Reklama

Mój dziadek wierzył, że słyszy wiadomości przekazywane przez zmarłych. Jego pokój na parterze naszego rodzinnego domu był zawalony książkami, których głównym tematem było życie po życiu, kontakty z duszami czyśćcowymi, bilokacje i manifestacje zmarłych… Kiedy byłam małą dziewczynką, dziadek bardzo mnie fascynował. Dzięki niemu nie bałam się duchów – on nauczył mnie, że nie zamierzają robić nam krzywdy, chcą jedynie przekazać wiadomość z Tamtej Strony.

Reklama

Dziecko jest w stanie uwierzyć we wszystko. Kiedy w dodatku kocha swojego zwariowanego dziadka, wtedy dziecięca wiara nie ma żadnych barier i ograniczeń. Ja byłam gotowa przysiąc, że ten starszy pan z siwą brodą jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie, którego (niestety) nikt nie chce słuchać. Zwłaszcza dorosła część rodziny. Moja mama, tata, a także trzej stryjowie uznawali swojego ojca za nieszkodliwego dziwaka. Grzeczność nakazywała im słuchać go, gdy przekazywał im dziwne wiadomości, które niedawno do niego dotarły z zaświatów. Kiwali wtedy ze zrozumieniem głowami i nawet uprzejmie wypytywali go o szczegóły. Ale kiedy wychodził z pokoju, tylko wzdychali znacząco. Ale że dziadek – nie licząc dziwactw związanych z jego pasją – zachowywał się normalnie, to generalnie nikt tak naprawdę nie uważał, że ma nie po kolei w głowie.

On sam prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy traktują jego słowa serio. A że ze mnie wiara wręcz buchała, to opowiadał mi o codziennych badaniach nad komunikacją z duchami. Z czasem stałam się sekretną powiernicą jego fantazji. Po kilku latach tylko ja miałam prawo przekraczać próg „jaskini”, w której – jak wydawało mi się wtedy – czas, miejsce i duchy mieszały się i przenikały w każdy możliwy sposób. Z tamtych dni pozostał mi w pamięci obraz dużego pokoju wypełnionego wysokimi aż po sufit szafami bibliotecznymi. Z nich wystawało kolorowymi grzbietami wiele książek, w których, jak wówczas sądziłam, była zawarta mądrość całego świata. Reszta pokoju jawiła mi się jak tajemniczy ląd – ścieżki wyznaczały stosy i stosiki książek leżących na półkach, krzesłach, komodzie…

Moi rodzice pokpiwali sobie ze staruszka

Każda wizyta tu była jak tajemnicza wyprawa do niezwykłej krainy. Kiedy już taki mały człowiek przedarł się przez ów książkowy labirynt, docierał do dużego rzeźbionego biurka, na którym stało wielkie lampowe radio. Z przodu miało magiczne zielone oczko, które przy strojeniu fal albo rozchylało się na boki niczym ciemny wachlarz, albo schodziło w wąską kreskę. Wydawało mi się, że to oko czarnoksiężnika. Ów radioodbiornik był dziadkowym warsztatem pracy. Wokół leżały zeszyty, w których dziadek wpisywał przekazy zasłyszane od nieżyjących.

Pewnego dnia dowiedziałam się, jak je odbierał. Dziadek złamał sobie prawą rękę, więc przez jakiś czas dostępowałam zaszczytu i pomagałam mu w nawiązywaniu transcendentalnych kontaktów. Dziadek włączał radio i kazał mi tak stroić fale, żeby zamiast stacji radiowej słychać było jedynie szumy, gwizdy, buczenie i wszystkie te jazgotliwe dźwiękowe śmieci, które krążą w eterze. Wsłuchując się w nie, dziadek wyławiał pojedyncze słowa zmarłych lub też całe przekazy, które chcieli przesłać.

Zobacz także

Moi rodzice podkpiwali sobie z cudownych umiejętności dziadka, co wtedy trochę mnie bolało.

– Jak to możliwe – cicho śmiał się tata – żeby on cokolwiek usłyszał, kiedy lekarz stwierdził u niego ubytek słuchu, który wynosi niemal 70 procent.

Chodziło o wiadomość, jaką dziadek usłyszał w radiu, zapisał, po czym włożył do zielonej koperty, a tę położył na stole w czasie obiadu.

– Twoja matka kazała ci to przekazać– powiedział do taty.

Rodzice spojrzeli po sobie zaskoczeni. Nic dziwnego – moja babcia nie żyła już od ponad dziesięciu lat, więc ojciec nie zrozumiał, o co dziadkowi chodzi.

– Chciała, żebyś dał mi tę kopertę? – spytał niepewnie. – Dlaczego akurat dzisiaj?

– Nie kopertę, ale jej słowa, które zapisałem na kartce i włożyłem do środka.

Ojciec zrozumiał, skinął głową, zaczął się obiad, a ja po pewnym czasie o wszystkim zapomniałam.

To radio wcale nie potrzebuje anteny

Gdy kiedyś spytałam dziadka, dlaczego niektórzy śmieją się z jego pasji, odpowiedział, że ludzie od wieków śmieją się z naukowców, gdyż nie rozumieją tego, co oni robią, i do czego ich praca może być w przyszłości przydatna.

– Dlatego też, kochanie… – pogłaskał mnie po głowie – nie ma co przejmować się takimi osobnikami. Ot, psy szczekają, a karawana jedzie dalej.

Szkoła podstawowa i czasy gimnazjum minęły mi jak z bicza strzelił. W szkole średniej ja również nabrałam pewnego dystansu do tego, co robił dziadek. Pewnego dnia, gdy znowu mówił o swej pracy, że jest naukowa, głośno wyraziłam wątpliwość. Wtedy dziadek opowiedział mi o pewnym Łotyszu. Był to Konstantin Raudive, który w 1965 roku, odsłuchując szumy radiowe, zanotował przekazy zmarłych.

– I co ty na to, moja panno? – spytał dziadek, a ja poczułam, że od tamtej rozmowy wytworzył się między nami wysoki mur, który ja niepotrzebnie wzniosłam swoimi wątpliwościami.

Oczywiście sprawdziłam słowa dziadka. Nie chciałam mu jednak mówić, że badania naukowe owego Łotysza, choć próbowali je zweryfikować naukowcy z innych ośrodków badawczych, nie znalazły potwierdzenia. I tak, David Ellis, parapsycholog z Cambridge, przestudiował prace Raudive’a i doszedł do wniosku, że Łotysz oraz jego zwolennicy ulegli halucynacjom.

Jednak praca Raudive’a nie poszła na marne, okazało się bowiem, że przy okazji stał się on mimowolnym odkrywcą zjawiska, które dziś określa się mianem apofenii. Otóż zdarza się, że czasami słyszymy w tłumie, jak ktoś woła nas po imieniu, odnosimy wrażenie, że dzwoni telefon, dzwonek do drzwi lub ktoś nas o coś pyta. Wszystko to są zwykłe omamy słuchowe.

Czy miałam to wszystko powiedzieć staremu człowiekowi? Ni mniej ni więcej, oskarżyć go o demencję? Nie.

Pojechałam na studia, wyszłam za mąż i zamieszkałam w innym mieście. Mijały lata. Najpierw zmarł dziadek. Potem mój tata, a rok później mama. Wróciłam wtedy do rodzinnego domu, żeby uporządkować rodzinne dokumenty. Po dziadkowym pokoju i jego książkach nie było już śladu. Porządkując ojcowe papiery, nieoczekiwanie trafiłam na zieloną kopertę, którą dziadek dał ojcu w czasie pamiętnej kolacji. Nigdy nie dowiedziałam się, co było w środku. Zaciekawiona otworzyłam ją i znalazłam kartkę, na której było napisane dziadkowym charakterem: „Babcia bardzo cię prosi, żebyś nie jechał w góry do chaty pana Kronenberga. Inaczej zginie cała twoja rodzina”.

U dołu dostrzegłam ojcowy charakter pisma i dwa pytania: „Skąd tata wie, że wybieram się w góry, choć nie powiedziałem jeszcze o tym nawet Halince? Skąd zna nazwisko Kronenberg, o którym nigdy mu nie wspominałem?”.

Rzeczywiście, przypomniałam sobie – tamtego lata mieliśmy jechać w Alpy do znajomego ojca, który przekazał mu klucze do letniego domku. Obok zielonej koperty znalazłam nieco większą, na której widniał napis: „Wycinki”. W środku rzeczywiście były wycinki – z austriackich gazet. Zawołałam męża, który znał niemiecki, a potem zaskoczona słuchałam jego tłumaczenia.

Tamtego lata, jak opisywali dziennikarze, na jedną z wiosek zeszła kamienna lawina, której odłamki poraniły wiele osób. Staczające się głazy uszkodziły w wiosce kilka domów. Jedno domostwo uległo całkowitemu zasypaniu, a jego właścicielem okazał się Herr Kronenberg. Na szczęście w środku nie było gospodarzy…

Tamtego dnia, na strychu, wśród dziesiątków różnych szpargałów, trafiłam także na dziadkowe radio. Było dobrze zapakowane, zamknięte w tekturowym pudle i obłożone styropianem. Zniosłam je na dół. Okazało się, że jest sprawne i działa. Podłączyłam odbiornik do kontaktu i zaczęłam, jak za dawnych lat, przeszukiwać fale.

– Przecież nie podłączyłaś tego pudła do anteny – zauważył mój mąż.

Reklama

Kiwnęłam głową i wróciłam do błądzenia po szumach, trzaskach i buczeniach. Nie ukrywam, że miałam cichą nadzieję, że pośród tych dźwiękowych śmieci usłyszę głos dziadka. Wciąż próbuję…

Reklama
Reklama
Reklama