Reklama

Po rozstaniu wszystko było... nijakie. Nie było krzyku, nie było rzucania talerzami, dramatów. Tylko cisza. Taka, co to wbija się w klatkę piersiową i robi w niej echo. Mieszkanie nagle zrobiło się większe, choć przecież nie przesunąłem ani jednej ściany. Jej kubek dalej stał na półce, z napisem „Wszystko mi jedno, byle z tobą”. Wyrzuciłem go dopiero po miesiącu i to nie dlatego, że się obtłukł. Po prostu któregoś ranka patrzenie na niego było nie do zniesienia. Żyłem rutyną, która przypominała życie tylko z nazwy. Praca. Sklep. Kawa. Telefon bez powiadomień. I wieczory, które nie kończyły się „dobranoc”, tylko ciszą, dłuższą niż wcześniej. Nie tęskniłem nawet za nią. Tęskniłem za... tym, żeby ktoś był.

Reklama

W szufladzie, pod pismami z pracy, miałem dwa bilety do teatru. Kupiłem je jeszcze zanim wszystko się rozpadło. Spektakl, który bardzo chciałem zobaczyć. Planowaliśmy to od miesięcy. Data zbliżała się nieubłaganie, a ja przez kilka dni wpatrywałem się w te bilety, jakby miały same mi powiedzieć, co zrobić. Oddać? Odpuścić? W końcu stwierdziłem, że pójdę. Sam. Nie dlatego, że nagle poczułem przypływ odwagi. Raczej z przekory. Jakby powiedzieć całemu światu: „Patrzcie, nie umarłem, tylko jestem sam”. A może sam sobie to chciałem udowodnić. Dwa bilety. Dwa miejsca. Jedno puste. No, chyba że...

Spotkałem nieznajomą

Wszedłem do teatru z lekkim poślizgiem, jakbym próbował opóźnić moment, w którym usiądę i uświadomię sobie, że jestem tu sam. W środku panował ten specyficzny półmrok, w którym wszyscy wyglądają na bardziej eleganckich, niż są w rzeczywistości. Kobiety w długich płaszczach, mężczyźni zapięci pod szyję, pary trzymające się za ręce, znajomi szepczący do siebie przed rozpoczęciem spektaklu. Ja, z programem w dłoni, próbowałem wyglądać na zajętego. Nie było łatwo. Każdy, kto spojrzał na wolne miejsce obok mnie, musiał się domyślić, że coś tu nie gra. Siedziałem już dobre kilka minut, gdy nagle ktoś stanął przy moim rzędzie. Kobieta, może w moim wieku, może trochę młodsza. Miała ciemne włosy spięte niedbale i płaszcz, który wyglądał, jakby został założony w pośpiechu. Spojrzała na mnie pytająco.

– Przepraszam, to miejsce jest wolne? – zapytała, wskazując krzesło obok.

– Tak. Miało być zajęte, ale… wyszło inaczej – odpowiedziałem, nie siląc się na uśmiech.

– U mnie podobnie – rzuciła cicho i usiadła, układając torebkę na kolanach. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało.

Gdy światła przygasły, zerknąłem w jej stronę. Patrzyła przed siebie, spokojnie, jakby znała to miejsce na pamięć. Spektakl zaczął się powoli, aktorzy weszli na scenę bez słowa, a publiczność ucichła. Wciągnąłem się w historię tylko na chwilę, bo co jakiś czas łapałem się na tym, że bardziej skupiam się na obecności tej kobiety obok niż na tym, co działo się na scenie. Było w niej coś znajomego, chociaż widziałem ją po raz pierwszy. W przerwie zostałem na swoim miejscu. Ona też nie ruszyła się z fotela.

– Podoba ci się? – odezwała się nagle, zerkając w moją stronę.

– Tak – odpowiedziałem po chwili namysłu. – Choć chyba bardziej czekam na to, co się wydarzy potem.

– Ja też. W sztuce i poza nią – powiedziała z lekkim uśmiechem.

Nie skomentowałem. Wystarczyło, że oboje to usłyszeliśmy. Poczułem, że napięcie, które nosiłem w sobie od tygodni, zaczęło powoli puszczać. Jakby obecność tej kobiety, jej głos i ta przypadkowa wymiana słów, były tym, czego właśnie potrzebowałem.

Łaknęliśmy swojej obecności

Po spektaklu wychodziliśmy razem, choć żadne z nas tego wcześniej nie ustaliło. Po prostu ruszyliśmy w tym samym kierunku, powoli, jakbyśmy oboje bali się, że szybki krok przerwie coś, co dopiero zaczęło się dziać. Przed teatrem było chłodno, ale nie marzłem. Miałem wrażenie, że coś mnie trzyma w cieple, choć to na pewno nie była pogoda.

– Pójdziemy kawałek? – zapytała, zanim zdążyłem się nad tym zastanowić.

Kiwnąłem głową. Nie miałem żadnych planów, żadnego miejsca, do którego musiałbym wracać. Szliśmy wolno, bez wyraźnego celu. Miasto po godzinie dwudziestej drugiej miało w sobie jakąś łagodność. Zgaszone witryny, puste tramwaje, sporadyczne światła w oknach. Wszystko wyglądało inaczej niż za dnia. Rozmowa toczyła się bez wysiłku. Zaczęliśmy od spektaklu, potem przeszliśmy do innych tematów. Teatr, muzyka, książki. Samotność. Związki. Dzieciństwo. Nie próbowaliśmy imponować sobie nawzajem. Nikt nie opowiadał anegdot, nie silił się na mądrości. Po prostu mówiliśmy to, co przyszło nam do głowy, jakbyśmy znali się od dawna.

– Miałam być tu z kimś, ale chyba i dobrze, że nie wyszło – powiedziała w pewnym momencie, patrząc na oświetlony budynek po drugiej stronie ulicy.

– Dlaczego?

– Bo wtedy nie poznałabym ciebie – odpowiedziała, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, więc milczałem. Ale to milczenie nie było niewygodne. Czułem, że nie trzeba nic mówić. W mojej głowie pojawiła się myśl, której nie umiałem wyrazić. To nie był flirt, nie gra, nie próba zaczęcia czegoś nowego. To był spokój. Ciekawość. Poczucie, że przez chwilę nie jestem sam. Usiedliśmy na ławce w parku, chociaż było chłodno. Przeszedł przez nią dreszcz i otuliła się szczelniej płaszczem, ale nie narzekała. Siedzieliśmy tak długo, aż niebo zrobiło się ciemniejsze niż asfalt, a światło latarni zmieniło się na bardziej żółte. Gdy w końcu się pożegnaliśmy, nie padły żadne obietnice. Żadne „do zobaczenia”, „napisz”, „zadzwoń”. Ale wiedzieliśmy, że oboje chcemy więcej – nie siebie nawzajem, nie od razu – ale tej obecności. Tego, żeby ktoś był.

Nie chciałem, by to się kończyło

Kilka dni później dostałem wiadomość. Krótką, bez żadnych uprzejmości na początku, ani na końcu. „Widziałam, że grają coś nowego. Idziesz?” Nie musiała się podpisywać. Od razu wiedziałem, że to ona. Nie odpowiedziałem od razu, przeczytałem ją dwa razy, może trzy. Potem wpisałem tylko: „Tak. A ty?”. Spotkaliśmy się w tym samym teatrze, choć miejsca były gdzie indziej. Tym razem usiedliśmy obok siebie z wyraźną pewnością, nie udawaliśmy, że to przypadek. Spektakl był przeciętny, ale nikt z nas się nie skarżył. Najważniejsze było to, co działo się później. Spacer. Krótkie zdania, czasem dłuższe. Milczenie, które nie wymagało wyjaśnień.

Zaczęło się powtarzać. Raz w tygodniu, najczęściej w czwartek, wybieraliśmy się do teatru, a potem szliśmy gdzieś – bez celu, bez planu. Nie pytaliśmy zbyt wiele o przeszłość. Wystarczało, że byliśmy. Nie znałem jej dobrze. Nie wiedziałem, jak ma na imię jej matka, czy boi się pająków, jakiej muzyki słucha, gdy nikt nie patrzy. Ona też o mnie niewiele wiedziała. Ale ufałem jej. Czułem, że mógłbym powiedzieć jej rzeczy, których nie wypowiedziałem nigdy na głos. Tylko... nie musiałem. Milczenie z nią też wystarczało. Pamiętam jeden z wieczorów, gdy siedzieliśmy na ławce, po spektaklu, i długo nikt się nie odzywał. W końcu ona przerwała ciszę:

– Dziwnie to wszystko, prawda?

– Co dokładnie?

– Że nie jesteśmy parą. Że to nie randki. A jednak nie chcę, żeby to się kończyło.

Patrzyłem na jej profil, delikatnie oświetlony światłem z ulicy.

– Ja też nie – odpowiedziałem.

Nie zakochałem się w niej. Nie czułem tej fali, co porywa i zostawia bez tchu. Ale dzięki niej wracałem do siebie. Do człowieka, którym byłem zanim wszystko się rozpadło. A może nawet wcześniej.

Niczego więcej mi nie trzeba

Któregoś czwartku nie rozmawialiśmy prawie wcale. Spektakl był trudny, pełen niedopowiedzeń, a może to my byliśmy trudni tamtego wieczoru. Spotkaliśmy się pod teatrem, przywitaliśmy się skinieniem głowy i przelotnym uśmiechem, a potem zajęliśmy swoje miejsca w ciszy. Po wszystkim wyszliśmy jak zawsze. Zatrzymała się na chwilę przy schodach, poprawiła rękaw płaszcza i zapytała:

– Idziemy kawałek?

Kiwnąłem głową. Szliśmy powoli wzdłuż ulicy, mijając znajome witryny i pary spieszące się do domu. Nie rozmawialiśmy. Nikt nie próbował niczego wymusić. Nikt nie zadawał zbędnych pytań. I w tym milczeniu było coś kojącego. Czułem, że oboje potrzebujemy tej ciszy. Ale nie osobno. Po prostu – razem. Zatrzymaliśmy się przy przystanku. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko.

– Dziś tylko tyle – powiedziała.

– Wystarczy – odpowiedziałem i nie było w tym żadnego zawodu.

Patrzyłem, jak odchodzi, aż zniknęła w tłumie. A potem długo stałem jeszcze w tym samym miejscu, słuchając odgłosów miasta i czując, że niczego więcej mi nie trzeba. W drodze powrotnej sprawdziłem telefon. Przyszedł SMS, wysłany kilka minut wcześniej. „Dziękuję, że jesteś. Nawet, jeśli tylko w czwartki”. Nie odpisałem. Nie było potrzeby.

To już nie miało znaczenia

Minęło kilka miesięcy. Teatr stał się dla mnie czymś więcej niż tylko miejscem. Był jak kotwica – stały punkt w tygodniu, coś, co utrzymywało mnie na powierzchni, kiedy wszystko inne traciło wyraźne kontury. Spotkania z nią nie były już niespodzianką, ale nigdy też nie stały się rutyną. Zawsze było w tym coś kruchego, jakbyśmy oboje wiedzieli, że to się może skończyć. Ale nie spieszyliśmy się z żadnym krokiem naprzód, ani w bok. Po prostu byliśmy.

Nie zostaliśmy parą. Nie zakochałem się w niej, ani ona we mnie. Nie było żadnych planów, wspólnych zdjęć, wyjazdów. Ale też nie było pustki. Nie potrzebowaliśmy definicji, bo to, co mieliśmy, było wystarczające. Prawdopodobnie potrzebowaliśmy siebie nawzajem tylko na ten czas – kilka miesięcy, kilkanaście wieczorów, garść rozmów i ciszy, która nie bolała.

Czasem łapałem się na tym, że próbuję sobie przypomnieć, jak ma na imię. Znałem je, oczywiście, ale nie to było najważniejsze. Liczyło się, że mówiła spokojnie, słuchała z uważnością, i że nie próbowała mnie naprawiać. Była. I ja też byłem. Może to tylko epizod. Ale dzięki ty spotkaniom przypomniałem sobie, że można mówić. I że ktoś może słuchać. Nie z obowiązku. Tylko dlatego, że chce.

Spojrzałem na leżące na stole dwa bilety. Nowy spektakl. Te same miejsca, które kiedyś wykupiłem dla mojej byłej, z którą to wszystko miało wyglądać inaczej. Ale to już nie miało znaczenia. Zastanawiałem się, czy przyjdzie. Nie wiedziałem. Nie zapytałem. A mimo to ubrałem płaszcz, zarzuciłem szalik i wyszedłem z domu. Bo są takie spotkania, na które warto pójść, nawet jeśli jedno z miejsc zostanie wolne.

Piotr, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama