„Po pierwszej nocy w nowym mieszkaniu spanikowałam i chciałam się wyprowadzać. Moim wybawieniem okazała się stara sąsiadka”
„Do tamtej chwili byłam święcie przekonana, że większość tajemniczych zjawisk da się logicznie wytłumaczyć. Pewnie dlatego, zamiast uciec z krzykiem z mieszkania, wzięłam kilka głębokich oddechów, uspokoiłam wariacko dudniące serce, zapaliłam górne światło, zbliżyłam się do pudła i wbiłam w nie badawcze spojrzenie. Nie wiem, na co liczyłam”.
- Olga, 28 lat
Zamiana mojego zadłużonego mieszkania na mniejsze – w dobie kryzysu – okazała się trudnym przedsięwzięciem. Czekałam na sensowną ofertę siedem miesięcy, zanim w końcu się doczekałam. Nowe, o połowę mniejsze lokum, miało gorszy standard, gorszą lokalizację, ale i parę plusów.
Przede wszystkim nie wymagało żadnego remontu ani nawet malowania, a czynsz wydał mi się bajecznie niski, czyli taki, na jaki mogłam sobie pozwolić. Jedynym mankamentem była ciemna i wąska kuchnia, ale żywiłam nadzieję, że jakoś się do tego przyzwyczaję.
Nie zastanawiałam się, dlaczego poprzednia właścicielka lokalu zdecydowała się opuścić swoje przytulne gniazdko z widokiem na park i przenieść do hałaśliwego mrówkowca z widokiem na plac budowy. Nie zachodziłam w głowę, czemu tak bardzo zależało jej na pośpiechu… Był początek lutego, kiedy tam zamieszkałam. W piętrzących się na środku pokoju worach i kartonach znajdował się cały mój dobytek. Zdawałam sobie sprawę, że ogarnięcie bałaganu zajmie mi dni, a może nawet tygodnie, więc postanowiłam działać metodycznie i w pierwszej kolejności rozpakować pudła, w których znajdowały się niezbędne do normalnego funkcjonowania rzeczy, czyli ubrania, pościel, kosmetyki, jakieś sztućce, kubki, ręczniki… No
i sprzęt dla mnie najważniejszy, mianowicie ekspres do kawy.
Cztery godziny później, kiedy udało mi się znaleźć większość z wymienionych przedmiotów i wypić małą czarną, ktoś zabębnił palcami w obite blachą drzwi. Przywykłam do łagodnego dźwięku dzwonka, więc metaliczne łup, łup, łup! – zabrzmiało w moich uszach jak wystrzał z karabinu maszynowego. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi.
Na progu stała drobna, pomarszczona staruszka z fioletowymi włosami i namalowanymi czarną kredką brwiami. Miała na sobie pikowaną, pamiętającą PRL podomkę i góralski kubraczek, w rękach trzymała przykryty wielgaśną serwetką talerz.
– Dobry wieczór – przywitałam ją i przywołałam na usta miły uśmiech.
Domyśliłam się, że to sąsiadka, i chciałam zrobić dobre wrażenie.
Woda święcona „na wszelki wypadek”?
– Kwiatkowska z naprzeciwka jestem – zaskrzypiała seniorka i też pokazała w uśmiechu zęby (sztuczne, ale bardzo ładne). – To ty, dziecko, będziesz tu mieszkać?
– Tak – przytaknęłam. – Nazywam się Olga Stachurska.
– Miło mi. Pukałam do ciebie wczoraj, ale nikt mi nie otworzył…
– Bo wczoraj przyjechały tylko meble, a ja dopiero dziś rano – wyjaśniłam.
– Rozumiem. A uczulenia na koty nie masz? – spytała ni z gruszki, ni z pietruszki.
– Nie i uwielbiam koty.
– Chwała Bogu! Niektórym ludziom strasznie moje dziewczynki przeszkadzają – szepnęła konspiracyjnym tonem i kiwnęła głową w lewo, dając mi do zrozumienia, że chodzi o lokatorów spod dwunastki. – Drożdżowe do herbatki ci przyniosłam na powitanie – dodała już normalnym głosem, zdjęła z talerza serwetkę i wcisnęła mi go w ręce. – Moje, nie ze sklepu. Dzisiaj upiekłam! – wyjaśniła z dumą.
Na widok ciasta aż ślinka mi pociekła
Chciałam podziękować, bo poczułam autentyczne wzruszenie, ale nie zdążyłam. Sąsiadka wyjęła z kieszeni podomki mały słoiczek po przecierze pomidorowym wypełniony do połowy jakąś cieczą.
– Proszę, to też dla ciebie – powiedziała. Siostra przywiozła ją wczoraj z Lichenia. Woda święcona – wyjaśniła.
– Woda święcona? Po co? – spytałam z autentycznym zdziwieniem, bo nie mogłam nadążyć za tokiem jej rozumowania.
– Na wszelki wypadek – usłyszałam w odpowiedzi. – Jadzia nie wierzyła w takie rzeczy. Wolała się wyprowadzić niż stawić im czoła. Ty, mam nadzieję, taka głupia nie będziesz.
To powiedziawszy, pani Kwiatkowska wycofała się pośpiesznie pod drzwi swojego mieszkania, zza których dobiegło do moich uszu ciche pomiaukiwanie.
– No, muszę wracać do moich mruczków. Śpij dobrze i nie przejmuj się gadaniem starej kobiety. Może nic się nie zdarzy. A jak ogarniesz bałagan, to zapraszam na herbatkę – rzuciła na do widzenia.
Wszystkie kobiety wiedzą, że opychanie się na noc słodyczami pozytywnie na figurę nie wpływa, jednak zapach drożdżówki był zniewalający. Zjadłam od ręki dwa spore kawałki, analizując w trakcie konsumpcji osobliwe słowa sąsiadki. Nie potrafiłam pojąć, o co chodziło z tą ucieczką i wodą święconą. I jeszcze to tajemnicze zdanie: „Na wszelki wypadek”?
„Na wypadek czego? – zastanawiałam się gorączkowo, grzebiąc palcem w okruszkach. – Wizyty księdza? Ataku wampira? Opętania przez diabła?”.
Nie wiedzieć czemu, myśl o wampirach szalenie mnie rozbawiła. Zachichotałam pod nosem, zlizałam z talerzyka resztki ciasta i zajęłam tym, czym powinnam, czyli rozpakowywaniem dobytku.
Uznałam po prostu, że pani Kwiatkowska to sympatyczna staruszka z zamiłowaniem do plotkowania, i że próba zrozumienia jej osobliwych dywagacji to zadanie ponad moje siły i niewarte zachodu. Godzina była jeszcze młoda, ciasto wyraźnie podniosło mi poziom cukru we krwi, więc ochoczo wzięłam się do pracy. Wydobyłam z pudeł płyty, segregatory z papierzyskami, kolekcję porcelanowych słoni, tysiące bibelotów, pluszaków i innych tego typu pamiątek.
Dokopałam się również do budzika, i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że już dawno wybiła północ, i że moja działalność może zakłócać komuś spokój. „Jutro też jest dzień!” – z tą myślą rozłożyłam kanapę i podreptałam do łazienki.
Ciepła woda zmyła ze mnie kurz i napięcie ostatnich dni, niestety, nie zdołała zmyć zmęczenia. Rozluźnione mięśnie zaczęły trochę boleć, ciało ogarnęła słodka błogość, kolana zrobiły się miękkie. Część mózgu chyba mi się wyłączyła, bo gdy wkładałam piżamę, moje myśli rozbiegły się we wszystkie strony świata, a zmysły odbierały bodźce z kilkusekundowym opóźnieniem, jakbym była mocno wstawiona.
Właściwie nie powinnam się temu dziwić – całe to zamieszanie z przeprowadzką naprawdę dało mi się we znaki i organizm musiał w końcu odreagować. Zwłaszcza że poprzednią noc spędziłam w rodzinnym domu, na niewygodnej sofie w salonie. Celowo używam słowa „spędziłam”, bo przez pierwsze pół nocy gapiłam się na tańczące na suficie cienie, a przez drugie pół walczyłam z bólem karku.
Ledwo udało mi się dojść do kanapy, padłam na pościel jak ścięta i zasnęłam, zanim dotknęłam głową poduszki. Obudził mnie hałas, tak sądzę, bo gdy wyrwałam się z objęć Morfeusza, nie ucichł, tylko zdawał się przybierać na sile. To był uporczywy szelest. Szelest i szuranie, jakby ktoś próbował przesuwać stojące na podłodze pudła, jednocześnie grzebiąc w foliowych workach.
Złodzieja natychmiast wykluczyłam. Przez okno wpadało do mieszkania blade światło księżyca i w pokoju było jasno jak w dzień. Któryś z kotów sąsiadki też nie wchodził w rachubę, bo koty – może i magiczne – ale przenikać przez ściany raczej nie potrafią. Więc co? Szczury? Myszy? Myśl o szczurach podziałała na mnie jak kubeł zimnej wody. W końcu przeprowadziłam się do starej kamienicy na peryferiach miasta. Obecność gryzoni wydawała się w takim miejscu prawdopodobna…
Wyskoczyłam z łóżka jak z katapulty, raz-dwa zapaliłam nocną lampkę, chwyciłam w dłoń kapeć i już miałam ruszyć na polowanie, gdy nagle, niczym obuchem, uderzyła mnie przerażająca prawda: nawet największy na świecie szczur nie ruszyłby wypełnionego książkami kartonu! Zamarłam więc w pół kroku i obserwowałam z rosnącym przerażeniem, jak jeden z nich wolno przesuwa się w prawo i wpada na worek z koszulkami.
Cokolwiek i skądkolwiek to było, wreszcie odeszło
Do tamtej chwili byłam święcie przekonana, że większość tajemniczych zjawisk da się logicznie wytłumaczyć. Pewnie dlatego, zamiast uciec z krzykiem z mieszkania, wzięłam kilka głębokich oddechów, uspokoiłam wariacko dudniące serce, zapaliłam górne światło, zbliżyłam się do pudła i wbiłam w nie badawcze spojrzenie. Nie wiem, na co liczyłam. Chyba miałam nadzieję, że zobaczę obluzowaną deskę albo krzywą podłogę i rozlaną plamę tłuszczu, na której karton mógłby się ewentualnie SAM poślizgnąć. Niestety. Podłoga trzymała poziom, a pomalowane na brązowo deski wydawały się równe i bardzo czyste.
– Ki diabeł? – mruknęłam pod nosem.
W odpowiedzi niebieski wór upiornie zaszeleścił, a folia dziwnie się w paru miejscach zmarszczyła, jakby ktoś próbował pochwycić ją palcami. Sekundę później usłyszałam coś jeszcze – pomruk niezadowolenia – i poczułam na skórze powiew lodowatego powietrza. Strach na nowo chwycił mnie w swoje szpony, włosy stanęły dęba, a ciało pokryło się gęsią skórką.
Zrozumiałam, że tego zjawiska nijak nie da się sensownie wyjaśnić. To nagłe olśnienie zmieniło mnie w głaz. Nie mogłam się poruszyć, na chwilę wstrzymałam oddech. Worek upiornie szeleścił, coś niewidzialnego mruczało, stękało i próbowało go chwycić, a ja stałam jak posąg z kamienia i miałam wrażenie, że zamarzam na kość.
Cokolwiek to było i skądkolwiek przybyło, zdecydowało się w końcu odejść. Po trwających całą wieczność kilku minutach grozy w pokoju zapadła cisza. Chłód, który zmienił moją krew w lodową breję, zaczął powoli ustępować. Wreszcie odzyskałam zdolność ruchu. Powoli, ostrożnie wycofałam się na kanapę. Usiadłam i podkurczywszy kolana, owinęłam się szczelnie kołdrą. W tej pozycji doczekałam wschodu słońca.
Ta swoista kilkugodzinna medytacja zaprowadziła mnie o siódmej rano pod drzwi pani Kwiatkowskiej. Byłam zagubiona, przestraszona i nie bardzo wiedziałam, co myśleć. Miałam wrażenie, że staruszka zna odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania. Nie bacząc na to, że jest jeszcze stosunkowo wczesna pora, nacisnęłam energicznie dzwonek. Kobieta chyba już nie spała, bo otworzyła mi po kilkunastu sekundach. Nawet jeśli zdziwiła ją moja wizyta, nie dała po sobie nic poznać. Jej brwi ledwie drgnęły, a usta nieznacznie się rozchyliły. Tylko w oczach pojawił się nagły błysk niepokoju.
Nie musiałam nic mówić. Mój strój, potargane włosy i malujący się na twarzy strach były aż nadto wymowne.
– A jednak za nią nie poszedł – mruknęła Kwiatkowska po chwili milczenia i gestem zaprosiła mnie do środkach.
Nie wiedziała, dokąd pójść, to poszła do domu
Przytulne wnętrze małego mieszkanka, ocierające się o nogi koty i kubek gorącej herbaty z miodem sprawiły, że wreszcie poczułam się bezpieczna.
Opowiedziałam sąsiadce ze szczegółami o nocnych wydarzeniach, po czym poprosiłam o wyjaśnienia.
– A co tu wyjaśniać? – wzruszyła ramionami. – To najpewniej duch świętej pamięci Staszka T. Chłopina wpadł rok temu pod tramwaj. Na początku nic się nie działo, ale jakiś miesiąc po pogrzebie Jadzia zaczęła się skarżyć na hałasy, zimno i inne dziwne zjawiska. A to szuflady same się otwierały, a to szklanki się tłukły, a to radio się samo włączało. Myślałam, że kobiecina zwariowała z rozpaczy, bo Stasio to komuch był, a ona zdeklarowana ateistka. Ani do kościoła nie chodzili, ani swojej córki do komunii nie posłali. Ta córka we Francji teraz mieszka z inną kobietą.
– Pani Kwiatkowska, nie bardzo rozumiem, co ma piernik do wiatraka – udało mi się wtrącić.
– Ano ma, bo T.w życie pozagrobowe nie wierzyła i nie chciała przyjąć do wiadomości, że po mieszkaniu tłucze się dusza jej męża. Najpierw bredziła coś o złej energii, ciekach wodnych, polach magnetycznych, różdżkarza nawet do domu sprowadziła. Potem wymyśliła, że ma guza mózgu, a na koniec zaczęła chodzić do psychiatry, bo wyszło jej na to, że zwariowała, i że dręczą ją uporczywe halucynacje. Radziłam jej jak człowiek człowiekowi, żeby grób poświęciła, bo pogrzeb miał Stasiek świecki – sąsiadka pokiwała głową z dezaprobatą. – Mogła też księdza do domu wezwać albo chociaż mszę za duszę zmarłego zamówić, ale w ogóle nie chciała mnie słuchać. Nawet krzyża nad drzwiami, co to jej z Częstochowy przywiozłam, powiesić nie raczyła. Sama sobie winna!
– Zaraz, zaraz… Próbuje mi pani powiedzieć, że mieszkanie jest przeklęte? – spytałam słabym głosem.
– Oj tam, przeklęte – żachnęła się staruszka. – Terlecki to komuch był, ale w sumie dobry człowiek, a dobrzy ludzie po śmierci nie straszą. Po prostu zmarł nagle, jego dusza nie wiedziała, gdzie się podziać, to poszła do domu. Trzeba odesłać ją na drugą stronę, i tyle…
– Ale jak?
– Dziecko drogie, ksiądz będzie dziś po kolędzie chodził, to wytłumaczę mu, co i jak, i do ciebie przyślę. Pomodli się, pokropi mieszkanie święconą wodą i wszystko będzie cacy. Zobaczysz.
– O której?
– Od dziesiątej. Jeśli się boisz, możesz poczekać na niego tutaj.
Byłam w lekkim szoku i miałam straszną ochotę na chwilę samotności, dlatego podziękowałam za herbatę i wróciłam do siebie – do nawiedzonego mieszkania. Nie czułam się z tym najlepiej, bo nigdy w duchy nie wierzyłam i niełatwo mi było, tak z dnia na dzień, pogodzić się z ich istnieniem. Nie zamierzałam jednak ignorować faktów i udawać, że w nocy nic się nie stało! Widziałam to, co widziałam, słyszałam to, co słyszałam…
Ksiądz zjawił się u mnie kilka minut przed jedenastą. Był młody, sympatyczny i wyglądało na to, że wstąpił do seminarium z powołania, bo modlił się długo, żarliwie i w wielkim skupieniu. Po wszystkim uścisnął mi dłoń i zapewnił, że oczyścił dom, i że wszystko będzie dobrze. Nie kłamał. Dusza pana T. wreszcie przestała po nocach pokutować. Sąsiadka Kwiatkowska polubiła mnie tak bardzo, że nie muszę wydawać pieniędzy na ciasto. Dwa razy w tygodniu piecze dla mnie pyszne drożdżowe, a w weekendy jeszcze smaczniejszą szarlotkę.