Reklama

Byłem pochłonięty pracą i ostry dźwięk wyprostował mnie na krześle.

Reklama

– Ki czort? – naburmuszony poszedłem do przedpokoju. Z drzwiami stał pan Krzysio, listonosz.

– Dzień dobry, panie Wojtku! Mam dla pana list polecony. Urząd skarbowy, przyjmie pan?

– Przyjmę, panie Krzysiu. Przed nimi i tak się nie ucieknie – zaśmiałem się.

Rzuciłem list na biurko i poszedłem do kuchni zrobić kawę.

Zobacz także

Koperta z urzędu świetnie sprawowała się jako podstawka pod kubek, aż do momentu, kiedy zaczęła wyglądać ohydnie. Odwróciłem ją, przeczytałem pieczątkę i przestraszyłem się trochę, bo „może to coś ważnego”. Po chwili leżał przede mną dokument z pieczątką. Nie lubię papierów tego typu, więc zacząłem od ostatniego akapitu. A tam, podpisana niżej urzędniczka Joanna D. straszyła mnie, że jeśli nie zrobię czego trzeba w terminie siedmiu dni, to oni mi wlepią grzywnę.

– Tak to my nie będziemy tańczyli! – zawołałem bojowo i zabrałem się do prawdziwego czytania. Po kwadransie wiedziałem już, że moje mieszkanie „zalega z opłatą podatku gruntowego w wysokości 7,45 zł” i jeżeli lokatorka Leokadia K. nie zapłaci „zaległości wraz z ustawowymi odsetkami” to zostanie ukarana grzywną.

– Chyba was pogięło! – zakomunikowałem dokumentowi i postanowiłem, że w poniedziałek rano pobiegnę do skarbówki wyjaśnić sprawę anatomicznie, czyli od ręki i twarzą w twarz.

Z dokumentami pod pachą pojawiłem się w urzędzie punktualnie o 9. W informacji dowiedziałem się, że pani Joanna urzęduje na drugim piętrze. Pomknąłem tam, z nowoczesnej maszyny wyrwałem numerek C 009 i czekałem. Wreszcie ekran wyświetlił moją dziewiątkę. Poderwałem się i wszedłem do pokoju numer 207.

Zza jednego z trzech biurek uśmiechnięta dziewczyna zaprosiła mnie do siebie.

– Pani Joanna? – spytałem.

– Nie, Anna – odpowiedziała z uśmiechem. – Pani kierowniczka nie obsługuje petentów osobiście.

– Rozumiem, ale otrzymałem pocztą wezwanie podpisane przez panią Joannę, więc chciałbym rozmawiać właśnie z nią.

Uśmiech znikł z twarzy pani Anny.

– Pani kierowniczki nie ma.

– A kiedy będzie? – nie odpuszczałem. – Zaczekam do jej powrotu. Bardzo proszę zanotować moje dane i umówić z panią kierowniczką na konkretny termin oraz poinformować mnie o terminie spotkania. Nie chcę odbijać się od drzwi. Oto moja wizytówka, ale wyślę do pani te dane mailem. Poproszę o pani adres.
Byłem stanowczy i dziewczyna bez oporów zanotowała swój adres mailowy i przykleiła ją do mojej tekturowej teczki.

– Dziękuję pani. Do widzenia – wyszedłem z poczuciem zwycięstwa. Czułem się tak do momentu powrotu do domu. Humor mi się zmienił, kiedy otworzyłem drzwi mieszkania. Na podłodze przedpokoju leżała kupa gruzu i trochę bambetli, które trzymałem w pawlaczu. W byłym pawlaczu.

Sprzątanie zajęło nam trzy godziny. Nam, bo poprosiłem o pomoc kumpla i współpracownika, Ryśka Komosę. Był nie tylko architektem, któremu ja „robiłem” kolorystykę, ale i złotą rączką: potrafił naprawić wszystko i szybko. Na urwanie się antresoli był wprost wymarzony.

– Powiedz, Wojtuś, co zgrzeszyłeś, że spotkała cię taka straszna kara – szczerzył się do mnie z drabiny. – Oberwanie antresoli jest znacznie gorsze niż oberwanie chmury.

W milczeniu zawiązywałem worki z gruzem.

Zadarłem ze skarbówką.

– To ja zwiewam! Za taki idiotyzm zawali ci się cała ściana. Nie chcę tego widzieć! – Ryszard trząsł się, aż drabinka skrzypiała. Potem schował ją do szafy w przedpokoju i zebrał swoje przybory do łatania dziur. – Zjemy coś?

– Możemy – odpowiedziałem. – Szef kuchni poleca leczo.

Zacząłem opowiadać historię z zaległym podatkiem.

– Przejrzałem wszystkie umowy, rachunki, ubezpieczenia, harmonogram spłat i faktury. Wszystko – kończyłem historię. – I nigdy nie miałem żadnych zaległości.

– Wojtuś, mieszkanie kupiłeś na wolnym rynku przez agencję – Ryszard był spokojny jak buddyjski mnich. – A agencja sprawdziła lokal i nic nie znalazła. A poza tym, kochany: czy ciebie powaliła choroba umysłowa? Zamiast zapłacić te siedem z groszami i mieć święty spokój, ty robisz awanturę? Idziesz na wojnę z urzędem skarbowym? Na głowę upadłeś? A jak zaczną grzebać w kwitach i dobiorą ci się do tyłka w jakichś innych sprawach?

– Nie mają do czego, Rysiu. W żadnych sprawach.

– Oni zawsze mają do czego... – machnął ręką. – I po co to robisz?

– Dla zasady, Rysiu! – podniosłem głos. – Uważasz, że można tak o, bez sprawdzenia, oskarżać kogoś i straszyć grzywnami?!

– To grosze.

– Od łyczka do rzemyczka! A jakby pani Leokadia wisiała fiskusowi tysiące, to już bym siedział, tak? – nie mogłem się uspokoić.

Kątem oka przyglądałem się dziewczynie. Była piękna…

Rysiek popatrzył na mnie bezradnie i podniósł ręce w geście poddania.

– Stop, stop! Nie chcę się z tobą kłócić ani cię pouczać – chyba poczuł się dotknięty. – Jesteśmy przyjaciółmi i nie chcę, żeby głupi podatek, na dodatek nie twój, nas poróżnił. Lepiej już pójdę. Odpocznij, uspokój się i pamiętaj, że na poniedziałek masz skończyć malowankę pawilonu handlowego. Cześć!
Zostałem sam i było mi głupio. Ba! Byłem na siebie wściekły. Moje osobiste demony napadły na mojego przyjaciela i to ja sprowokowałem tę sytuację.

– Idiota! – krzyknąłem, patrząc na własne odbicie w szybie balkonowej. – Skończony, niereformowalny idiota. Niczego się nie uczysz? – dodałem.
Usiadłem na kanapie, przymknąłem oczy i trochę zakręciło mi się w głowie. A potem pojawiły się obrazy sprzed wielu lat.

Liceum, wycieczka klasowa do Krakowa. Zwiedzanie, a wieczorami spacery po mieście bez opieki nauczycieli. Na Plantach, tuż przy barbakanie, spotkałem śliczną dziewczynę. Śliczną, ale zapłakaną. Zostawiłem kolegów i odważnie podszedłem do niej.

– Co ci się stało? Mogę ci jakoś pomóc? – zapytałem.

Chociaż widziała mnie pierwszy raz w życiu, zarzuciła mi ręce na szyję, mocno przycisnęła i płakała. Rozczulająco i rozdzierająco. Przytuliłem ją i czułem, jak z każdym jej oddechem wylewają się na mnie hektolitry łez. Nie wiem, ile minęło minut, zanim się uspokoiła. Usiedliśmy na ławce. Niby już nie beczała, ale co chwila jej ramiona wędrowały w górę razem z głębokim oddechem.

– Jestem Wojtek – wyciągnąłem rękę. – Powiedz co się stało, coś zaradzimy.,

– Pies… – wyszeptała, a broda trzęsła się jej cały czas. – Wysunął się z obroży i pobiegł za jakimś kundlem.

– Nie płacz! Może się gdzieś tu kręci. Spróbujemy go znaleźć – wziąłem ją za rękę i wstaliśmy. – W tę stronę? – pokazałem ręką.

Kiwnęła głową i ruszyliśmy aleją. Kątem oka przyglądałem się dziewczynie i coraz bardziej się nią zachwycałem. Była piękna. Delikatna, a jednocześnie wyrazista. Długie rzęsy, pięknie narysowane brwi i wielkie, błyszczące brązowe oczy, idealnie współgrające z ciemnokasztanowymi falującymi włosami. Tak bardzo chciałem jej pomóc, że gotów byłem całą noc szperać po krzakach, żeby znaleźć zgubę.

– Tak w ogóle, to jak wygląda twój pies? – spytałem, bo przecież nie miałem pojęcia, czego szukam.

– Rudy, młody spaniel, bardzo ruchliwy – miała cudowny, aksamity głos.

– Taki jak ten? – spytałem i pokazałem palcem złocistego szczeniaka zajadle walczącego z butelką po wodzie mineralnej.

– Rudi! – dziewczyna krzyknęła i rzuciła się na trawnik. Po chwili szczeniak oblizywał jej policzki.

– Widzisz, mówiłem, że się znajdzie – uśmiechnąłem się.

Podeszła do mnie i pocałowała mnie tak, że świat zawirował. Było już po mnie. Kiedy się uśmiechała, była najpiękniejsza na świecie! Ba! Była całym światem.

– Dziękuję! – powiedziała i postawiła psa na ziemi. – Postawię ci lody, chcesz?

Zaczarowany kiwnąłem głową.

Łaziliśmy po starym mieście do wieczora. Nagle ku mojej rozpaczy dziewczyna zerknęła na zegarek i aż krzyknęła.

– Mama mnie zamorduje! Lecę! Ale jutro też będę tu z psem. Przyjdziesz?

Kiwnąłem głową i zanim zdążyłem coś powiedzieć, ona pocałowała mnie znowu i odbiegła.

– Jestem Jaśka – krzyknęła przez ramię i zniknęła wśród spacerowiczów. A ja stałem na środku ścieżki i szczerzyłem się jak głupi do sera.

Nie wierzyłem, ale Jaśka przyszła. Uśmiechnięta, radosna, ładna. Znowu chodziliśmy po Plantach, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, śmialiśmy się z psa i z ludzi. Trzymaliśmy się za ręce, a gdy zrobiło się ciemniej – całowaliśmy się ukradkiem. Byłem zakochany i szczęśliwy, ale ona znowu musiała wracać do domu, a ja…

Jutro wyjeżdżam – powiedziałem cicho i czułem, jak po policzkach płynął mi łzy.

Wytarła mi twarz rękawem bluzy.

– Nie bucz, głupi – pocałowała moje mokre policzki. – Tu jest mój adres. Będziemy pisać do siebie – wetknęła mi do kieszeni kartkę. – Zaraz kończymy szkołę, może ty przyjedziesz na studia do Krakowa albo ja do Warszawy? Dziś mi przykro, ale będzie dobrze. Nam, razem. Rozumiesz?
Rozumiałem i wierzyłem. Skoro Jaśka tak mówiła, musiało tak być. Ale kiedy odchodziła z psiakiem na smyczy i machała do mnie ręką, nie mogłem powstrzymać łez.

Pisałem trzy razy w tygodniu. Regularnie i długo. Opisywałem codzienne życie i niecodzienne uczucie. Kochałem, tęskniłem i pisałem, że kocham i tęsknię. Bez odpowiedzi. Przez trzy miesiące ani jednej! Aż wreszcie przyszedł list z Krakowa. O mało nie zacząłem fruwać. Do momentu, gdy zacząłem czytać.
„Drogi chłopcze, jestem matką Jasi…” – po takim wstępie wiedziałem, że stało się coś strasznego. I miałem rację. Żaden z moich listów nie dotarł do adresatki. Wszystkie przechwytywała jej matka. „Wytłumaczyłam córce, że po prostu o niej zapomniałeś, że nie myślałeś o niej poważnie. Była przez jakiś czas smutna, ale szybko zapomniała o randkach z przyjezdnym chłopakiem. Jestem pewna, że ty też o niej wkrótce zapomnisz. Jasi pisana jest kariera artystyczna i ty tylko byś zawadzał. Nie pisz więcej i zrozum, że tak będzie dla niej lepiej”.

Właściwie nie płakałem. Byłem tylko bezgranicznie nieszczęśliwy i wściekły na los, który zrobił ze mnie durnia.

Drgnąłem i obudziłem się. Sygnał w komputerze obwieścił nadejście maila. Włożyłem pożółkły list do starej koperty ze znaczkiem przedstawiającym Wawel i schowałem na miejsce. Usiadłem przed monitorem.

– O, urząd napisał – mruknąłem.

„Pani kierowniczka Joanna D. przyjmie pana we wtorek o 9:30. Proszę zabrać ze sobą wszystkie dokumenty. Referent Anna S”.

– Świetnie! – ucieszyłem się. – To teraz się pani oberwie, pani kierowniczko. Uwaga, nadchodzę!

Drogę już znałem. Wszedłem, ukłoniłem się bez słowa i wskazałem drzwi z napisem „Kierownik”. Referent Anna przytaknęła ruchem głowy. Spojrzałem na zegarek: 9:29. Zapukałem i nacisnąłem klamkę. Zamknąłem za sobą drzwi i usiadłem przed pustym biurkiem. I wtedy strzelił we mnie piorun.

Przebiegła wzrokiem po kartce i rozpłakała się

– Przepraszam, już do pana idę – głos, który do mnie dobiegł, nie mógł należeć do nikogo innego: miękki, aksamitny. Zerwałem się na równe nogi.

– Jaśka – szepnąłem. – Jaśka.

– Joanna – poprawił mnie głos i zza regału wyszła piękna kobieta o cudownych kasztanowych włosach.

– Wojtek? To niemożliwe… Naprawdę ty? – usiadła i położyła ręce na blacie biurka. A potem nagle z oczu popłynęły jej łzy.

– Dlaczego nie pisałeś? Miałeś pisać.

– Pisałem – wyjąłem z kieszeni na piersi starą kopertę.

Szybko przebiegła wzrokiem po kartce i rozpłakała się na dobre.

– Nie bucz, głupia – szepnąłem. – Będzie dobrze, teraz już będzie… Nam, razem.

Wstała i mocno przytuliła się do mnie.

– Wierzyłeś? – spytała.

– Tak, przecież Rudi nie mógł się zgubić bez powodu, prawda?

– No pewnie… – wreszcie się uśmiechnęła.

– O rety, mamy sobie tyle do powiedzenia, co nie?

– Tak, ale najpierw zapłać ten zaległy podatek, dobrze? – mrugnęła lewym okiem.

– Nie ma mowy, pani kierowniczko! Nie ma mowy!

Pocałowałem ją i usiadłem przy biurku. Wyjąłem z teczki papiery i pewnym głosem zacząłem mówić:

– Według tych dokumentów, pani Leokadia K…

Reklama

Usłyszałem śmiech. Pani kierowniczka chyba mnie nie słuchała.

Reklama
Reklama
Reklama