Reklama

Nie płakałam na pogrzebie Marka. Stałam przy trumnie jak wbita w ziemię. Nie dlatego, że byłam silna. Byłam pusta. Jakby ktoś wyciął mi wnętrzności i zostawił tylko powłokę, która z automatu kiwała głową, odbierała kondolencje i mówiła „dziękuję”. Wieczorem, kiedy wszyscy już poszli, stanęłam przed sypialnią i nie mogłam wejść. Zegarek na szafce, niedokończona książka. Buty pod łóżkiem. Wciąż pachniało jego wodą kolońską. Zsunęłam się po ścianie na podłogę i siedziałam tam do rana.

Reklama

Do kościoła poszłam dopiero tydzień później. Nie wiedziałam, po co. Może chciałam usłyszeć, że Bóg ma na to jakiś plan. Albo, że cierpienie ma sens. Ale nic takiego nie usłyszałam. Przynajmniej nie do momentu kazania. Ksiądz Jakub mówił spokojnie, ale z jakąś trudną do nazwania siłą. Nie mówił o niebie, o nagrodach. Mówił o żalu. O ciszy po kimś, kto był całym światem. O gniewie, który rośnie w człowieku, kiedy Bóg milczy. Po mszy siedziałam w ławce, aż ostatnie echo organów ucichło. I właśnie wtedy…

Ty się nawet nie rozpłakałaś – usłyszałam głos córki, który przeciął przestrzeń kościoła jak brzytwa.

Odwróciłam się. Stała za mną, z rękami skrzyżowanymi na piersi.

– Może wcale nie kochałaś taty. Może cieszysz się, że już go nie ma.

To zabolało. Moja własna córka spojrzała na mnie z pogardą.

Jak możesz tak mówić? – wyszeptałam.

– Bo widzę. Wszystko widzę – odwróciła się i wyszła z kościoła.

Poczułam ulgę

Zostałam w ławce. Dłonie miałam zaciśnięte na kolanach, paznokcie wbijały się w materiał sukienki. Kościół już był pusty. W pewnym momencie usłyszałam kroki.

– Mogę?

Głos księdza Jakuba był miękki, ciepły, nie pasował do marmurowego chłodu świątyni. Kiwnęłam głową. Usiadł obok, ale nie patrzył na mnie. Patrzył przed siebie.

– Znała pani Marka dobrze? – zapytał po chwili, delikatnie.

Był moim mężem – odpowiedziałam cicho.

Przytaknął powoli.

Ludzie często myślą, że wiara oznacza spokój – powiedział, po chwili milczenia. – Że ci, co wierzą, nie złoszczą się na Boga. Nie mają pretensji.

Nie odpowiedziałam. Bałam się, że jeśli otworzę usta, zacznę krzyczeć. Albo się rozpadnę.

– A ja myślę, że Bóg nie zawsze zabiera. Czasem pozwala odejść. Ale nigdy nie przestaje słuchać.

Spojrzałam na niego. Uśmiechał się smutno, ale jego oczy... jego oczy były zmęczone w sposób, którego nie da się udawać. Wiedział coś o stracie. Nie z książek. Z życia.

Pani się nie modli – powiedział cicho.

– Nie umiem. Nie mam siły.

To ja pomodlę się za panią. Za was oboje. Jeśli pani pozwoli.

Chciałam odpowiedzieć, ale tylko skinęłam głową. I wtedy po raz pierwszy od pogrzebu coś we mnie pękło. Nie w złości. Nie w bólu. Poczułam ulgę.

Czułam się jak grzesznica

To zaczęło się zaproszeniem na krótką modlitwę za Marka. W kaplicy przy plebanii. Żadnych sakramentów, żadnych zobowiązań – ksiądz Jakub powiedział, że to tylko miejsce, w którym można pomilczeć bez oczu innych. Gdy przekroczyłam próg, on już tam był. Klęczał przed ołtarzem, ale kiedy mnie zobaczył, wstał powoli.

– Dzień dobry – powiedział.

Usiadłam obok w ławce.

Przyniosłam zdjęcie Marka – powiedziałam nagle.

Sama się zdziwiłam.

– Chciałam... nie wiem, po prostu, żeby tu był.

Wyciągnęłam z torebki starą fotografię – on i ja, gdzieś w Bieszczadach, śmiejemy się, ubłoceni po kolana.

Ksiądz Jakub nie komentował. Spojrzał tylko na zdjęcie i westchnął.

Wyglądacie na ludzi, którzy się kochali naprawdę.

– Może nadal kocham. A może już nie wiem, co to znaczy – powiedziałam szczerze. – Nie wiem, czy to grzech… że znów chce mi się żyć.

Zamilkł na chwilę. Potem powiedział:

Grzechem jest udawać, że nie jest się człowiekiem.

Spojrzałam na niego. Pierwszy raz od miesięcy roześmiałam się cicho, przez łzy.

– Nawet nie pamiętam, jak to jest się śmiać – przyznałam.

Nie modliliśmy się tego dnia. Piliśmy herbatę w kuchni na plebanii i mówiliśmy o życiu. Ale właśnie to „nic” było dla mnie początkiem wszystkiego.

Czułam ulgę

Siedziałam na plebanii i mówiłam o rzeczach, o których nie mówiłam nikomu. O tym, że boję się w nocy spać sama. Że sprawdzam drzwi trzy razy. Że dalej śnię o mężu, ale już nie widzę jego twarzy, tylko czuję nieobecność. Ksiądz Jakub słuchał. Nie wtrącał się, nie próbował pocieszać. Po prostu był. Tylko tyle – a może aż.

– Wie ksiądz, co najbardziej mnie boli? – powiedziałam w końcu. – Że przez ostatni rok naszego małżeństwa bardziej byłam jego pielęgniarką niż żoną. I teraz... czuję ulgę, że nie muszę się już bać, że znów się przewróci albo zapomni, jak się oddycha.

Nie odpowiadał od razu. Patrzył w przestrzeń, jakby ważył każde słowo.

– To ludzka reakcja. I to nie znaczy, że go nie kochałaś.

Pokiwałam głową. I wtedy to się stało. Chciałam wstać, ale zakręciło mi się w głowie. On odruchowo złapał mnie za rękę, żeby pomóc... Ale nie puścił od razu. Nasze dłonie zostały splecione dłużej, niż trzeba było. Spojrzałam na niego. I on na mnie. Cisza. Tylko nasze oddechy. Bliskość, która nie miała prawa być tak naturalna. Jego dłoń przesunęła się na moją twarz. Powoli, z ostrożnością, jakby bał się, że się odsunę. Ale nie zrobiłam nic. Wpatrywałam się w te jego zmęczone oczy i czułam, jak powoli roztapiam się w czymś, czego nie wolno mi było czuć. Pocałował mnie. Delikatnie. Jakby dopiero badał, czy w ogóle może. Nie protestowałam. Cała moja skóra zadrżała. A potem wszystko już potoczyło się samo. Bez słów. Bez modlitwy. Tylko z czułością, której oboje tak bardzo potrzebowaliśmy. Po wszystkim leżałam na kanapie, okryta jego kocem. Patrzył na mnie, a w oczach miał coś między ulgą a przerażeniem.

To był tylko sen, prawda? – zapytałam, prawie szeptem.

– Nie – odpowiedział cicho. – To był cud. Ale nie każdy cud jest na zawsze.

Wytykali mnie palcami

Z początku myślałam, że się przesłyszałam. Ale córka rzuciła to zdanie zbyt pewnie.

– Zmieniłaś się ostatnio – powiedziała, nie podnosząc wzroku znad talerza. – Jesteś taka... spokojna, zadowolona.

Zawahałam się. Odpowiedzieć? Udawać?

Może po prostu... lepiej sypiam – próbowałam, ale głos mi się łamał.

– Jasne – rzuciła oschle i wyszła z kuchni, zostawiając pusty talerz.

Ona coś wiedziała. Albo czuła. A ja nie miałam siły, by walczyć z jej osądem. A potem pojawiły się plotki. Sąsiadka spod czwórki nagle zaczęła mnie unikać. W piekarni starsza kobieta patrzyła na mnie przez ramię i ściszała głos. Wiedziałam, co sobie myślą. Ta od zmarłego Marka. Ta, co nie potrafiła zostać wdową. Ta, co łasi się do księdza. A ksiądz Jakub… milczał. Nie przyszedł, nie napisał. Przez kilka dni telefon był martwy. Potem jeden SMS:

„Potrzebuję czasu. Wybacz”.

Zamknęło mi gardło. Wiedziałam, że to się stanie. Że w końcu wróci do Boga, do swojej ciszy, do swoich zasad. Ale to nie zmniejszało bólu. Stałam pod plebanią, godzinę, może dwie. W końcu zapukałam. Nie otworzył.

Tego wieczoru siedziałam w sypialni. Zdjęcie Marta wciąż stało na szafce. Dotknęłam go palcem, jakby mogło mnie ukoić.

Przepraszam – szepnęłam. – Za wszystko.

Następnego dnia wróciłam do kościoła. Ksiądz Jakub odprawiał mszę. Nasze spojrzenia się przecięły tylko na sekundę. Nie było w nich czułości. Było coś gorszego – obcość.

W sercu miałam pustkę

List przyszedł w piątek rano. Był starannie złożony i pachniał drewnem sandałowym.

„Nie odejdę od Boga. Ale nie chcę też odejść od Ciebie. Więc muszę odejść od nas. Wybacz”.

Nie było podpisu. Jakby bał się, że każde słowo więcej będzie zdradą. Że za każde kolejne litery zapłaci duszą. Nie płakałam. Przez chwilę nawet nie czułam bólu. Tylko pustkę, tak znajomą, że aż śmieszną. Tyle że teraz… ja już byłam kimś innym.

Następnego dnia pojechałam do dawnej parafii Marka, do małej, drewnianej kaplicy na końcu świata, o której kiedyś opowiadał z czułością. Z jego ławką, z jego śladami. Weszłam do środka. Pusto. Zapach wosku i starej podłogi. Usiadłam w jednej z ostatnich ławek. Zamknęłam oczy. Nie modliłam się. Nie umiałam. Ale nie byłam sama. Była ze mną jego obecność, ciepła i bolesna. Był Marek – nie jak duch, ale jako wspomnienie. I byłam ja. Wróciłam późno. Córka czekała w kuchni, z książką, udając, że nie czeka.

– Czemu cię tak długo nie było? Gdzie byłaś? – zapytała cicho.

–Tam, gdzie ktoś kiedyś nauczył mnie żyć – odpowiedziałam tajemniczo.

Nie zapytała więcej. I to wystarczyło. Poszłam do sypialni, położyłam się, wzięłam głęboki wdech. Serce biło mi mocno. Może z tęsknoty. Może z lęku. Ale biło. I to musiało mi wystarczyć.

Iga, 69 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama