Reklama

Byłem płaczliwym dzieckiem, często powtarzałem, że chcę do domu. Nie umiałem wyjaśnić tęsknoty, która mnie dręczyła, a rodzice nie mogli zrozumieć, co się ze mną dzieje. Kochałem ich, ale czułem, że gdzieś są inni ludzie, którzy czekają, aż wrócę. Ich też kochałem, chciałem z nimi być. Tam był mój dom, a prowadziła do niego aleja zasłana grubym dywanem butwiejących jesiennych liści. Z czasem uczucie, że kogoś zostawiłem, że powinienem być gdzie indziej, zatarło się. Wydoroślałem.

Reklama

Zawsze jednak lubiłem jesień i zapach leżących na ziemi liści. Kojarzył mi się z czymś miłym i dobrym, był nierozerwalnie ze mną związany. Brodząc w kolorowych liściach, czułem, że jestem we właściwym miejscu, na dobrej drodze, która prowadzi… Dokąd, tego nie wiedziałem i myślałem, że nigdy już się nie dowiem.

Nikomu nie zwierzałem się ze swoich duchowych przeżyć, nie chciałem być wyśmiany. Sam zresztą nie rozumiałem tego, co czuję. To były przebłyski cudzej świadomości, zatarte, niewyraźne wspomnienia obrazów, których nigdy w życiu nie widziałem, coś co wykracza poza ludzkie pojmowanie świata.

Miałem dwadzieścia lat, kiedy doznałem szoku

Jechałem z kolegą samochodem, gadaliśmy, śmialiśmy się, przekrzykując głośną muzykę z odtwarzacza. Biały ford wyskoczył niespodziewanie z prawej, miał pierwszeństwo, kolega powinien go przepuścić, ale nie zrobił tego, prawdopodobnie go nie zauważył. Zderzenie, zgrzytliwy odgłos dartej blachy i cisza. Wszystko trwało kilka sekund, ale przeżyłem w tym czasie objawienie… Zobaczyłem oślepiający błysk reflektorów, słyszałem swój krzyk i głuchy odgłos uderzenia w drzewo. Tam to ja byłem kierowcą, dookoła szumiał ciemny las.

Leżałem z głową na kierownicy. Początkowo widziałem to dokładnie, od góry, potem obraz oddalił się i zatarł.

Zobacz także

– Nic ci nie jest? – kolega szarpnął moim ramieniem. – Chyba straciłeś przytomność, wezwałem pogotowie.

Z wypadku wyszedłem z lekkim wstrząśnieniem mózgu i kilkoma zadrapaniami. Z tego wypadku. Bo to, co zobaczyłem w momencie zderzenia, wyglądało dużo groźniej. Wtedy chyba… umarłem?

Długo nie przyjmowałem tego do wiadomości. Chciałem żyć normalnie, być sobą, mieć własne wspomnienia i przeżycia. Coś się jednak we mnie przebudziło. Aleja zasłana jesiennymi liśćmi, odległe szczekanie psa i radość, że zaraz będę w domu. To były migawki, które co rusz przewijały się przed moimi oczami. Nie mogłem dłużej ignorować ich istnienia.

Przetrząsałem internet, szukając choćby skojarzenia

Zacząłem szukać w internecie i znalazłem bardzo dużo materiału. Dowody na reinkarnację. Dzieci, które uparcie twierdziły, że są kimś innym, pamiętały zadziwiająco dużo szczegółów z poprzedniego życia. W niektórych wypadkach można było odnaleźć ich poprzednie wcielenia. Szczególnie utkwiła mi w pamięci historia dziewczynki, która ledwo nauczyła się mówić, zadziwiła rodziców opowiadaniem o katastrofie lotniczej, w której uczestniczyła.

Początkowo nie wierzyli dziecku, w końcu jednak ojciec sprawdził kilka szczegółów, kierując się trzycyfrowym numerem, który pojawiał się na każdym rysunku córki. To był numer lotu, który zakończył się katastrofą. Na pokładzie samolotu były dwie dziewczynki, siostry. Obie zginęły.
Imieniem jednej z nich kazała nazywać się córka, kiedy była mała, jakby wspomnienia z poprzedniego życia nie zostały dostatecznie wymazane.
Dziewczynka miała szczęście, pamiętała więcej niż ja, mogła dowiedzieć się czegoś o sobie. To ważne dla takich jak my. Czujemy się rozdwojeni, żyjemy tu i teraz, ale wspomnienia z poprzedniego wcielenia wciąż są żywe, nie dając nam spokoju.

Przyszedł taki czas, że zapragnąłem za wszelką cenę zgłębić tajemnicę, z którą przyszedłem na świat. Kim byłem? Gdzie mieszkałem? Jak wygląda moja rodzina? I czy jeszcze na mnie czeka? Była pewna szansa. Wiele udowodnionych przypadków reinkarnacji następowało jedne po drugich, w krótkim odstępie czasu. Osoby pamiętające poprzednie wcielenia na ogół zginęły nagle i dość szybko urodziły się ponownie. Może zbyt szybko i dlatego wspomnienia były ciągle żywe?

Utonąłem w internecie. Przeglądałem tysiące zdjęć z nadzieją, że trafię na coś, co poruszy we mnie pokłady pamięci. Zaglądałem na blogi, szperałem w mapach Google i zdjęciach satelitarnych. Minęło kilka lat, a ja wciąż byłem w punkcie wyjścia. Czasami wydawało mi się, że znam okolice uwiecznione na fotografii, potem jednak to wrażenie mijało. Powoli traciłem nadzieję. Czułem się oszukany. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego spotkało to właśnie mnie. Po co mi wspomnienia, które męczą i donikąd nie prowadzą?

Znajomy krajobraz zobaczyłem znienacka w telewizji

Córka oglądała jakiś program na kanale podróżniczym, spojrzałem nieuważnie i poczułem uderzenie, jakby poraził mnie prąd. To było irracjonalne uczucie, bo nawet nie potrafiłbym opisać tego, co zobaczyłem. Kamera pokazywała już inny obraz, ale mój mózg zarejestrował znajomy widok! Sprawdziłem kanał i godzinę, zapisałem nazwę programu. Musiałem to zobaczyć jeszcze raz, żeby się upewnić.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, ale uparłem się. Wreszcie, poruszając niebo i ziemię oraz wszystkich znajomych, dotarłem do profesjonalnej kasety beta. Patrzyłem zafascynowany na zatrzymany w kadrze obraz. Łąki, pola, w oddali czerwone dachy domów. Łagodny krajobraz Pensylwanii. Znałem to miejsce, na pewno, było mi w jakiś sposób bliskie, choć wciąż nie był to dom, do którego prowadziła droga zasłana liśćmi.

Rozwinąłem śledczą działalność na wielką skalę. Z filmu wynikało, że są to okolice miasteczka West Chester. Wpadłem na pomysł, żeby przeszukać stare wydania lokalnych gazet, być może znajdę tam wzmiankę o wypadku drogowym. Cyfrowe archiwum jest na pewno w tamtejszej bibliotece, tylko jak się tam dostać? Złożyłem w amerykańskiej ambasadzie wniosek o wizę i czekałem, coraz bardziej niecierpliwie. Mogłem nie dostać zgody, zacząłem więc szukać innych możliwości…

Znajomy znajomego znał kogoś, kto potrafiłby wejść na serwer biblioteki w West Chester. Polecany przez łańcuch ludzi, którzy chcieli mi pomóc, dotarłem w końcu do uzdolnionego hakera. Gdyby nie rekomendacje znajomych, chłopak w rozciągniętym swetrze nie chciałby w ogóle ze mną rozmawiać – w końcu planowałem włamanie do archiwów państwowych USA, nawet jeśli to były tylko roczniki starych gazet.

Przeglądaliśmy wiadomości miejskie, informatyk niecierpliwił się, nie chciał zostawić śladów. W końcu wypisałem kilka prawdopodobnych nazwisk, adresów i dat, licząc na łut szczęścia i mając nadzieję na kontynuowanie śledztwa na miejscu.

W końcu mi się powiodło. Nie tylko dostałem wizę do Stanów, ale znajomi do spółki z żoną rozwiązali mój największy problem, zrzucili się na bilet.

– Jedź, może wyleczysz się ze swojego szmergla – powiedziała żona. – I pamiętaj, że to prezent na najbliższe i kolejne urodziny. Nie co roku będzie święto!

Pojechałem. Dotarłem do West Chester i odetchnąłem. Czułem, że nareszcie jestem na miejscu, snułem się po okolicy, zaglądając w twarze ludziom. Nie wiem, na co liczyłem, że kogoś poznam? Nie wiedziałem, co dalej robić. Nie miałem pieniędzy na dłuższy pobyt, zatrudniłem się więc na stacji benzynowej, a w wolnych chwilach odwiedzałem wypisane na kartce adresy. Żaden dom nie pasował, nie było alei, nie poznawałem tego miejsca. Szalona podróż do Stanów miała okazać się niewypałem? Jeżeli wrócę z niczym, już nigdy nie podejmę poszukiwań…

Zrozpaczony zrobiłem to, o czym od razu powinienem pomyśleć, wdałem się w plotki z bossem i pracownikami stacji. W miasteczku wszyscy się znali, miejscowi mogli coś wiedzieć. Zapytałem wprost, opisując prowadzącą do domu aleję. Wspomniałem też o wypadku na szosie.

– Aleja? Nie kojarzę – szef przesunął daszek firmowej czapeczki. – W West Chester nie ma takich domów, chyba że dalej… Czekaj, czekaj… Na wschód od miasta jest kilka rezydencji, może to któraś z nich. A wypadek? Nie ostatnio, to spokojna dziura, ale było kilka stłuczek. Kierowca zginął? To chyba tylko Jack Roseman, ale to było dawno, zanim ja się urodziłem. Moja babcia przyjaźniła się z Ann, jego żoną, czasem wspominała o nieszczęśliwej śmierci Jacka, tylko dlatego to pamiętam. I co, pasuje ci? Przydałem się do czegoś?

– Jak cholera! – uścisnąłem mu rękę.

To musiało być to, bo jak nie, to pora się zbierać. Dowiedziałem się, że Ann Roseman od dawna nie żyje, a dom odziedziczyła jej córka, która mieszka tam z rodziną od dziesięciu lat.

Boss mnie podwiózł. Było lato, nie czułem zapachu butwiejących liści, ale to była ta aleja! Ocieniona wysokimi drzewami zakręcała łagodnym łukiem.
Najpierw usłyszałem szczekanie psa, jak we wspomnieniach. Potem wyłonił się obszerny dom zatopiony w zieleni. Nigdy go nie widziałem, ale wyglądał swojsko, jakby na mnie czekał. Nie zastanawiając się, wszedłem na teren prywatny i zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła miła blondynka po trzydziestce. Za jej plecami wrzało domowe życie, krzyczały dzieci, szczekał pies.

– Słucham pana? – spytała nieuważnie, zajęta pilnowaniem dzieci. – Niczego nie chcemy kupować – dodała, widząc, że stoję bez słowa, niezdecydowany.

Była kiedyś moją córką, bawiłem się z nią i chodziłem na szkolne przedstawienia, ale te wspomnienia nie zachowały się. Nie czułem więzi z tą dorosłą kobietą. Za to dom! Pamiętałem każdy kąt. Pragnąłem wejść, jeszcze raz spojrzeć na miejsce, gdzie spędziłem wiele lat, ale nie umiałem tego zrobić. Blondynka miała minę, jakby chciała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, za nią stały zaciekawione dzieci. A ja? Byłem tylko obcym facetem, który miał niejasny interes do mieszkańców tego domu, trzeba było odejść.

– Proszę wybaczyć, zaszła pomyłka – uśmiechnąłem się przepraszająco. – Pa, pa, moje kotki dwa – zanuciłem do dzieci, machając im ręką na do widzenia; prawdę mówiąc, nie wiem skąd mi się to wzięło.

Blondynka powoli zamykała drzwi, wpatrując się we mnie uważnie.

– Ty tak do nas mówisz, mamo – usłyszałem zdziwiony cienki głosik.

Wasz dziadek mówił tak do mnie na dobranoc – odparła „moja” córka.

Reklama

Uniosłem jeszcze raz rękę w geście pożegnania. Nie miałem tu czego szukać, pora wracać do domu. Do dzisiejszego życia.

Reklama
Reklama
Reklama