Reklama

Nie planowałam życia samotnej matki. Nie wpisywałam tego w żaden scenariusz na przyszłość. A jednak, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, zbliżałam się do miejsca, w którym nic już nie przypominało tego, co sobie kiedyś wyobrażałam. Po rozwodzie zostałam z dwójką dzieci, połową etatu w bibliotece i dorabianiem w domu opieki. Starczało na najtańsze obiady i czynsz. Tyle.

Reklama

Nie miałam czasu myśleć o sobie. Dni mijały w rytmie: przedszkole, szkoła, zakupy, sprzątanie, praca, nocna zmiana. Nie chciałam litości. Chciałam tylko trochę spokoju i poczucia, że dzieci są bezpieczne. Kiedy inni snuli plany wakacyjne, ja liczyłam, czy starczy mi do pierwszego, jeśli zdecyduję się kupić nowe buty córce. Gdy przyszedł listopad, ciepła kurtka dla syna znaczyła rezygnację z rachunku za gaz. Żyłam tak – od przeceny do przeceny, od niedzieli do niedzieli.

Niedziele były moim oddechem. Msza, śpiew w chórze, kilka chwil, w których znów byłam kimś więcej niż tylko spracowaną matką. Kościelny chór nie płacił nic, ale dawał coś ważniejszego – ukojenie. To właśnie tam, na chórze, zobaczyłam go po raz pierwszy. Pan Józef. Zawsze sam, z różańcem w dłoni. Początkowo tylko kiwał mi głową. Potem zagadywał. Z czasem przynosił dzieciom czekoladę. A kiedy zepsuł się nasz samochód, zaproponował pomoc.

Poczułam się wtedy nieswojo. Nie lubię przyjmować. Zawsze ktoś chce coś w zamian. Ale on mówił tylko:

– Nie jestem bogaty, ale mogę się dzielić. – I dzielił się. Czasem tym, co kupił, czasem rozmową, czasem po prostu obecnością.

Dzieci traktowały go jak dziadka. Ja... jak bezpieczną przystań. Nie pytał o moje życie. A jednak wiedział. Wiedział, czego się boję. Że jedyne, czego pragnę, to zapewnić dzieciom przyszłość. Nigdy nie prosiłam go o nic. A jednak, gdy zmarł – zostawił mi wszystko.

Zrobiło mi się niedobrze

Pogoda była ponura. Szaro, wilgotno, jakby niebo też nie miało siły się już starać. Kościół wypełnił się starszymi ludźmi. Śpiewałam dla niego po raz ostatni. Głos mi się łamał, ale nie mogłam się rozpłakać. Nie przy wszystkich. Po mszy zaczęli podchodzić ludzie, większość mi obca. Starsza kobieta w czarnym berecie rzuciła tylko:

– To pani była tą... przyjaciółką?

Nie zdążyłam odpowiedzieć. Odwróciła się na pięcie. Inna para szeptała coś między sobą, spoglądając na mnie spod oka. Dzieci trzymały mnie za ręce, wyczuwały napięcie.

Kilka dni później odebrałam list polecony z kancelarii. Pismo było oficjalne, suche: „Zgodnie z wolą spadkodawcy Józefa T., cały majątek zostaje przepisany na panią Judytę K.” Mieszkanie. Działka. Oszczędności.

Zrobiło mi się niedobrze.

– Mamo, płaczesz? – zapytała córeczka.

– Nie, kochanie. Tak tylko... duszno mi.

Nie rozumiałam. Nigdy nie mówił, że to planuje. Chciał dobrze, wiem. Chciał, żeby dzieci miały gdzie mieszkać. Żebyśmy nie musieli się bać. Ale nie przewidział jednego.

Telefon zadzwonił wieczorem.

– Mam nadzieję, że dobrze się pani bawi, licząc cudze pieniądze – rzucił męski głos.

– Przepraszam, kto mówi?

– Rodzina Józka. I nie ostatni raz się pani z nami słyszy. Jeszcze zobaczymy, jak pani to „przyjaźnienie się” z nim przed sądem wytłumaczy.

Zamarłam.

Sąsiedzi zaczęli mnie unikać

Na drzwiach klatki ktoś przykleił kartkę: „Złodziejka emerytów. Uwaga!”. Serce zamarło mi w piersi. Rozejrzałam się — żadnych świadków, tylko echo moich kroków na schodach. Zerwałam kartkę, schowałam ją do kieszeni. Bałam się, że dzieci ją zobaczą.

Sąsiedzi zaczęli mnie unikać. Jedna sąsiadka, która dotąd chętnie zagadywała przy wieszaniu prania, teraz tylko odwróciła wzrok.

– Co się dzieje, mamo? – spytał synek, gdy znów wróciłam do domu blada jak ściana.

– Nic, kochanie. Wszystko w porządku.

Nie było. Rodzina pana Józefa zebrała dokumenty. Oficjalnie ogłosili, że wnoszą sprawę o unieważnienie testamentu.

Przecież nie zrobiłam nic złego – mówiłam szeptem do telefonu, do koleżanki z chóru.

– Judyta, ja ci wierzę, ale oni są wściekli. I są wpływowi. Będą cię szarpać.

Czułam, że się duszę. Pojawiły się anonimy, wyzwiska w wiadomościach głosowych. Codziennie nowa obelga. Dzieci słyszały szepty. Nie dało się ich od tego odizolować.

Któregoś wieczoru córka podeszła do mnie, z oczami jak talerzyki.

– Mamo... czy to prawda, że okradłaś dziadka Józka?

Zamarłam.

– Co? Kto ci tak powiedział?

– Ktoś w przedszkolu. Powiedzieli, że jesteś oszustką. Że udawałaś jego córkę, żeby zabrać mu pieniądze.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami.

– To nieprawda, kochanie. Nigdy nikogo nie oszukałam.

Ale głos mi się załamał. A ona już chyba mi nie wierzyła.

Wygrałam, ale za jaką cenę?

Sala sądowa była zimna. Nie chodzi o temperaturę – to chłód spojrzeń, który czułam na plecach. Rodzina Józefa siedziała razem, z kamiennymi twarzami. Ja byłam sama. Z adwokatką z urzędu, młodą dziewczyną, która miała dobry głos, ale drżały jej dłonie.

– Proszę się nie martwić, pani Judyto. Mamy mocne dowody – szepnęła mi do ucha.

Gdy wszyscy usiedli, przewodniczący spojrzał w moje akta.

– Pani znała zmarłego Józefa T. od...?

– Czterech lat. Spotykaliśmy się w chórze kościelnym.

Zeznawałam długo. O rozmowach, o pomocy, o tym, że nigdy nie było między nami nic romantycznego. Pokazałam zdjęcia dzieci z Józefem, jego wiadomości, listy zakupów. Przedstawiłam dowody przelewów – drobnych sum, którymi wspierał nas przy okazji świąt czy choroby dzieci.

Zeznawał też ksiądz.

– Pan Józef traktował panią Judytę jak rodzinę. Mówił, że ona jedna słucha, że się nie odwraca. Nigdy nie widziałem nic nieodpowiedniego.

Prawnik rodziny wstał. Gładki, pewny siebie.

– Józef był starszym, schorowanym człowiekiem. Łatwo ulegał emocjom. Twierdzimy, że został zmanipulowany.

Nie odezwałam się. Wiedziałam, że każda łza może zostać zinterpretowana jako teatr. Siedziałam prosto. Nie mrugałam zbyt często.

Na końcu sąd ogłosił wyrok:

– Testament sporządzono zgodnie z prawem. Wola spadkodawcy zostaje utrzymana.

Wyszłam z sali sądowej z poczuciem... pustki. Wygrałam. Ale za jaką cenę?

Poczułam jak coś we mnie pęka

Po ogłoszeniu wyroku nie poczułam ulgi. Raczej coś w rodzaju... trwogi. Wróciłam do domu i przez kilka godzin po prostu siedziałam w kuchni. Dzieci poszły do pokoju, cicho jak nigdy. Z sąsiadami już się nie witałam. Odwracali wzrok. Kiedyś sąsiadka przynosiła nam ciasto. Teraz zamykała drzwi, kiedy tylko słyszała moje kroki.

Któregoś dnia w skrzynce znalazłam list bez znaczka. Bez nadawcy. Tylko moje imię, koślawym, starym pismem. Usiadłam i otworzyłam. W środku był krótki, nierówny tekst:

„Wiem, że to będzie dla ciebie trudne. Ale to moja decyzja. Nie masz się czego wstydzić. Rodzina to nie zawsze ci, którzy noszą twoje nazwisko. Ty i twoje dzieci daliście mi więcej niż ktokolwiek przez całe życie. Józek.”

Poczułam, jak coś we mnie pęka.

– Mamo, wszystko dobrze? – zapytała córka.

– Tak. Dostałam list od pana Józka.

– Ale... przecież on...

– Napisał go wcześniej. Zostawił dla mnie. Na wypadek.

Zamilkła. Usiadła obok mnie. I wtuliła się jak kiedyś, gdy jeszcze nie zadawała trudnych pytań.

– Mamo... to nie twoja wina, prawda?

– Nie. I już nie będę się z tego nikomu tłumaczyć.

Po raz pierwszy od miesięcy mówiłam to nie szeptem. Może jeszcze nie byłam silna. Ale przestałam się bać.

Pierwszy raz czułam się potrzebna

Wiosną zaczęłam remont mieszkania. Nie dla siebie – dla dzieci. Chciałam, żeby znów poczuły się u siebie. Malowaliśmy razem ściany. Syn wybierał naklejki na meble. Córka zaprojektowała własny kącik do czytania.

– Mamo, a możemy zaprosić Zuzię na nocowanie? – zapytała któregoś dnia.

Zadrżałam. Bałam się, co Zuzia mogła słyszeć w domu.

– Możecie – odpowiedziałam. – Ale najpierw zapytam jej mamę.

Po rozmowie z matką Zuzi miałam łzy w oczach.

– Przepraszam, Judyto... Dałam się wciągnąć w te wszystkie plotki. Ludzie są okrutni. Ale dzieci się lubią. To najważniejsze.

Chodziłam na terapię. Trzymałam się planu. Raz w tygodniu. Powoli znikała we mnie potrzeba tłumaczenia się wszystkim. Zaczęłam prowadzić warsztaty w parafii – dla samotnych matek. Opowiadałam, jak przetrwać burzę i nie zwariować.

– Wie pani, że daje nam pani siłę? – powiedziała kiedyś jedna z kobiet. – Bo jak pani mogła przejść przez to wszystko i się nie załamać, to może i my damy radę.

Nie czułam się silna. Ale pierwszy raz poczułam się potrzebna.

Dzieci coraz częściej wspominały pana Józka.

– On nas kochał, prawda? – spytał syn.

– Bardzo. I chciał, żebyśmy się nie bali.

I chyba w końcu się nie baliśmy. Nie tak, jak kiedyś.

Wystarczy, że wiem, kim jestem

Minęło ponad pół roku od tamtego dnia w sądzie. Wciąż zdarza się, że ktoś obejrzy się za mną na ulicy. Że nie odpowie na „dzień dobry”. Ale ja już się nie garbię. Nie przyspieszam kroku. Idę prosto, z podniesioną głową. Zrozumiałam, że nie muszę wybaczyć wszystkim. I nie muszę już nikomu niczego udowadniać. Wystarczy, że wiem, kim jestem. I wiem, dlaczego Józef postanowił zostawić mi wszystko, co miał. To nie była kara. To był dar – trudny, kontrowersyjny, ale szczery.

Dziś patrzę w lustro bez wstydu. Czasem widzę zmęczenie, czasem smutek. Ale też siłę. Odtworzyłam siebie na nowo – z kawałków, które inni próbowali zniszczyć. Nie jestem bohaterką. Popełniałam błędy. Czasem za bardzo ufałam. Czasem za długo milczałam. Ale przetrwałam. Dla dzieci. Dla siebie. Dla niego – bo wiem, że gdzieś tam się uśmiecha i mówi: „A nie mówiłem, że dasz radę?”

Gdy ktoś pyta, co mi zostało po tej całej burzy, odpowiadam:

– Wdzięczność. Dla niego. I dla siebie.

Najtrudniejsze w życiu nie jest być kochaną. Najtrudniejsze to nie zwątpić w siebie, kiedy wszyscy w ciebie zwątpili. I choć już nigdy nie będę taka sama – to dobrze. Bo już nie chcę być kobietą, którą można zepchnąć na margines jednym pomówieniem. Teraz jestem kobietą, która się nie cofa.

Judyta, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama