„Po rozwodzie miałam wreszcie odżyć, a czułam pustkę. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie wrócić do męża”
„Nigdy nie sądziłam, że rozwód może tak wyglądać. W mojej wyobraźni wszystko miało być inaczej: miała być wolność, nowe znajomości, wyjazdy z przyjaciółkami, tańce do białego rana. Życie bez kompromisów. Bardzo się pomyliłam”.

- Redakcja
Tyle razy słyszałam, że „po czterdziestce życie się zaczyna”. Moje miało się dopiero rozkręcić. Ale teraz, gdy wchodzę wieczorem do pustego mieszkania, w którym słychać tylko tykanie zegara i skrzypienie podłogi pod moimi krokami, zaczynam się zastanawiać, czy nie pomyliłam marzeń z rzeczywistością. Czy naprawdę chciałam być sama? Czy to, co miałam, naprawdę było aż tak złe?
Żyliśmy jak współlokatorzy od dawna
Pierwszy dzień po wyprowadzce Andrzeja był… dziwnie spokojny. Siedziałam na kanapie z kubkiem herbaty w ręce i wpatrywałam się w pustą ścianę, jakby miała mi odpowiedzieć na pytanie: „I co teraz?” Jeszcze dzień wcześniej darliśmy się na siebie o podział mebli, o to, kto weźmie telewizor, a kto ekspres do kawy. A teraz cisza. Prawdziwa, zupełna cisza.
Zadzwoniła wtedy Ewa.
– No to jak? Wolność! – krzyknęła podekscytowana. – W piątek idziemy tańczyć. Bez wymówek!
Pokiwałam głową, choć wiedziała, że tego nie zobaczy.
– Jasne. Idziemy – odpowiedziałam cicho.
Chciałam się zmusić do entuzjazmu. Przecież o to chodziło. By znów być sobą, bez oglądania się na fochy, milczenie, ciągłe pretensje. Andrzej był od dawna obcy. Mieszkaliśmy razem, ale jak współlokatorzy, którzy nie pałają do siebie sympatią. Dzieliliśmy rachunki, kuchnię i łóżko, ale nie życie.
W piątek ubrałam się ładnie – może nawet za ładnie. Lustrzane odbicie wyglądało pewnie, ale w środku czułam pustkę. Klub był pełen ludzi, głośna muzyka zagłuszała myśli. Ewa śmiała się, tańczyła, flirtowała. A ja…?
– Co ty taka spięta? – krzyknęła mi do ucha. – Baw się!
Uśmiechnęłam się sztucznie.
– Zaraz wracam. Idę po coś do picia – rzuciłam i ruszyłam w stronę baru.
Zamówiłam wodę. I wtedy pierwszy raz pomyślałam: może ja się nie nadaję do tej wolności.
Zimne poranki
Zawsze myślałam, że poranki po rozwodzie będą spokojne. Że w końcu wypiję kawę w ciszy, bez słuchania komentarzy typu „Znowu zostawiłaś naczynia w zlewie” albo „Ile razy można zapominać o zakupach?”. Tylko że cisza zaczęła być czymś więcej niż brakiem hałasu – była jak zimna mgła, która wlewa się przez okna i osiada na wszystkim, co żywe.
Budziłam się wcześniej niż zwykle. Bez budzika. Po prostu otwierałam oczy i patrzyłam w sufit. W pokoju było chłodniej niż wcześniej – nie dlatego, że zmieniła się pogoda, ale dlatego, że nie było drugiego człowieka obok. Nie było znajomego ciężaru drugiego ciała pod kołdrą.
Kiedyś irytowało mnie, jak Andrzej wiercił się w łóżku. Teraz tęskniłam za tym chaosem. Za tym, że ktoś był. Z kuchni dobiegał tylko dźwięk gotującej się wody. Kawa smakowała nijako. Nawet ulubiony kubek, ten z napisem „Będzie dobrze”, nie potrafił mnie oszukać.
Zadzwoniła mama.
– Wszystko w porządku, kochanie? – zapytała z wyczuwalnym napięciem.
– Tak. Powoli się przyzwyczajam – skłamałam.
– Może przyjedziesz na obiad w niedzielę? Tata zrobi rosół.
– Zobaczę – odpowiedziałam, chociaż wiedziałam, że pewnie pojadę. Żeby nie siedzieć tutaj sama.
Odkładając słuchawkę, pomyślałam, że może nie chodziło mi o wolność. Może chodziło o to, żeby ktoś mnie jeszcze raz zapytał: „Zrobimy dziś coś razem?”
Weekendy bez końca
Zawsze czekałam na weekendy. To były dni, które kiedyś wypełniały się leniwymi śniadaniami, spacerami, serialami i nawet drobnymi kłótniami o to, kto ma wyrzucić śmieci. Po rozwodzie weekendy nagle stały się długie. Ciągnęły się jak guma do żucia bez smaku. Były puste, a każda minuta zdawała się trwać wieczność.
W sobotę rano obudziłam się i nie miałam planu. Żadnych zakupów, żadnego wspólnego wyjścia do teściów, żadnego „idziemy do kina?”. Włożyłam dres, związałam włosy w niedbały kok i usiadłam z telefonem w ręku, scrollując bez celu przez media społecznościowe. Znajomi wyjechali w góry, ktoś inny świętował rocznicę, a jeszcze ktoś wrzucił zdjęcie pierścionka zaręczynowego.
Zamknęłam aplikację i sięgnęłam po książkę, którą od miesiąca planowałam przeczytać. Ale nie mogłam się skupić. Zdania zlewały się ze sobą, a myśli krążyły wokół jednego: co ja właściwie teraz robię ze swoim życiem?
Po południu zadzwonił Bartek – wspólny znajomy z pracy.
– Wpadnij do nas wieczorem, robimy wieczór planszówek. Będzie fajnie – zaproponował.
– Dziękuję, ale chyba zostanę w domu – powiedziałam szybko, zanim zdążyłam się zastanowić.
– Jesteś pewna?
– Tak, dzięki. Miłego wieczoru.
Gdy się rozłączyłam, zapadła znów cisza. Nawet radio brzmiało sztucznie. Włączyłam je tylko po to, żeby coś mówiło. By nie czuć się aż tak sama.
Niespodziewana wizyta
W niedzielne popołudnie siedziałam na balkonie z herbatą, owinięta kocem, patrząc, jak deszcz zacina po parapetach. Nie miałam planów, nie chciało mi się nigdzie wychodzić. Słuchałam odgłosów z ulicy, aż usłyszałam dzwonek do drzwi. Zdziwiłam się, bo nikt się nie zapowiadał.
Podniosłam się niechętnie i otworzyłam. Przede mną stał Andrzej. Bez zapowiedzi, bez telefonu. Tylko z parasolką i miną, której nie widziałam od dawna – spokojną, niemal niepewną.
– Cześć – rzucił. – Przepraszam, że tak bez zapowiedzi. Chciałem tylko oddać kilka twoich rzeczy. Znalazłem je dopiero wczoraj w kartonie z moimi książkami.
W ręce trzymał torbę – moją starą bluzę, kilka zdjęć, książkę z podpisem na pierwszej stronie. Stał niezgrabnie, jakby nie wiedział, co robić.
– Możesz wejść – powiedziałam, choć serce waliło mi jak oszalałe.
Usiadł przy stole, rozejrzał się. Mieszkanie wyglądało niemal tak samo, ale bez niego wydawało się większe i puste.
– Jak się trzymasz? – zapytał cicho.
– Różnie – przyznałam. – Ty?
– Też różnie.
Chwilę milczeliśmy. Potem spojrzał mi w oczy i powiedział:
– Myślałem, że po tym wszystkim poczuję ulgę. Ale... czasem mi brakuje tych zwykłych rzeczy. Nawet jak się na siebie wkurzaliśmy.
Nie odpowiedziałam. Bo prawda była taka, że mi też brakowało. Tylko nigdy wcześniej nie miałam odwagi tego wypowiedzieć.
Czy naprawdę tego chciałam?
Po jego wyjściu nie mogłam się uspokoić. Krążyłam po mieszkaniu jak zagubiona, dotykając rzeczy, które wydawały się nie na swoim miejscu, chociaż nikt ich nie przestawiał. W głowie ciągle brzmiały jego słowa: „czasem mi brakuje tych zwykłych rzeczy”. Czy mnie naprawdę też?
Zawsze myślałam, że jestem kobietą, która wie, czego chce. Że jeśli decyduję się na rozwód, to mam ku temu powody i jestem pewna. I miałam powody – przecież nie wymyśliłam sobie lat milczenia, obojętności, poczucia bycia ignorowaną. Ale może nikt mi nie powiedział, że nawet dobre decyzje potrafią boleć. I że tęsknota nie zawsze oznacza, że coś było dobre.
Wieczorem zadzwoniłam do Ewy.
– Coś się stało? – zapytała od razu.
– Był dziś Andrzej.
– Co?! Po co?!
– Oddać rzeczy. Pogadaliśmy chwilę. Tak spokojnie. Nie wiem, czuję się… rozbita.
– I co teraz?
– Nie wiem – przyznałam szczerze. – Mam wrażenie, że tyle się starałam, żeby odzyskać siebie, a teraz nie wiem, czy ta „ja” mi się w ogóle podoba.
Zamilkła na chwilę. Potem powiedziała:
– Może to wszystko nie ma być od razu jasne. Może musisz dać sobie czas, żeby zobaczyć, kim jesteś bez niego. A nie próbować za wszelką cenę wracać tam, skąd wyszłaś.
I może miała rację. Ale w tej chwili najbardziej chciałam, żeby ktoś mnie po prostu przytulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze.
Przestałam udawać
Minął miesiąc od wizyty Andrzeja. Nie zadzwonił. Ja też nie. Żadne z nas nie próbowało wracać do rozmowy. Może oboje baliśmy się, że zabraknie nam słów. Albo że powiemy za dużo. Albo że powiemy prawdę.
W tym czasie próbowałam żyć. Prawdziwie, bez udawania. Chodziłam na spacery, spotykałam się z Ewą, czasem nawet potrafiłam się zaśmiać. Ale nadal wieczorami siadałam na kanapie i patrzyłam w pustą ścianę. Tylko teraz już nie czekałam, aż coś się w niej objawi.
Zaczęłam mówić ludziom prawdę, gdy pytali, jak się czuję. Nie ukrywałam, że czasem jest mi źle, że nie jestem szczęśliwa. Że rozwód nie przyniósł mi ulgi, jakiej się spodziewałam. Że samotność jest bardziej przytłaczająca, niż byłam w stanie sobie wyobrazić.
Ale też przestałam siebie za to obwiniać. Bo życie to nie jest układanka, którą można złożyć raz i mieć spokój. Czasem trzeba coś zburzyć, żeby sprawdzić, czy da się zbudować coś lepszego. A czasem po prostu trzeba się pogodzić z tym, że jest inaczej.
Pewnego dnia spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i zamiast zadawać pytanie: „Czy to był błąd?”, zapytałam siebie: „Co teraz zrobisz z tym, co masz?”. Nie znałam odpowiedzi.
Czasem samotność nie jest karą. Czasem jest początkiem. Tylko trzeba dać sobie zgodę na to, żeby czuć wszystko – i smutek, i żal, i nadzieję. I nie bać się, że się błądzi.
Izabela, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po 20 latach usługiwania, mąż nagle kazał mi szukać roboty. Kpił ze mnie, że nic nie umiem i jestem nierobem”
- „Teściowa podważa mój autorytet u moich dzieci. Kochają ją za cukierki i batony, a mnie mają za zołzę”
- „Mąż zzieleniał z zazdrości, gdy usłyszał o moim awansie. Liczyłam, że będzie mnie wspierał, a on podcinał mi skrzydła”