Nie utrzymywałem kontaktu z rodzeństwem. Zerwałem z nimi wszelki kontakt po tym, jak ojciec nie przyszedł pożegnać mnie na stację. Uważał, że wyjazd za chlebem to zdrada. Dla Janka i Zosi byłem tym, który porzucił. A teraz wróciłem i nikt nie wiedział, co z tym fantem zrobić.

Reklama

Patrzyli na mnie, jakby widzieli ducha. Nikt nie mówił wprost, ale wyczuwałem w ich oczach nieufność i gniew. Jednocześnie byli zależni – bez mojego podpisu nie dało się załatwić spraw spadkowych. I to ich bolało najbardziej. Nie to, że mnie nie było, tylko że teraz musieli się przede mną tłumaczyć.

Miałem plan

W kuchni unosił się zapach kawy, ale nikt nie miał ochoty jej pić. Siedzieliśmy przy długim, porysowanym stole – jak za dawnych lat, tyle że tym razem nikt się nie śmiał, nie przekomarzał. Przyszedłem z własnej woli, ale atmosfera była jak przesłuchanie.

– Przejdźmy do rzeczy – zaczął Janek, z rękami założonymi na piersi. – Trzeba się podzielić.

Zosia unikała spojrzenia. Miała przed sobą kartkę z planem gospodarstwa. Dom, stodoła, ziemie – każda działka oznaczona numerkiem.

Dom dla mnie – powiedział Janek. – Zawsze tu mieszkałem, wszystko utrzymywałem. Maszyny też. Zosia, chcesz działkę przy drodze?

Wezmę tę z sadem – odpowiedziała cicho.

– A ty? – zwrócił się do mnie Janek, jakby to była formalność.

Ugór.

Janek parsknął śmiechem, ale nie z rozbawienia. Z niedowierzania.

– Ten nieużytek na końcu wsi? Tam, gdzie od lat nic nie rośnie? Chcesz to?

– Chcę – potwierdziłem.

– Przecież tam nawet pokrzywy nie chcą rosnąć – dodał z przekąsem.

Zosia uniosła wzrok, pierwszy raz od początku spotkania.

– Serio? Przecież to martwa ziemia.

– Potrzebuję spokoju, nie hektarów. Zostawcie mi ugór.

Paliło mnie od środka, ale na zewnątrz byłem lodowaty. Wiedziałem, że mnie nie rozumieją i nigdy nie zrozumieją. A ja miałem plan. W tej suchej, opuszczonej ziemi widziałem coś, czego oni nigdy nie dostrzegli.

Zmieniłem się

Szedłem wolno między rzędami winorośli. Młode liście szeleściły cicho na wietrze. Niecały rok temu ugór przypominał martwą ziemię, poprzecinaną pęknięciami jak bliznami. Teraz żył. Każda sadzonka była jak osobny dowód na to, że można zaczynać od zera. Nie miałem doświadczenia. Wszystkiego uczyłem się z książek, filmów, rozmów z obcymi ludźmi z internetu. Czasem popełniałem błędy, czasem chciałem to wszystko rzucić. Nie rzuciłem. Nie mogłem.

– Nie wierzyłem, że tu coś wyrośnie – odezwał się Staszek, sąsiad z drugiego końca wsi, który przychodził czasem pogadać.

Gleba jest dobra, tylko wszyscy patrzyli na nią z niechęcią – odpowiedziałem, ocierając pot z czoła.

Staszek przesunął ręką po jednej z łodyg.

– Słyszałem, że próbujesz robić wino?

– Próbuję. Pierwsze próbki fermentują w piwniczce. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Zuch chłopak z ciebie. Nie spodziewałem się. Chyba nikt się nie spodziewał tego.

Wzruszyłem ramionami. Widziałem, jak Janek przechodzi czasem drogą obok, jak zwalnia, patrzy przez ogrodzenie. Jakby próbował ocenić, co tu się dzieje. Zosia kilka dni temu przyniosła mi koszyk jajek i powiedziała, że „przez przypadek” wyszła jej za duża partia.

– Ludzie zaczynają mówić – dodał Staszek. – Że ten ugór chyba cię zmienił.

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem jedno – to nie ziemia się zmieniła. To ja przestałem patrzeć na nią cudzymi oczami.

Patrzyli na mnie z zazdrością

– No proszę, wielki Marek Winiarz – zaśmiał się Janek, kiedy wszedł bez pukania do mojej piwniczki, w której trzymałem pierwsze butelki. – Kto by pomyślał.

Butelki stały w równych rzędach, każda z ręcznie wypisaną datą. W powietrzu unosił się zapach fermentacji i ziemi. Oparłem się o stół i spojrzałem na brata.

– Chcesz spróbować?

– A co, już degustacje prowadzisz?

– Jeszcze nie. Ale chcę, żebyś wiedział, że to działa. Że ten ugór był wart więcej niż wszystko, co wzięliście razem.

Za bratem weszła Zosia. Była spięta, z nerwowym uśmiechem.

Mogliśmy to inaczej podzielić – powiedziała cicho.

– Teraz ci to przyszło do głowy? – odburknąłem, ale bez złości.

Janek prychnął.

Coś kombinujesz. Sam z siebie nie wpadłeś na ten pomysł. Ktoś ci pomaga?

– Nie, ale to nie znaczy, że nie wiem, co robię.

Zosia usiadła na beczce, wyraźnie poruszona.

– Pamiętasz, jak mama mówiła, że każdy z nas ma inne oko do ziemi? Może twoje akurat pasuje do tej.

Janek krążył między regałami jak zwierzę w klatce. Nie lubił przegrywać, a jeszcze mniej lubił, gdy jego przegrana miała świadków.

Zaczynacie żałować – powiedziałem spokojnie. – Ale to już moje. I nie zamierzam oddać ani kawałka.

Zosia nic nie powiedziała. Janek wyszedł pierwszy, trzaskając drzwiami. A ja wróciłem do pracy. Z głośników leciała stara francuska piosenka, której nikt tu nie rozumiał. I może to właśnie było w niej najpiękniejsze.

Brat ma mi za złe

Pojawił się z samego rana. Nie czekał, aż zaproszę. Wszedł jak do siebie, tylko już nie był pewny, czy wciąż ma do tego prawo.

– Musimy pogadać – powiedział Janek, rzucając spojrzenie na winorośle za oknem.

Zaparzyłem kawę, ale jej nie ruszył. Siedział na krześle przy stole roboczym, bawił się kapslem od butelki, jakby chciał go zgnieść.

– To nieuczciwe – zaczął. – Całe życie siedziałem na tej ziemi, harowałem od rana do wieczora, a teraz ludzie mówią o tobie. Jakbyś był kimś. A nie było cię, gdy mama umierała – rzucił z pełnym ciężarem, prosto w twarz. – Nawet nie zadzwoniłeś.

Zamarłem. Wiedziałem, że ten dzień kiedyś przyjdzie.

– Bo nie potrafiłem. Bo się wstydziłem, że nie byłem dobrym synem. I że nie umiałem wrócić.

Janek odchylił się na krześle, zbladł, ale nie zrezygnował.

– A teraz wyciągasz rękę po pieniądze. Tyle że w innej formie. Wino, rozgłos, podziw.

– Nie wróciłem po to, żeby wam coś odebrać.

Do kuchni zajrzała Zosia. Chyba usłyszała nasze podniesione głosy.

– Przestańcie – powiedziała. – Tyle lat minęło, a wy wciąż w tym samym miejscu.

To nieprawda. Już nie byliśmy w tym samym miejscu. Ja byłem gdzieś dalej. Może nie wyżej, ale na pewno inaczej. I to bolało Janka najbardziej.

Coś we mnie drgnęło

Siedziałem na starym krześle ustawionym pod winoroślą. Słońce powoli chowało się za linią drzew, a liście rzucały na ziemię złote cienie. Dłonie miałem brudne od ziemi, paznokcie za krótkie, skórę na kostkach popękaną. A jednak pierwszy raz od lat czułem, że jestem we właściwym miejscu. W Rotterdamie mieszkałem na siódmym piętrze w bloku z windą, która co drugi dzień nie działała. Codziennie wracałem do pustego mieszkania, w którym echo moich kroków było jedynym dźwiękiem. Pracowałem w hurtowni, potem w kuchni, potem znów coś innego. Zawsze za mało, zawsze za długo. Samotność była czasem nie do zniesienia. Wszystko się zmieniło, kiedy przez przypadek, późnym wieczorem, zobaczyłem w internecie winnicę założoną przez Polaka na Sardynii. Wtedy coś we mnie drgnęło. Nie myśl, tylko działaj – powiedziałem sobie. I choć bałem się wracać, zrobiłem to.

Teraz patrzyłem na winnicę, która nie powinna istnieć. A jednak rosła, rozrastała się. Codziennie z nią rozmawiałem. Może brzmi to śmiesznie, ale czasem miałem wrażenie, że ona mnie słucha. Że wie, że razem próbujemy odbudować coś, co zostało kiedyś zaniedbane.

– Z ugoru powstało coś pięknego. Może ze mnie też jeszcze coś będzie – pomyślałem, nalewając sobie kieliszek pierwszego udanego wina.

Nie było idealne. Ale to było moje. A z oddali, na horyzoncie, przez chwilę widziałem cień sylwetki. Może Janek. Może Zosia. Może przeszłość, która wciąż się przypomina. Ale ja już nie zamierzałem się odwracać.

Czułem się samotny

Ostatnie liście opadły, a winorośl zasnęła. Piwniczka była pełna. Pierwsze butelki, z prostymi etykietami, czekały na swoją chwilę. Przesuwałem palcami po szkle. Nie było tu nikogo poza mną. Z Janem nie rozmawiałem od tygodni. Zosia czasem podchodziła bliżej płotu, udawała, że zbiera jabłka, ale nie podchodziła. A może też czekała, aż ja zrobię pierwszy krok. Pewnego wieczoru wysłałem jej butelkę. Bez słów. Położyłem na ganku i wróciłem do siebie. Kilka dni później, kiedy zbierałem drewno, znalazłem koszyk. W środku były świeże bułki i słoik powideł. Nic więcej. Tyle wystarczyło. Rodzina się rozpadła, zanim zdążyła się naprawdę złożyć na nowo. Może nigdy nie byliśmy jednością, tylko zlepkiem osób przypadkiem noszących to samo nazwisko. Ale nie żałuję. Czasem lepiej być samotnym w prawdzie, niż udawać wspólnotę w fałszu.

Patrzyłem na butelki ułożone w rzędy. Nie znałem się na marketingu, nie planowałem wielkiej marki. Chciałem, żeby ktoś, kto napije się mojego wina, poczuł ciepło ziemi, którą kiedyś wszyscy odrzucili. Pytanie tylko – czy sukces, choćby najmniejszy, wystarczy, by zagłuszyć samotność? Nie wiem. Może nie wszystko trzeba zagłuszać. Może niektóre rzeczy trzeba po prostu poczuć, przetrzymać. A potem – iść dalej.

Marek, 41 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama