Reklama

Płynące po szybach strugi deszczu przesłaniały mi widok. Wycieraczki ledwo radziły sobie z płynącymi zewsząd strumieniami wody. W dodatku sznur jadących przede mną samochodów zaczął zwalniać, aż w końcu stanęliśmy w ogromnym korku.

Reklama

– Po prostu świetnie – burknęłam, gasząc silnik. Potem zerknęłam na zegarek. Jeśli jakimś cudem zdążę do pracy, to może ten dzień nie zapisze się w historii jako całkowicie beznadziejny. Ostatnio nie układało mi się ani w sprawach zawodowych, ani w życiu prywatnym. Po rozwodzie z mężem jakoś nie potrafiłam się pozbierać. Bolesne poczucie odrzucenia, brak pewności siebie i samotność towarzyszyły mi niemal każdej chwili. Chwyciłam telefon i zajrzałam na portal społecznościowy.

Nie sprawdziłam się także jako matka...

Przesuwałam widoczne na ekranie kolorowe zdjęcia i posty znajomych na temat tego, co ostatnio widzieli w kinie, z kim byli na kawie, co zjedli na obiad. A co mnie to obchodzi… Nagle mój wzrok zatrzymał się na fotografii przedstawiającej piaszczystą plażę i lazurowe morze. Weronika była na wakacjach? Moja Weronika?! Nie mogłam uwierzyć, że moja córka nie poinformowała mnie o tym fakcie. Szybko kliknęłam w połączenia i z przykrością odkryłam, że nasza ostatnia rozmowa odbyła się niemal dwa miesiące temu.

Syn również nie miał dla mnie czasu, studiował i pracował w innym mieście. Raz w tygodniu prowadziliśmy lakoniczne rozmowy, ograniczające się do pytań, czy wszystko w porządku. Czyli nie sprawdziłam się także jako matka… Ogarnął mnie smutek, do oczu napłynęły łzy. Wiatr na zewnątrz zawodził, kołysząc lekko autem. Deszcz nie przestawał zacinać. Pogoda zdawała się wtórować mojemu nastrojowi. Jak tak dalej pójdzie, to się rozsypię do reszty. Otarłam łzy rękawem kurtki.

– Weź się w garść, babo. Nie wolno ci się teraz rozkleić – powiedziałam, patrząc w lusterko wsteczne.

Zobacz także

Tuż za mną zatrąbił samochód. Skrzywiłam się i uruchomiłam silnik. Kolumna aut przesunęła się zaledwie o parę metrów. Nagle zabrzęczał telefon.

– Cholera – wyrwało mi się, gdy próbowałam przełączyć na tryb głośnomówiący.

– Słucham? – zachrypłego głosu mojej szefowej nie dało się pomylić z innym.

Tętno natychmiast mi przyspieszyło, jak zwykle, gdy musiałam zamienić z nią choćby kilka słów.

– Wybierasz się dzisiaj do pracy? – spytała z sarkazmem.

– Jestem już niedaleko, ale utknęłam w korku – odparłam zgodnie z prawdą, licząc na przebłysk wyrozumiałości.

– Jeżeli nie zjawisz się tu za pół godziny, będziemy musiały się rozstać – wychrypiała do słuchawki, a potem się rozłączyła.

Poczułam krople potu na skroniach. Opuściłam szybę i wychyliłam się, nie zważając na zacinający deszcz. Ciąg samochodów przede mną zdawał się nie mieć końca, a raczej początku. Nie było najmniejszych szans, abym zdążyła.

– Cholera! – krzyknęłam i zacisnęłam dłonie na kierownicy.

Miałam ochotę otworzyć drzwi i wybiec prosto w deszcz. Pognać gdzieś, gdziekolwiek, byle dało się schować przed całym światem, łącznie ze złośliwymi przełożonymi. Wiedziałam jednak, że to niemożliwe. Wiedziałam też, jak przebiegnie dalsza część poranka. Dotrę w końcu do biura, spanikowana, i będę płaszczyć się przed szefową, obiecując poprawę… Z ponurych rozmyślań wyrwał mnie przeciągły dźwięk klaksonu.

– Czego trąbisz – warknęłam, przekręcając kluczyk w stacyjce. Samochód przede mną odjechał już na kilkanaście metrów. Widocznie korek się wreszcie rozluźnił.

Co nie zmieniało faktu, że dzień dopiero się zaczął, a ja już byłam wyczerpana. W głowie układałam sobie formułki, którymi będę obłaskawiać szefową. Wreszcie udało mi się skręcić w boczną ulicę. Jeszcze jakieś piętnaście minut jazdy i powinnam dotrzeć. Mieszkałam na drugim końcu miasta i dojazd do pracy w godzinach szczytu był nie lada wyzwaniem.

Przyszedł SMS od szefowej: „Szukaj nowej pracy”

„To wszystko twoja wina. Gdybyś wstawała wcześniej albo się tak nie guzdrała, byłabyś na czas”. W mojej głowie odbijały się echem słowa nieaktualnego już męża. Jeszcze nie tak dawno częstował mnie nimi niemal każdego poranka. Zamiast całusa i kawy. Powinnam się zatem cieszyć, że wyświadczył mi przysługę i złożył papiery rozwodowe. Tymczasem jedyne, co czułam, to ogromny żal, poczucie krzywdy oraz straty. Klapa w małżeństwie miała negatywny wpływ na moją pracę. Nie potrafiłam tego rozgraniczyć, odciąć się od nieproszonych myśli, więc traciłam skupienie i popełniałam błędy. Znalazłam się w jakimś błędnym kole. Pojawiające się wciąż problemy zaczęły mnie przerastać…

Z chaosu myśli wyrwał mnie huk. Moje auto zaczęło gwałtownie zwalniać. Mało brakowało, a straciłabym nad nim panowanie. Zjechałam na pobocze i wyskoczyłam z auta jak z torpedy.

– Ma pani kapcia! – krzyknął idący chodnikiem chłopak.

– Co? – nie zrozumiałam.

– No, gumę pani złapała. – młodzieniec wskazał na prawe przednie koło.

Obeszłam auto, cholera, faktycznie. Zrezygnowana usiadłam na krawężniku.

– No to pięknie – wycedziłam, nie zważając na mijających mnie przechodniów.

Po chwili wyglądałam jak kupka nieszczęścia. Ulewa zmieniła się w gęstą mżawkę, mocząc mnie do suchej nitki. Spłynął mi makijaż. Mogłabym wystąpić jako klaun… W innych okolicznościach może by mnie to rozbawiło.

– Mam przerąbane, ta baba mnie wyleje, jak amen w pacierzu – mruczałam, przeszukując torebkę.

Spóźnienie wynosiło już ponad godzinę. Nie było sensu się spieszyć. Usiadłam mokrym tyłkiem na siedzeniu kierowcy i chwyciłam telefon. Może są kobiety, co w deszczu wymienią koło. Ja się do nich nie zaliczam. Wezwałam pomoc drogową. Oczekując na przyjazd mechaników starłam chusteczką ślady tuszu. Potem opadłam wyczerpana na fotel i… zapadłam w drzemkę. Tak mój organizm radził sobie ze stresem: zasypiał. Co w pracy punktów mi nie dodawało.

Obudziło mnie stukanie w okno.

– Dzień dobry, wzywała pani pomoc – powiedział barczysty mężczyzna w średnim wieku.

– Złapałam gumę – wyjaśniłam, wysiadając z auta.

Mężczyzna zabrał się do pracy. Na wyświetlaczu telefonu pojawiła się ikonka zwiastująca nadejście SMS-a. Od szefowej: „Szukaj nowej pracy”. Do oczu znów napłynęły mi łzy. Szybko otarłam je rękawem kurtki.

– W porządku? – spytał mechanik. Proszę, jaki spostrzegawczy i troskliwy.

– Poza tym, że złapałam gumę, wyglądam jak zmokła kura i właśnie straciłam pracę? W najlepszym – odparłam z ironią.

– Zawsze może być gorzej.

– A nie lepiej przypadkiem?

– Przypadkiem to się nic nie dzieje. Zawsze jest jakaś przyczyna.

Od słowa do słowa, zaczęliśmy rozmawiać. Miał na imię Piotr, jak wieściła plakietka na jego piersi, i emanował takim spokojem oraz nienatrętnym zainteresowaniem, że nie wiedzieć kiedy zaczęłam mu się zwierzać. To jednak prawda, że czasem łatwiej otworzyć serce przed kimś zupełnie obcym. Więcej się nie spotkamy, nie muszę się wstydzić, że się skompromituję.

– Czyli jest pani rozwiedzioną, bezrobotną księgową – podsumował mnie w kilku słowach. – To się bardzo dobrze składa…

– W tym punkcie się różnimy się znacząco w ocenie sytuacji – burknęłam.

To niech pani zmieni punkt widzenia. Mój szef pilnie potrzebuje księgowej.

– Chyba nie mówi pan poważnie…

– Bardzo. Nasza księgowa na dniach będzie rodzić i szukamy kogoś zaufanego.

– Niby ja jestem zaufana?

– Na pewno zdesperowana, a to czasem lepsze niż list polecający.

– A może ja kłamię? Może lubię robić z siebie ofiarę? Dopiero dziś się poznaliśmy – zakpiłam.

– Po co miałaby pani odstawiać przed mną szopkę?

– Za samo spóźnienie nie zwalniają. Bywałam rozkojarzona i musiałam potem tropić własne pomyłki, co zajmuje czas i wkurza przełożonych.

– No proszę. Uczciwa do bólu. Mam dobre przeczucie co do pani. No i jak już mówiłem, nic nie dzieje się bez przyczyny – Piotr mrugnął porozumiewawczo.

Reklama

Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Ale jak już dotarliśmy na miejsce, przy okazji załatwiania formalności pogadałam z szefem warsztatu. To była bardzo owocna rozmowa… I tak ciąg niefortunnych zdarzeń doprowadził do rewolucji w moim życiu. Tamtego pechowego, deszczowego dnia zyskałam nie tylko nową pracę w przyjaznym środowisku, co sprzyjało skupieniu i wydajności, ale także osobistego przyjaciela płci męskiej. Bardzo się przydaje. Nie tylko naprawi, przyniesie, przykręci, ale też naprostuje i doradzi. To on mi powiedział, że jak tęsknię za dziećmi, to mam schować dumę do kieszeni i pierwsza wyjść z inicjatywą. Więc zadzwoniłam i zaprosiłam dzieciaki na niedzielny obiad. Piotra też.

Reklama
Reklama
Reklama