„Po maturze syn spakował manatki i się wyprowadził. Przez ambicje męża od 17 lat nie mam kontaktu z własnym dzieckiem”
„Naprawdę chciałam dla swojego dziecka jak najlepszej przyszłości. Nie wiedziałam tylko, że duże pieniądze wcale nie oznaczają szczęścia. Liczy się coś jeszcze. Ale na takie refleksje czas przyszedł dopiero po latach. Zbyt późno”.

- Listy do redakcji
Od kiedy pamiętam, mieliśmy z mężem jasny plan co do przyszłości naszego jedynego dziecka.
– Lekarz to poważny zawód, szanowany, pewna przyszłość – powtarzał Krzysztof, stukając palcem w stół na znak, że temat jest zamknięty.
Adam od zawsze był zdolny. Piekielnie inteligentny, bystry, elokwentny, nie bał się nowych wyzwań. Czasami tylko... patrzył gdzieś w bok, nieobecnym wzrokiem. Zwłaszcza kiedy rozmawialiśmy o studiach.
Był wrażliwy i utalentowany
Wolał siedzieć godzinami w swoim pokoju, z ołówkiem w rękach, pochylony nad kartką. Rysował niestrudzenie: twarze, miasta, wymyślone światy. Czasami wychodził w plener i przynosił szkice. Park, budynki, zabytki, ludzie. Dla niego nie było rzeczy, której nie potrafiłby przenieść na kartkę papieru.
– Co to za zabawa dla dorosłego chłopaka? – mówił mąż, patrząc na jego szkice z pogardą. – Trzeba mieć zawód, a nie głowę w chmurach. Lepiej wziąłby się za naukę biologii, chemii. Matura za pasem, a temu jakieś dziecinne rysunki w głowie. Ciekawe, jak on zdobędzie odpowiednią liczbę punktów, żeby dostać się na medycynę.
– Daj chłopakowi spokój. Przecież się uczy, ma dobre oceny. Wychowawczyni ostatnio go nawet pochwaliła na wywiadówce, że podciągnął się na piątkę z biologii. Nie samą pracą człowiek żyje, trzeba też mieć jakąś odskocznię, hobby – próbowałam bronić syna, ale mąż tylko machał lekceważąco ręką.
– Najpierw ciężka praca, a później spijanie śmietanki. A ty myślisz, że ja byłbym w tym miejscu, w którym jestem, gdyby mi tylko zabawa i jakieś niepoważne zajęcia były w głowie? Też wolałem wyjazdy w góry i włóczenie się z plecakiem niż zakuwanie po nocach kolejnych kodeksów. Ale ciekawe, kto zdałby za mnie egzamin na aplikację, gdybym postawił na rozrywki?
– Tak, ale… – próbowałam coś jeszcze powiedzieć w obronie syna, jednak Krzysiek stanowczo przerwał mi w pół słowa.
– Człowiek musi się na początku spiąć, dać coś z siebie, żeby osiągnąć w życiu sukces. Gdy już się porządnie ustawi, przyjdzie czas i na hobby. Zawsze może podczas ferii na jakieś narty wyskoczyć, to teraz przecież modne, także wśród lekarzy – Krzysztof był święcie przekonany, że ma rację i żaden rozsądny argument nie był w stanie zmienić jego myślenia.
Adam tylko milczał, patrząc gdzieś przed siebie.
Wtedy nie rozumiałam, jak bardzo brakowało mu naszego wsparcia. Sama chciałam, żeby nasz jedyny syn poszedł na medycynę. Lekarz w rodzinie to prestiż. Doskonale wiedziałam, ile dobrzy specjaliści są w stanie wyciągnąć na prywatnych praktykach.
Naprawdę chciałam dla swojego dziecka dobrej przyszłości. Nie wiedziałam tylko, że duże pieniądze wcale nie oznaczają szczęścia. Liczy się coś jeszcze. Ale na takie refleksje czas przyszedł dopiero po latach.
Tej kłótni nie dało się cofnąć
Pamiętam tę rozmowę, jakby to było wczoraj. W kuchni pachniało świeżo zaparzoną kawą. Mąż wrócił z kancelarii i jak zwykle zaczął narzekać na „dzisiejszą młodzież”. Że wszystko mają podane na tacy. Że mają dużo lżej niż w naszych czasach, ale są lenie i nie potrafią się w ogóle wziąć za siebie i zmierzyć z prawdziwym życiem.
W pewnym momencie spojrzał na Adama i oznajmił:
– Od października idziesz na medycynę i nie ma przebacz. Matura ci dobrze poszła. Zresztą, gdyby coś… – zawiesił głos, a ja doskonale wiedziałam, co ma na myśli.
Gdyby coś poszło nie tak, to mój mąż uruchomi wszystkie swoje znajomości. Przez jego kancelarię przewijali się odpowiedni ludzie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zna kogoś i tak dalej. No jednym słowem, miejsce na akademii medycznej nasz syn ma załatwione. Nawet, gdyby teoretycznie mu tych punktów zabrakło.
Nagle Adam, zwykle cichy i spokojny, nie wytrzymał. Tak jakby coś w nim pękło i wylała się cała fala goryczy, którą dusił w sobie latami, podporządkowując się ojcu. Dotąd nigdy otwarcie mu się nie sprzeciwiał, chociaż Krzysztof od zawsze chciał układać mu życie i wiecznie go krytykował.
– Doskonale wiesz, że nie chcę być lekarzem. Nigdy nie chciałem. To było twoje marzenie, a nie moje – powiedział cicho, ale stanowczo. – Nie wyobrażam sobie, że miałbym całe życie robić coś, czego nie lubię tylko, dlatego że za to dobrze płacą. Do bycia lekarzem trzeba mieć powołanie. Trzeba chcieć pomagać ludziom, mieć serce do tej pracy.
– Co ty nicponiu tam znowu bredzisz? Jakie powołanie? A czy ja cię wysyłam do seminarium na księdza albo zamykam w klasztornych murach? Lekarz to solidny zawód i dobry biznes. Nie ma dyskusji, idziesz na medycynę i tyle.
–Złożyłem papiery na ASP i dostałem się. To jest właśnie coś, co kocham i chcę w życiu robić. I nikt mi nie stanie na drodze do spełnienia tego marzenia – w tym momencie usłyszałam w głosie syna stanowczość. Taką jak jeszcze nigdy przedtem.
Najpierw zapadła cisza.
Potem zaczęłam się prawdziwa burza
Pamiętam krzyki męża, trzask szklanki, która spadła z blatu, rozbijając się w drobny mak o płytki.
– ASP?! Będziesz malował obrazki? Ciekawe, kto ci za to będzie płacił? Chcesz całe życie klepać biedę od chałtury do chałtury? Bo chyba nie myślisz, że zostaniesz słynnym artystą? Jesteś dorosły, nie masz pięciu lat, gdy chłopcy chcą zostać strażakami, a dziewczynki baletnicami. Jesteś poważnym człowiekiem i weźmiesz się z życiem za bary, a nie będziesz się bawił w te swoje bohomazy. Nawet nie myśl, że ja do tej głupoty dołożę chociażby złotówkę. Chcesz malować, to na własny koszt – mąż wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego.
Syn już nic nie powiedział. Po prostu poszedł do swojego pokoju. Byłam pewna, że powoli ochłonie i zrobi dokładnie to, co każe mu ojciec. Tak jak było dotychczas. Grubo się jednak przeliczyłam. Adam jeszcze tego samego wieczoru po prostu spakował swoje rzeczy i wyszedł.
– Żegnaj, mamo – rzucił w drzwiach, nie patrząc mi w oczy i trzaskając drzwiami.
Wciąż trudno mi w to uwierzyć. Od tamtej pory minęło siedemnaście lat, a ja ten trzask drzwi pamiętam, jakby to było dokładnie wczoraj. Żałuję, że za nim nie poszłam.
Życie toczyło się dalej, ale bez niego
Na początku miałam nadzieję, że to tylko chwilowe. Że wróci za tydzień, za miesiąc. Że przyjedzie i zapuka do naszych drzwi. Że zadzwoni, że napisze SMS-a , że wyśle chociażby kartkę na święta.
Mijały miesiące, a potem lata. Adam układał swoje życie z dala od nas. Widziałam jego zdjęcia na Facebooku – pokazywała mi je córka naszej sąsiadki, którą zaprosił kiedyś do grona znajomych. Później już założyłam własne konto, ale pod fikcyjnym nazwiskiem, bo doskonale wiedziałam, że mnie zablokuje.
Miał własną firmę. Projektował grafiki reklamowe, okładki książek, plakaty filmowe. Zdobywał jakieś nagrody. Później ożenił się z Agnieszką. Widziałam ich zdjęcia z kameralnej uroczystości ślubnej. Szczęśliwi, roześmiani, obejmujący rodziców Agi. Nas nie poinformowali o swoim ślubie. Później były sesje ciążowe i pierwsze zdjęcie słodkich maluchów, bliźniaków. Moje wnuki. Te, których nigdy nie poznałam.
Czasami siedzę wieczorami i oglądam ich fotografie na małym ekranie telefonu. Adaś – nazwał swojego synka tak, jak my nazywaliśmy jego. Maja – jego córeczka – uśmiecha się do obiektywu, trzymając kredki w małych paluszkach. Mogłam być częścią ich życia. Mogłam czytać im bajki, piec ciastka, zabierać na wycieczki, uczyć robienia aniołków w śniegu. Zamiast tego widzę ich tylko na zdjęciach. Obcy ludzie żyjący w świecie, do którego ja nie mam dostępu.
Od dawna nie jesteśmy rodziną
Krzysztof i ja… kiedyś tworzyliśmy drużynę. Po odejściu Adama oddaliliśmy się od siebie. Nie rozmawiamy o nim. Jakby nigdy nie istniał. Mąż zamknął się w sobie. Pracuje jeszcze więcej niż wcześniej, wieczorami siedzi w fotelu i ogląda wiadomości, nie odzywając się ani słowem.
Czasami, kiedy myśli, że nie widzę, patrzy długo w pusty fotel przy stole. Ten, który kiedyś zajmował Adam. Ale o synu nigdy nie wspomina. Może wstydzi się przyznać, że swoją upartością i chorą ambicją zniszczył nie tylko własne dziecko, ale i całą naszą rodzinę?
W święta dom jest pusty. Wielkanoc, Boże Narodzenie, urodziny... Każde święta są jak cios. Stół jest nakryty dla dwóch osób. Żurek w garnku, babka na paterze, mazurek – wszystko czeka. A jednak... nikt nie przychodzi. Nikt nie dzwoni. W zeszłym roku nawet Krzysztof nie został na wielkanocnym śniadaniu. Powiedział, że idzie do kolegi. Wolałam już nawet, żeby tak było. Jego obecność i tak była dla mnie nie do zniesienia.
Czasami wyobrażam sobie, że wraca
Śni mi się czasami, że Adam wraca do domu. Że otwiera drzwi, uśmiecha się tym swoim nieśmiałym uśmiechem, który tak kochałam, i mówi:
– Mamo, wróciłem. Kocham cię.
Że wnuki wbiegają do salonu, przewracając krzesła, roześmiane, rozgadane. A ja... A ja mam znów dla kogo gotować, piec, szykować święta. Ale wtedy się budzę. I znów jestem sama. Wiem, że popełniłam błąd.
Dziś już rozumiem, że nie mieliśmy prawa zmuszać go do życia według naszego scenariusza. Adam miał prawo być sobą. Nie lekarzem. Nie „dumą rodziny”. Ale po prostu sobą. Gdybym wtedy, tamtego pamiętnego dnia, przytuliła go i powiedziała: „Kocham cię, idź swoją drogą”, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Może wciąż byśmy byli rodziną.
Ale nie zrobiłam tego. I nie wiem, czy jeszcze kiedyś dostanę drugą szansę.
Alicja, 63 lata
Czytaj także:
- „Tuż przed maturą córka oznajmiła, że spodziewa się dziecka. Smarkula zniszczyła coś więcej, niż swoją przyszłość”
- „Moja żona latała do spowiedzi jak nawiedzona. Ksiądz Roman zaglądał nam pod kołdrę, a ona mu klaskała”
- „Syn i córka doili mnie z kasy, ile wlezie. A kiedy potrzebowałam pomocy, zostawili mnie na lodzie”